Koniec najmniej medialnego, choć jednocześnie najdłużej działającego „klubu kokosa”, jaki widziała polska liga. Przemysław Kulig rozwiązał kontrakt z Cracovią. Facet jeszcze w połowie 2008 roku mówił o sobie w wywiadach „najbardziej ofensywny obrońca w Polsce”, chciał dostać się do kadry i nagle koniec. Przepadł. Dziś ma 32 lata na karku i od TRZYDZIESTU DWÓCH MIESIĘCY nie grał w piłkę. Trudno powiedzieć, czy on jeszcze w ogóle pamięta, że kiedyś był piłkarzem.
Choć – umówmy się – aż tak bardzo mu nie zależało, żeby nim pozostać.
Latem 2010 roku wrócił z wypożyczenia do Górnika z zerwanymi więzadłami. Dostał propozycję rozwiązania kontraktu, a że ten obowiązywał jeszcze przez trzy lata i gwarantował całkiem niezłą kasę (więcej niż 20 tysięcy zł miesięcznej pensji), to odmówił i skończyło się na absolutnym zakazie treningów z zespołem. Kulig tak się zawziął, że przez dwa i pół roku ćwiczył poza drużyną – najpierw trochę z Młodą Ekstraklasą, później indywidualnie. Chwilę z innymi nieszczęśnikami: Kaliciakiem i Kostrubałą, potem znowu z Gąsińskim.
Wiedział, co ma robić. Ł»adnego utrudniania, uśmiechnięty, zawsze na czas w klubie. Nie było się czego czepić, więc kasa nieregularnie, ale przynajmniej raz na trzy miesiące musiała spływać na konto. Cracovia na rozwiązaniu umowy w listopadzie wiele już nie zyska – tak naprawdę grosze w porównaniu z tym, co straciła. Chciała gościa zniechęcić, to się okazało, że jego akurat się zniechęcić nie da.
49 meczów w ekstraklasie, cztery gole i prawie pięć lat kontraktu wypłacone. Piękny bilans.