Na tle reszty ligi, nie oszukujmy się – coraz bardziej bezzębnej – Legia wydaje się niezwykle mocna. Dziewięć meczów, ani jednej porażki, 22 strzelone gole. Ilekroć wpada w tarapaty, na przykład na skutek własnych błędów, tylekroć potrafi się z nich jakimś cudem wykaraskać. W tym sezonie przegrywała w meczach z Podbeskidziem (0:1), Polonią (0:1), Zagłębiem Lubin (0:1, 1:2), Wisłą (0:1), no i teraz z Piastem (0:2). Mimo to, nikt nie zdołał jej finalnie pokonać. Wydawało się, że dzisiaj nastąpi ten moment, że coś się w końcu w zespole Jana Urbana zatnie. Ku rozpaczy reszty drużyn – jednak nie.
To była jakby mieszanka Legii nowej, z tego sezonu, z tą starą, skleconą przez Macieja Skorżę. Urban w zasadzie wrócił do ustawienia, które forsował i z którym poszedł na dno jego poprzednik – z Januszem Golem i Ivicą Vrdoljakiem w środku pola, z Miroslavem Radoviciem przed nimi i Danijelem Ljuboją na szpicy. Przez długie fragmenty spotkania przypominały się te wszystkie mecze Legii u siebie w poprzednich rozgrywkach, w których legioniści byli murowanymi faworytami, a jednak nie potrafili zwyciężyć. Ljuboja znowu dawał się łapać na spalone, jakby w ogóle nie wiedział, że taki przepis istnieje, znowu wymachiwał rękami, zamiast po prostu ustawić się zgodnie z zasadami gry. Obrona grała wyjątkowo niepewnie, środek – szczególnie Janusz Gol – nie błyszczał kreatywnością, jeśli coś się działo, to na skrzydłach, ale też na skrzydłach się kończyło. Kucharczyk biegał jak szalony, Kosecki nie istniał.
Aż potem nastąpiło przebudzenie. Ljuboja najpierw strzelił fantastyczną bramkę piętą, później – na 3:2 – dostał wypieszczoną piłkę od wprowadzonego na boisko Dominika Furmana. Po piłkarzach Legii widać, że nie pękają, bez względu na wynik czują się lepsi od przeciwnika i po prostu dążą do celu. Grają z gigantyczną, rzadko spotykaną w innych zespołach determinacją. Piast po prostu nie wytrzymał ciągłego naporu. Nawet jeśli dwadzieścia razy zdołał przeciąć ostatnie czy przedostatnie pytanie, to w końcu gdzieś się spóźnili, gdzieś zagapili, gdzieś potknęli.
Gdyby Piast trochę mądrzej, albo może po prostu trochę szczęśliwiej rozegrał dwa ostatnie mecze – z Widzewem Łódź i Legią, to dzisiaj… byłby liderem ekstraklasy. Kto oglądał te dwa spotkania, śmiało może przecież sobie wyobrazić, że zespół Marcina Brosza miałby w tym momencie osiemnaście punktów. I nie byłby to scenariusz jakoś wybitnie trudny do wyobrażenia, bo nie dość, że w tej drużynie jest jakość (Jurado, Matras, Podgórski, Zbozień, Trela), to jeszcze ci goście – do niedawna anonimowi – świetnie się rozumieją i potrafią wygrywać przy naprawdę efektownym stylu. Mówił o tym w „Lidze+ Extra” Grzegorz Mielcarski – żeby tylko ten zespół po dzisiejszej porażce nie pękł, bo ma wszelkie dane ku temu, by walczyć o coś więcej, niż tylko środek tabeli.
Szanse na liderowanie – chociaż na kilka godzin – miał też Śląsk Wrocław, ale niespodziewanie dostał baty od Zagłębia Lubin. Lubinianie jak co roku, budzą się właśnie gdzieś o tej porze: na przełomie października i listopada. Różnica jest taka, że zazwyczaj o tej porze przychodził już nowy trener, a tym razem działacze Zagłębia wytrzymali ciśnienie. Za chwilę sytuacja tej drużyny w tabeli może się znacznie uspokoić: dwa najbliższe mecze u siebie lubinianie rozegrają z Podbeskidziem i Bełchatowem. Jeśli dwa razy wygrają – a dwa razy będą faworytami – to wyłoni nam się dwóch bardzo, bardzo mocnych kandydatów do spadku. A przy takiej formie Roberta Jeża nie powinno być o to trudno.
W Zagłębiu znowu dobry mecz – poza Jeżem – zaliczył Szymon Pawłowski. Piszemy znowu, bo wprawdzie i jemu zdarzają się beznadziejne występy, to jednak w 2012 roku zanotował bardzo dużo imponujących spotkań. Szkoda tylko, że ten piłkarz aż tak zasiedział się w Lubinie – za kilka dni będzie miał 26. urodziny…