Pierwszy sezon Śląska Wrocław po awansie do ekstraklasy w 2008 roku okrzyknięto udanym. Nie mogło być inaczej skoro beniaminek zajął szóste miejsce i finiszował w bezpiecznej odległości od grupy spadkowej i tak samo daleko od pierwszej piątki. Kolejna edycja rozgrywek nie była już tak kolorowa dla drużyny prowadzonej przez Ryszarda Tarasiewicza. Szalona gra oparta na szybkości skrzydłowych przestała przynosić efekty, a całe to szaleństwo uleciało gdzieś z piłkarzy. Oparte było bowiem na pozytywnej fali awansu na najwyższy szczebel. Zawodnicy Tarasiewicza uwierzyli w siebie i w niego, a ta wiara dawała im polot. Nie na długo. Najpierw odszedł jeden ze wspomnianych skrzydłowych – Krzysztof Ostrowski, trochę później drugi – Janusz Gancarczyk, ale i on ostatnią rundę pod batutą „Tarasia” zaliczył nie tak dobrą, jak wcześniejsze.
Szaleństwo zastąpiła rutyna. Ekstraklasa była już stanem normalnym, a nie spełnieniem pragnień. Tarasiewicz zaczął przebudowywać drużynę, mówiąc przy tym, że wypracowuje własny styl, którym Śląsk ma grać bez względu na klasę rywala. Kibice domagali się bardziej ofensywnej gry, ale ta pojawiała się tylko momentami. Efektem było realne zagrożenie spadkiem i walka o utrzymanie niemal do końca.
Obecny sezon miał być przełomowy. Śląsk na jego starcie stanął wyposażony w dyrektora sportowego, ale de facto: tylko w stanowisko, bo objął je pracujący w klubie już wcześniej Krzysztof Paluszek. Otwarcie zaczął mówić o zmianie taktyki na bardziej ofensywną, co miało oznaczać się grę dwoma napastnikami. Słowa poparł zakupami do tej formacji ściągając Cristiana Diaza i Łukasza Gikiewicza, a także pozyskaniem ofensywnego pomocnika – Waldemara Soboty. Nic już nie miało prawa stanąć na przeszkodzie w realizacji mocarstwowego planu podboju krajowych, a potem europejskich rozgrywek. – Niedługo spotkamy się tutaj świętując zdobycie Mistrzostwa albo Pucharu Polski – mówił na wrocławskim rynku do kibiców Ryszard Tarasiewicz podczas przedsezonowej prezentacji zespołu.
Bezbramkowy remis z Jagiellonią na starcie przeszedł bez większego echa, tym bardziej, że już w drugiej kolejce WKS wygrał na wyjeździe z Cracovią 3:2 i przez nieco ponad dwie godziny zajmował nawet pozycję lidera. Później już się tylko od niej oddalał, a grał może i ofensywnie, ale sakramencko nieskutecznie, a do tego fatalnie w defensywie.
Proces taktyczno-personalnej przemiany autorstwa Tarasiewicza i Paluszka miał zakończyć się widowiskową i ofensywną grą zespołu, straszącego dwoma snajperami w ataku. Cały ten proces zjadł własny ogon, bo ofensywne akcje Śląska przynosiły bramki głównie jego rywalom. Tarasiewicza więc zwolniono, a jego następca dokonał rewolucji, nie bacząc na działania poprzedników.
Nie jest tajemnicą, że to rewolucja głównie na polu treningu. Przygotowanie fizyczne to olbrzymia część sukcesu drużyn prowadzonych przez Oresta Lenczyka, ale takie zmiany nie procentują w przeciągu czterech dni, a właśnie tyle czasu doświadczony szkoleniowiec miał na przygotowanie drużyny do meczu z Wisłą w Krakowie. „Oro Profesoro” zaszachował składem i desygnował do gry siedmiu nominalnie defensywnych zawodników, co scementowało dziurawą wcześniej obronę i pozwoliło zagrać na tak bardzo upragnione wówczas „zero z tyłu”. Pokazał kolejny raz swoje zdolności taktyczne, które często są niedostrzegane i przykryte metką prowadzenia drużyny wyłącznie w oparciu o przygotowanie fizyczne. Inna sprawa, że sam zainteresowany niezbyt chętnie rozmawia o taktyce…
TE CHOLERNE PUNKTY
Na konferencji przed meczem z Widzewem zapytałem trenera Lenczyka, czy obawia się, że jego zespół straci gola jako pierwszy i czy przygotowuje go na taką ewentualność i późniejsze odrabianie strat. Stąd to pytanie, że we wszystkich wcześniejszych, nieprzegranych potyczkach u siebie, jego podopieczni nie tracili gola jako pierwsi. – Przyznam, że mnie nie interesują spekulacje, którymi można manipulować i błądzić. Interesuje mnie boisko. Statystyka czasem się sprawdza, czasem jest okrutna. Jednak bardzo często również przypadek ma znaczący wpływ na wynik meczu, więc raczej nie jestem mocny, żeby powiedzieć, że to będzie tak, tak i tak – stwierdził.
Nie dość, że Śląsk przegrywał w tym meczu już 0:2, to niesamowita końcówka i przebojowość Łukasza Madeja, pozwoliła wrocławianom doprowadzić do remisu. Przypadek?
Pytałem wtedy także o podejście do Widzewa w kontekście tego, że wcześniejsze mecze to właśnie rywale wrocławian zaczynali w roli faworytów. W spotkaniu z łodzianami miało być odwrotnie, ale czy to powód do zmiany taktyki? – W klubowej gazetce czytałem wypowiedź trenera (Czesława Michniewicza – przyp. T.K.), który mówił, że „nie przyjeżdżają, aby sprawić niespodziankę, tylko zmusić nas do takiej gry, żeby to nam zabrakło sił”. Czyli zapowiada się konfrontacja drużyn, które mogą dostarczyć publiczności wiele wrażeń. Wiem doskonale, że publiczność na naszym stadionie i mnie tak samo, bardziej niż wrażenia, będzie interesował wynik. Te cholerne punkty, które mają wpływ na to, co dalej z tą drużyną – odpowiedział szkoleniowiec. Pytanie dotyczyło jednak zmiany taktyki na mecz z konkretnym rywalem. – Nie wiem, co panu odpowiedzieć – skwitował kończąc konferencję.
Odpowiedzią był więc mecz. – Mecz z Widzewem był, jaki był. Na pewno nie można mieć do zawodników pretensji, jeśli chodzi o ich zaangażowanie. Spotkanie to jednak potwierdziło, że jeżeli rywal przyjeżdża i skupia się przede wszystkim na obronie, to mamy pewien problem z atakiem pozycyjnym. Nie potrafimy grać konsekwentnie i spokojnie na środku boiska. Chcemy za wszelką cenę jednym kopnięciem stworzyć sytuację bramkową. Najczęściej się to nie udaje i potem robi się bieganina na całym boisku, która na pewno ma wpływ na szybkość poszczególnych zawodników w kolejnych fragmentach meczu – ocenił Orest Lenczyk już na konferencji przed meczem z Koroną Kielce, na której powiedział też, że do zdrowia i formy wraca Cristian Diaz i możliwy jest jego występ w tym spotkaniu.
Spytałem więc, czy to oznacza zmianę taktyki i dwóch zawodników w ataku. – Nie wstawię go na pewno na prawą obronę. A czy wystawię dwóch napastników? Nie wiem jeszcze, bo musiałbym wyrzucić kogoś ze środka – stwierdził najbardziej doświadczony trener w lidze. Ale czy to takie złe rozwiązanie, wobec tego co mówił o sytuacji na środku boiska w meczu z Widzewem? – Po meczu zawszę myślę, czy było dobre, czy nie dobre – uciął wątek.
No to inaczej: oglądał Pan mecz Korony z Wisłą?
– Tak.
Na żywo?
– Do czego pan zmierza?
– Chciałem spytać co Pan ciekawego zobaczył, jakie ma Pan spostrzeżenia.
– Aaa, pyta pan czy byłem na stadionie. Nie, nie. Nie lubię oglądać na żywo, bo nie ma replayu. Wtedy reaguję jak kibic, a nie jak trener, który ma wyciągnąć wniosek z akcji. Nie śmiejcie się, wam też radzę, żebyście sobie zobaczyli powtórkę, zanim coś napiszecie.
– Dobra, ale nie opowiedział mi Pan nic o tamtym meczu. Jak wyglądał w Pana oczach i czy chciałby Pan, żeby ten Śląska z Koroną był tak samo otwarty? No bo skoro mówił Pan o problemie z atakiem pozycyjnym, gdy przyjeżdża zespół skupiający się na obronie, a otwarta gra przy dwóch bramkach straty przyniosła jednak skutek.
– Pan ma przewagę nade mną, bo pan mówi po meczu. Niestety, ja większość decyzji muszę podejmować przed meczem, albo w jego trakcie. Wracając do spotkania Korona – Wisła, to powiem może coś zaskakującego: Wisła ma tu wygrać, na Śląsku. Z jednej strony: jestem ciekawy, jak oni to zrobią? My nie będziemy z nimi grać jak z drużyną, która jest już w Europie, ale jak z normalną drużyną ligową, która ma naprawdę dość sporo piłkarzy o wysokich umiejętnościach, ale to dzisiaj nie jest jeszcze drużyna tak doświadczona i zgrana między sobą na boisku, żeby się jej bać. To jeszcze musi potrwać i dlatego pozwoliłem sobie wspomnieć, o tym, że jeżeli drużyny będące niżej Wisły zaczną wygrywać, to wtedy będzie odpowiedź, czy ta Wisła jest rzeczywiście nie tylko mistrzem Polski, ale czy jest już w Lidze Mistrzów i to nie wyłącznie na jeden mecz w Kazachstanie czy w Gruzji… Na pewno mi pan teraz powie, że nie odpowiedziałem na pytanie…
– Zostanie pan, porozmawiamy? Mam trochę czasu, zapraszam.
Po zakończeniu konferencji…
– Proszę wziąć krzesło, siadać i od początku.
– Na początku o tym, co sam Pan powiedział, że z dobrze broniącym się Widzewem zawodnicy Śląska mieli problemy w rozprowadzaniu ataków pozycyjnych…
– Dwie sprawy. Oglądając Widzew w poprzednich meczach uznaliśmy, że to jest drużyna, która potrafi stworzyć sytuacje i zdobywać bramki. Bez względu na to czy grają u siebie, czy na wyjeździe. Sernas jest reprezentantem i Panka też. Dwójka która grała razem od dziecka, doczekała się wspólnych występów w kadrze. To nie są żarty, szczególnie w naszej lidze. Chcieliśmy grać, nie chcę powiedzieć ostrożnie, ale absolutnie zwrócić uwagę na to, żeby nie tworzyć im szansy szybkiej kontry, no bo prawy obrońca nie ten, atak: bardziej Jezierski, bardziej Gikiewicz… No i proszę zapomnieć o tym, że gdy piłka była adresowana do Gikiewicza, to ona tam dłużej przebywała, a teraz ta piłka szybko wraca. Czyli nie chcieliśmy zmordować piłkarzy szybką grą tam i z powrotem. Braliśmy pod uwagę, że to przeciwnik trudny pod względem fizycznym, choćby z tego powodu, że jest tam trener, który ze mną współpracował w Bełchatowie i piłkarze są dobrze przygotowani. Druga sprawa: potwierdzi pan że Widzew się cofnął?
– Głównie wtedy jak prowadził.
– Nie, od początku tak było. Szybko się wycofywali, czekając na nas na trzydziestym metrze, broniąc się przed naszym atakiem pozycyjnym. A dyspozycja tego dnia wszystkich bocznych pomocników, z wyjątkiem Madeja, po wejściu którego coś się dopiero zaczęło dziać, no była taka, że oni stworzyli tylko dwie, trzy sytuacje do oddania strzału. Czy to były sytuacje, z których można było strzelić bramki? Nie wiem, być może, ale nie było to tak przekonujące, żeby Widzew się bał. Widzew czekał na swoją szansę i to wiedzieliśmy jeszcze przed meczem. Stąd wpuszczenie szybkiego Gruzina na moich zmęczonych obrońców. Udało im się to na tyle, że rozkraczyliśmy się prawie bez interwencji, gdy strzelał nam bramkę. Pierwszego gola straciliśmy po rzucie rożnym, gdzie wszystko było ustawione i każdy wiedział, co i gdzie ma robić w momencie, jak grany jest korner na jeden raz, co gdy grany jes na dwa. Niestety wykonanie tego zostało opóźnione i stąd problem.
– Dudu z Widzewa zagrał ze Śląskiem na pozycji defensywnego pomocnika. Dużo dawał w ofensywie, zaliczył dwie asysty. To była chyba dobra roszada.
– Jedną asystę miał właśnie po rogu. Stoper by tam poszedł i też by kopnął i by się zgadzało. Natomiast proszę wziąć pod uwagę, że wielu z tych piłkarzy ma duże umiejętności, jak na naszą ligę. Dudu jest chwalony od dłuższego czasu, jako lewonożnegy zawodnik defensywny, który dość mocno wchodzi do ataku, a przede wszystkim groźnie wykonuje stałe fragmenty. Chociaż dwa wolne nam strzelał, to spieprzył.
– Śląsk nie dałby rady, gdyby zrezygnował Pan z jednego defensywnego pomocnika i wstawił dwóch napastników?
– Po meczu byłbym mądrzejszy i mógłbym odpowiedzieć na to pytanie. Natomiast Darek Sztylka nie grał źle, brał udział w akcjach ofensywnych. Nasz problem był taki, że nie potrafiliśmy utrzymać dłużej piłki na połowie przeciwnika. Zamiast tego, staraliśmy się strzelić bramkę przy pomocy jednego podania. Z tego powodu było za dużo strat i potem wszyscy musieli wracać pod własną bramkę, gdzie kilku szybkich graczy narobiło nam sporo kłopotów. Tym bardziej, że graliśmy pomocnikiem na obronie. Teraz pewnie pan spyta, czy jakbyśmy Marka Gancarczyka dali do ataku, to byśmy wygrali? Teraz rzeczywiście, możemy sobie dywagować. Ale to jest 90 minut, w trakcie których nie można od razu burzyć tego, co przynosiło efekt, bo jedno czy drugie ogniwo gra słabiej. Z kolei, decyzja żeby wyciągnąć defensywnego pomocnika zupełnie… Bo Kaziu, jak pan doskonale wie, niby jest defensywnym pomocnikiem, ale to jest piłkarz, który bierze udział w co drugiej akcji ofensywnej. Pan by chciał to odsłonić i by wjeżdżali jak w masło.
– Ł»eby Pan nie mówił, że jest też mądrzejszy po meczu, to może o tym, który dopiero będzie: z Koroną.
– Chodzi o to, żeby rozmawiać z zawodnikami. Jeśli mówię mądrzejszy, to znaczy, że te błędy, które robiliśmy z Widzewem mamy omówione. Być może decyzje też będą szły w tym kierunku, zobaczę jeszcze za dwa dni, bo dziś dopiero przypuszczam, jak to może wyglądać, żeby zaatakować. Śmielej zaatakować. Nie możemy jednak pozwolić grać przeciwnikowi tym schematem – „do Andradiny”, bo to jest zagrożenie. On może stać pół godziny, raz kopnie i może być problem. Nie mówiąc o wszędobylskim w ataku Niedzielanie, który niby śpi, a robi to po to, żeby za chwilę wycofując ruszyć tak, że tylko plecy mu widać.
– Z tego co obserwuję, to Darek Sztylka ma taką rolę, że jeżeli któryś z obrońców pójdzie do przodu, do on zajmuje jego miejsce i wyrównuje stan w obronie, który zawsze musi się zgadzać.
– I co, chce pan go zmienić?
– Gdzie tam. Właśnie przeciwnie, on to świetnie zabezpiecza, tylko pytam, czy dokładnie takie dał mu pan założenia jak opisałem we wcześniejszym pytaniu i czy na tym opiera się ta asekuracja, o której mowa?
– Jak który z obrońców włączy się do ataku?
– No o to chodzi, że który by to nie był, to Sztylka zaraz zajmuje jego miejsce i obrona wtedy się zawsze zgadza.
– No i nie zgadza się pan z tym, co pan powiedział przed chwilą?
– Jak to nie? Przecież właśnie dobrze, że tak robi…
– Jak nie będzie tak robił, to nie będzie grał. Zawodnicy mają swoje zadania na boisku. Pan był piłkarzem?
– Napastnikiem i stoperem w trampkarzach!
– To nie był pan piłkarzem, tylko grał pan w piłkę. Bo wie pan, my tu mówimy o rzeczach z wyższej półki, a kto nie był zawodnikiem, to za bardzo nie rozumie.
– Dlatego proszę tłumaczyć.
– Proszę wziąć pod uwagę, że każdy mecz jest z innym przeciwnikiem. Dzisiaj gra z Kowalskim, następny mecz z Nowakiem, później jeszcze z jakimś innym… Wie pan, że ci piłkarze też mają różne umiejętności. Może trafić na lepszego od siebie, a jeżeli trafi tak czterech, albo pięciu, to widać przepaść.
– Mi się wydaje, że idealnym rozwiązaniem dla Pana byłby Sebastian Mila, ale z szybkością Waldka Soboty. Wtedy podczepiłby Pan go bardziej pod napastnika…
– Ale widzi pan, że z tego biegania Soboty często nic nie wynika. Czasem biega tak, jakby wydawało mu się, że gra z trzecią ligą i jak okiwał dwóch, to jeszcze pięciu okiwa. Stąd są straty i można go przeklinać za to, bo później przeciwnik ma szanse pod naszą bramką. Jest jeszcze Ćwielong, Madej i Marek Gancarczyk. To jest ta czwórka, która powinna na razie grać na boku pomocy. Niby z jednej strony jest ich czwórka, ale przez te miesiące ostatnie nie było sytuacji, że „ten na pewno zagra w tym meczu”. Pół meczu grał ten, pół meczu ten. Są wzloty i upadki. Ćwielong zagrał pół meczu dobrze, pół meczu nie zagrał dobrze i to też jest temat na najbliższy mecz. Kto powinien grać? Od której minuty? Na kogo postawić i czy będzie korzyść z jego występu dla drużyny taka, jakby była we fragmencie jego gry. No, bo co? Ćwielong wchodzi na obrońców w Warszawie i gra bardzo dobrze, a w Poznaniu sobie nie radzi, a wchodzi Madej, który kopie dwa razy i mogła być z tego zwycięska bramka. Dopiero po meczu się okazuje, czy to było dobre. Jest kilka pozycji, na których jak ktoś nie gra, to nawet z boku ci, co się nie znają, mówią: jak to możliwe? Proszę bardzo, jutro nie gra Celeban i Fojut. Pan też pisał o Fojucie. A teraz proszę: nie gra Fojut i nie gra Celeban, to co pan napisze? No, że jaja są.
– No byłyby, bo musiałby Pan chyba wstawić Marka Wleciałowskiego do obrony.
– No mówią, że Sztylka. Mówią, że Antek. Widzę, że pan też za tym?
– A Pan o tym nie myślał?
– Myślałem. Wybrałem jednak inaczej, nie przeklinajcie mnie.
– Czemu Pan tak wybrał?
– Bo wszyscy trenerzy, jacy brali udział w tej rozmowie, powiedzieli, że tak trzeba zrobić.
– Ale Pan decyduje.
– No i ja zadecydowałem, że tak.
– Od początku był Pan przekonany, czy przez te rady?
– Takie było moje przekonanie, a oni nie wiedząc o moim przekonaniu, też byli za tym, żeby tak zrobić.
– Skończyło się szczęśliwie.
– No ale pan mówi to po meczu, a jakbym pana spytał przed meczem?
– Dlatego ja teraz pytam o mecz z Koroną.
– O co dokładnie?
– Czy pan zmieni ustawienie i wystawi dwóch napastników?
– I kogo wtedy nie wystawie? No proszę mi powiedzieć: kogo wtedy nie wystawie?
– Nie wiem.
– No nie wie pan, a czy pan uważa, że ja wiem?
– Myślę, że coś tam Pan wie, albo coś Pan na ten temat już myśli.
– To nie jest takie proste.
– Jakby było proste, to by wszyscy nie przegrywali po czternaście meczów z rzędu.
– Teraz to pan fantazjuje. Jeżeli my gramy dwoma defensywnymi pomocnikami, to niech Pan sobie policzy ile jeszcze miejsc zostaje. Dwóch stoperów, dwóch pomocników i dwóch napastników, to ilu razem jest ludzi?
– Sześciu.
– Dwóch bocznych obrońców musi być? Musi.
– No nie do końca. Argentyna grała trzema stoperami.
– Jak Pan chce rozmawiać o Argentynie, to żegnam.
– Czemu? Nie lubi Pan Argentyny?
– No o Argentynie chce Pan rozmawiać? Był Pan? Ja byłem dwa razy…
– No to wróćmy do tych bocznych obrońców. Mówił Pan, że muszą być…
– A pan pisze o piłce nożnej i uważa, że nie muszą być boczni obrońcy?
– Nie byłem piłkarzem, więc co ja tam wiem, ale Maradona był i to niezłym, a wystawił reprezentację z trzema obrońcami.
– Kto to jest Maradona? Alkoholik, ćpun, szlag wie kto…
– No ale trzech obrońców wystawiał, może dwóch uznawał za bocznych.
– Chce pan, żebym wystawił trzech obrońców?
– Nie będę Pana namawiał.
– Chce się pan śmiać potem, że przegraliśmy 0:4?!
– W żadnym wypadku, ale niech się Pan nie denerwuje.
– Ja się wcale nie denerwuje, to pan zabłądził…
Może i trochę zabłądziłem, ale Carlos Bilardo wystawiając Argentynę z trzema obrońcami przeciw Szwajcarii w 1984 roku usłyszał od dziennikarzy, że dostali jakieś błędne składy, bo tylko z trójką w defensywie… Potem jednak przy pomocy ustawienia 3-5-2 zdobył mistrzostwo Świata w 1986 roku. Wiem, to były inne czasy.
TOMASZ KWAŚNIAK