Jeden Polak w Barcelonie, drugi w Sportingu Lizbona…

redakcja

Autor:redakcja

05 kwietnia 2011, 13:37 • 5 min czytania

Każdy głupi wie, że piłkę nie zawsze kopie się na zielonej, równej jak stół murawie. Można ją kopać na przykład na brunatnym kartoflisku, o czym ostatnio usłyszeli w Poznaniu i przy Konwiktorskiej. Kiedyś, na drugim końcu świata, kilku facetów wymyśliło, że można to robić też brodząc po kostki w piasku. Wyszła z tego nawet całkiem poważna dyscyplina sportu.

Akurat w Polsce mało kto zawraca sobie nią głowę. Krócej mówiąc – większość ma ją w… poważaniu. Beach soccer to nadal sympatyczna, wakacyjna rozrywka. Jeśli mamy jednak Polaka w Barcelonie, jeśli zdobywamy wicemistrzostwo świata – niech ktoś się o tym dowie. Tak niewielu naszych piłkarzy znaczy coś w Europie.

Jeden Polak w Barcelonie, drugi w Sportingu Lizbona…
Reklama

Witold Ziober, syn Jacka, wielokrotnego reprezentanta Polski oraz Bogusław Saganowski – brat Marka, to pierwszoplanowe postacie europejskiej „plażówki”. Właśnie wrócili z klubowych mistrzostw świata w Brazylii. To o nich będzie tych kilka słów.

فódź w katalońskim porcie

Reklama

W beach soccerze, jak w żużlu… W jednym czasie można reprezentować barwy kilku klubów. Nawet jeśli jesteś zawodnikiem Grembacha فódź, „impossible is nothing”. Nic nie stoi na przeszkodzie, byś zagrał nawet w Barcelonie. Dokładnie taka szansa otworzyła się przed Witoldem Zioberem. – Przed mistrzostwami zorganizowano draft, podobny do tego z NBA. Każdy zespół mógł wybrać sześciu zawodników z zagranicy i czterech krajowych – tłumaczy łodzianin, którego do swojej kadry zgłosił Amarelle. Grający trener „Dumy Katalonii”, ikona światowego beach soccera. Do pełni szczęścia zabrakło tylko… zdrowia. Ziober nie zagrał ani minuty i wrócił do kraju z kontuzją.

Więcej szczęścia miał Bogusław Saganowski. Portugalczyk Madjer widział go w składzie Sportingu Lizbona, który na plażach Sao Paulo doszedł do samego finału, przegrywając wreszcie z Vasco da Gama. – Zadzwonił i zapytał, czy polecę z nim do Brazylii, bo wypadło mu ze składu dwóch zawodników. Wybrał mnie z „listy rezerwowej”, ale czy było się nad czym zastanawiać? – pyta retorycznie „Sagan”.

Szczególnie, że gospodarze podeszli do sprawy super-profesjonalnie. – W Brazylii każdy mecz to święto, a piłka to… piłka. Nieważne czy na trawie, czy na plaży. Zapewnili nam przygotowania już trzy tygodnie przed turniejem – opowiada. – Na wszystkim rękę trzymała FIFA. Organizacja kosmiczna. Najwyższa klasa. Dowozy, samochody na żądanie… Ktoś chce pojechać na zakupy? Nie ma problemu. Opieka medyczna, hotele. Wszystko! – dodaje Ziober.

Barcelona, w której miał zagrać, nie okazała się taką potęgą, jak na trawie. Sporting w drodze do finału rozbił ją 8:1, a Saganowski strzelił jedną z bramek. W finale górą byli już gospodarze, którzy od lat królują w tej dyscyplinie.

Jak to zwykle w Polsce bywa, u nas wszystko jest na odwrót. Beach soccer to cały czas totalna amatorka. Dwa lata temu na Puchar Europy pojechały dwie konkurencyjne reprezentacje. Jedna PZPN-u, druga federacji plażowej i za cholerę nie było wiadomo, która ma zagrać. – Nikt nie jest na tyle rozgarnięty, żeby się tym zająć. Dyscyplina jest rozrywkowa, widowiskowa. W czasie turniejów cieszy się zainteresowaniem, ale jest źle zorganizowana. Nie da się nawet wybudować jednej hali i wysypać jej piaskiem – narzeka Ziober. Z tego powodu w Polsce trenuje się tylko przez kilka miesięcy w roku. – Ukraińcy postawili halę na półtora tysiąca ludzi, mogą grać w niej na okrągło. To samo Szwajcarzy. Nie mają nawet dostępu do morza, a zostali wicemistrzami świata – dodaje.

Beach soccer już niedługo ma stać się dyscypliną olimpijską. W wielu krajach przybiera coraz poważniejsze formy. Powstają profesjonalne ligi. We Włoszech swoje plażowe „oddziały” mają nawet AC Milan i Juventus Turyn. – U nas nie ma takiej przyszłości. Jeśli ktoś cię dostrzeże, możesz wyjechać, trochę pograć i to wszystko – uważa „Sagan”, który od trzech lat występuje właśnie we Włoszech. W najsilniejszej lidze świata, gdzie podpisuje się profesjonalne kontrakty i kasuje poważne pieniądze. – W Polsce nie da się z tego wyżyć. Zarabiasz tylko na turniejach, a tych jest pięć, może sześć w roku – opowiada Saganowski.

W piłce na trawie kariery już nie zrobi. Szybko się zorientował, że nawet bratu nie dorasta do pięt. Zdobył za to mistrzostwo Polski w futsalu. Beachsoccerowa federacja wybrała go drugim zawodnikiem kontynentu, a Eric Cantona przysłał zaproszenie na pokazowy mecz reprezentacji Europy. – Cantona to taki mój guru. To miłe, gdy schodzisz na śniadanie w hotelu, a on jako pierwszy wyciąga do ciebie rękę na przywitanie – wspomina.

Widmo ojca

Brata do gry na piasku nigdy nie zachęcał. Zamierza to zrobić, gdy Marek „zawiesi buty na kołku”. – Jak zostanę trenerem Grembacha, sprawdzę, czy mi się w ogóle do czegoś przyda – żartuje Bogusław.

Młody Ziober cały czas próbuje pójść w ślady ojca. Zimą był na testach w ŁKS-ie, ale „odpalił” go Andrzej Pyrdoł. – Trenerzy nie wykazali się wyrozumiałością. Byłem dwa miesiące po operacji więzadeł. A jak wiadomo, po wyjściu ze szpitala trudno być w topowej formie. Poza tym ciągle chodzi za mną widmo ojca i wcale mi nie pomaga – mówi Witek, który na co dzień kopie w czwartoligowym Włókniarzu Konstantynów فódzki.

O tym, że na plaży gra się ciężko, wie każdy laik. Ł»eby stwierdzić, że potrzeba do tego świetnej techniki i niezłej kondycji, też wystarczy youtube lub dowolny turniej w Eurosporcie. Sam Maradona przyznał kiedyś, że pięć minut gry na piasku zmęczyło go tak, jak 45 na normalnym boisku. A nie miał wtedy wcale 50 lat… Gdy Messi wracał do zdrowia po skręceniu kostki, fizjoterapeuta zabrał go właśnie na plażę. – Cały czas gramy w powietrzu, bo prowadzenie piłki mija się z celem. Ł»onglerka i dobre panowanie to podstawa. Jak pobiegasz trochę po piachu i wejdziesz na trawę, czujesz się po prostu lżejszy – podkreślają reprezentanci.

Dlaczego ich umiejętności nie przekładają się na normalne boiska, gdzie dla wielu podstawowe wyszkolenie techniczne to niezgłębiona tajemnica? Na to nie mają gotowej odpowiedzi. – Chociaż gdy oglądam Ekstraklasę, od niektórych wcale nie czuję się gorszy. Ale co zrobić… Jeśli się nie przebiję, będę słynny na piasku – zapowiada Witek.

Pewności siebie odmówić mu nie można. Już niedługo ma nadzieję podpisać kontrakt na Zachodzie. Oczywiście – „plażowy”. Liczy, że z czasem i w Polsce coś się ruszy. – Naprawdę, nie trzeba wiele. Dałoby się stworzyć nawet osobną ligę. Mogłyby się w to zaangażować kluby Ekstraklasy, jak robi się to w wielu krajach.

W to akurat nie bardzo wierzymy. I „Sagan” podobnie. Futbol na piasku jeszcze długo zostanie wakacyjną rozrywką, przy której najlepiej wypić piwo i poprawić opaleniznę. Sami zawodnicy pewnie wychylą do tego czasu niejeden kufel…

Taka nasza piłkarska rzeczywistość. Mamy Polaka w Barcelonie? Mamy. Gra na Camp Nou? No nie. Na razie na plaży, ale przynajmniej podniósł się z leżaka:)

PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama