Najsłynniejszym polskim drzewem nie był wcale Dąb “Bartek”. Na najsłynniejsze polskie drzewo wołamy Rasiak. Albo pieszczotliwie: “Rasialdo”, “Boazerio”. Najlepszy i najbardziej konsekwentny selekcjoner historii reprezentacji Polski jakiś czas temu zawyrokował: – Wysocy piłkarze to drewniaki! Ma rację? Czy w piłce słusznie pomiędzy określeniem “wysoki” automatycznie zazwyczaj stawia się znak równości i słowo “drewniany”?
Kilka dni temu Weszło opublikowało wywiad z Marcinem Krzywickim, uważanym za największą pokrakę piłkarskiej Ekstraklasy. Wywiad fajny, Krzywicki ma do siebie dystans – ja tam trzymam za niego kciuki. Czy jednak słusznie wysocy zawodnicy grający na pozycji napastnika z automatu są traktowani mało poważnie? Jan Koller, Vratislav Lokvenc, no i Peter Crouch. Oni pokazali, że jednak można. Ł»e wysoki – w dodatku patyczkowaty jak Anglik – napastnik wcale nie musi być ofermą, pierdołą. Czy jednak zmienili nasze spojrzenie? Nie. Tak jak w niemal każdym filigranowym i ruchliwym zawodniku doszukujemy się choćby cząstki Messiego, tak w rosłym, chudym snajperze widzimy kolejną piłkarską kalekę.
– Ej, patrz kto wchodzi!
– Ja pierdolę, jakie drewno!
I w ten deseń. Publiczność przyjmuje takich zawodników bardzo sceptycznie. Szybko stają się “ulubieńcami” trybun, nawet jeżeli nie robią tego, czego się od nich oczekuje – strzelania goli. Każde nieudane zagranie jest odpowiednio kwitowane. – A nie mówiłem, że to kaleka! – krzyknie triumfalnie kolega, pokazując, że chociaż w Polsce jest 38 milionów selekcjonerów, to jednak on zalicza się w tym gronie do ścisłej czołówki. Franek Smuda potrafi ocenić potencjał piłkarza patrząc jak ten wchodzi po schodach. Koledze nawet schody nie są potrzebne – popatrzy na “drągala” i wszystko jasne. Inwalida.
Wysoki napastnik nigdy nie ma lekko. Sam pamiętam mecz z I ligi, jak do Lubina przyjechała Stal Stalowa Wola z Grzegorzem Kmiecikiem w składzie. Chociaż Grześ nie jest tak kontrowersyjną postacią jak Tomasz Hajto, właściwie nie słychać o nim w mediach, to przyjęto go niemal tak, jak rok wcześniej doświadczonego reprezentanta Polski. Był niemiłosiernie wyszydzany i wygwizdywany, a gdy schodził z boiska, dostał od wielu kibiców standing ovation. “Kmiecik, ty chuju!”, “Wypierdalaj, drewniaku!”. No cóż, obdarzony koszykarskim wzrostem piłkarz ma po prostu przejebane. Nie musi zachowywać się na murawie tak jak Małecki, żeby się wyróżniać. Taki Frankowski albo Rudnevs wywali się na piłce i co? Przypadek, pewnie murawa była w tym miejscu nierówna – zaśmiejemy się, ale szybko idola usprawiedliwiamy. Na glebę padnie Krzywicki? Będziemy pamiętali o tym cały sezon. – A pamiętasz jak się ten Krzywicki tam wtedy wypierdolił?! – będziemy wspominać nie raz i nie dwa, pamiętając prędzej niefortunną wywrotkę niż gole, jakie strzelił w swojej karierze. Bo wysoki napastnik ma na swoją obronę tylko jeden argument – bramki. Najlepiej jak najwięcej, a nie tylko wtedy, gdy od wielkiego dzwonu odbije się od patyka i wpadnie. Jeżeli strzela regularnie, kibic nie zwraca uwagi na jego patyczakowatą i śmieszną fizjonomię, koordynację Batorego w porcie, niezdarne ruchy. Liczy się wynik.
Zacząłem się zastanawiać ilu wysokich (wzrost minimalny: 189-190 cm) grało w polskiej lidze od, dajmy na to, połowy lat dziewięćdziesiątych i czy faktycznie byli postrzegani jak ostatnie pierdoły? Pamiętacie ich wszystkich? Jacek Dembiński, Ide Barkire Bappa, Tomasz Moskal, Grzegorz Klepacz, Roman Oreszczuk, Wojciech Małocha, Paweł Sobczak, Bartosz Tarachulski, Krzysztof Pieprzyk, Piotr Ł»aba, Tomas Ramelis, Kamil Szarnecki, Piotr Cetnarowicz, Marek Suker, Jacek Ratajczak, Vladimir Sladojević, Grzegorz Kmiecik, Andrzej Kubica, Kamil Król, Marcin Pontus, Piotr Kobierecki, Carlos Costly, Krzysztof Sokalski, Branko Radovanović, Haris Handzić, Deivydas Matulevicius, Jaroslav Machovec, Michał Haftkowski, Jacek Pawłowski. Blisko listy był choćby Dymitar Markiew, który w Górniku Zabrze potykał się o własne nogi, a dziś jest podstawowym zawodnikiem reprezentacji Bułgarii. Ok, nie jest to Bułgaria ze Stoiczkowem, Leczkowem, Bałakowem, czy Iwanowem w składzie, ale jednak kadra narodowa.
Polacy, obcokrajowcy. Znane ligowe postacie trzymają się za ręce z kompletnymi anonimami. Jacek Dembiński i Krzychu Pieprzyk w jednym stali domu. Pierwszy był Mistrzem Polski, grał w kadrze, Lidze Mistrzów i Bundeslidze. Drugi przypadkiem – zgarnęli go przecież prosto z ulicy – pojechał kiedyś z Widzewem na wyjazd. Wszystko działo się tak nagle, że nawet nie zdążył powiedzieć rodzinie.
W połowie lat 90-tych Dembiński, czy Pieprzyk byli wyjątkami. Za wysokich napastników uchodzili Robert Dymkowski (182 cm), Marcin Kuźba (184 cm), czy Mirosław Trzeciak (186 cm). Marcin Mięciel (188) czy Grzegorz Pawłuszek (189), o Andrzeju Kubicy (196) nie wspominając, to już byli koszykarze. Brzmi dziwnie, wręcz niewiarygodnie, ale tak faktycznie było, zwłaszcza jeżeli porówna się ich z Markiem Koniarkiem, Bogusławem Cyganem, Janem Furtokiem, czy Markiem Saganowskim.
Z czasem wysocy napastnicy zaczęli być w cenie. Ci, którzy potrafili grać w piłkę, byli już raczej zagospodarowani. Dlatego kluby próbowały wychować swoich “drągali”, dzięki czemu szansę gry otrzymali wysocy, ważący po 120kg Jacek Ratajczak, Tomasz Kosztowniak. Aż dziesięć szans na to, aby udowodnić, że nie jest piłkarską lebiegą otrzymał niejaki Grzegorz Klepacz z KSZO. W porównaniu z kolegami, których nazwiska umieściłem powyżej, mógł się uważać za szczęściarza. Dziesięć okazji. Jeżeli ktoś nie potrafi wykorzystać jednej szansy, można powiedzieć: Ok, nie wyszło. Dwóch? No… zdarza się. Czterech? Coś jest ewidentnie nie tak. Ale jak ktoś nie potrafił wykorzystać aż dziesięciu, to naprawdę musi być piłkarską lebiegą.
Jeżeli nie można było wychować swojego, trzeba było kupić. Pierwszym wysokim napastnikiem ściągniętym z zagranicy był zawodnik z Nigru, Ide Barkire Bappa, którego wzięto wraz z rodakiem Garba Careką. Sięgnął po nich Hutnik Kraków, który pod batutą Piotra Kocąba sensacyjnie awansował do europejskich pucharów. A że obaj czarni i raczej nie do rozróżnienia – tylko wzrostem – kibice, patrząc na ich popisy mówili, że mają garba i tak jednego, jak i drugiego solidarnie nazwali kaleką.
W stolicy sporo obiecywano sobie po Romanie Oreszczuku, choć właściwie nie wiadomo dlaczego. Rosjanin krążył między pierwszą drużyną i rezerwami CSKA Moskwa i wcale nie walił goli jak z automatu. Poza tym “wojskowi” mieli w swoim składzie Jerzego Podbrożnego, Cezarego Kucharskiego, Marcina Mięciela i Andrzeja Kubicę. Plotka głosi, że “ruskiego” ówczesny dyrektor Mazurek wygrał w karty podczas spotkania z przedstawicielami Spartaka Moskwa. A skoro wygrał, to głupio tak zwracać wygraną, zwłaszcza, że Oreszuka rekomendowano jako wybornego snajpera. Legia zapłaciła za niego kupę kasy (250-300 tysięcy dolarów) i błyskawicznie oraz bez żalu opchnęła Kubicę do Belgii. Szybko okazało się, że z klockowatego Ruska niczego nie będzie. To jeden z najgorszych transferów nie tylko w historii Legii, ale i całej ligi. Chociaż najlepsze jest to, że on potrafił strzelać gole i to nie tylko niewidomym w Luksemburga. Roman całkiem nieźle odnalazł się na Węgrzech, a w Rosji był prawdziwym killerem – w barwach Sodowika Sterlitamaka w 15 meczach zdobył aż 23 gole (jesień 2003)!
Niezłym piłkarzem był Tomas Ramelis. Litwin może nie strzelał wielu bramek, ale na pewno nie prezentował się dramatycznie. W ciągu niespełna trzech lat gry dla Stomilu Olsztyn zdobył osiem goli i…zakończył karierę. Spekulowano, że Ramelis popadł w depresję i nie jest w stanie już grać w piłkę. Heh, co ciekawe na podobny krok niemal zdecydował się jego kolega z zespołu, Sławomir Święcki. Powód? Nie udało mu się załapać do Zagłębia Lubin. Obrońca powiedział: koniec z piłką! Ale słowa nie dotrzymał i kopał jeszcze kilka sezonów w Drwęcy Nowe Miasto i Jezioraku Iława. Tyczkowaty Vladimir Sladojević, wraz ze wspomnianym Markiewem i Aco Stojkovem, miał strzelać bramki dla Górnika. Bośniaka z Banja Luki, dzięki swoim koneksjom, wyciągnął z Brescii Marek Koźmiński. Chłopak szybko stał się ulubieńcem kibiców w Zabrza, bo już w drugiej kolejce strzelił zwycięskiego gola w meczu z Polkowicami. Ale później był już tylko zjazd w dół. Sezon Sladojević zakończył z bilansem 9-2 i odstrzelono go bez większego żalu.
We Wrocławiu, Katowicach, a później Warszawie chuchano i dmuchano na Tomasza Moskala. Wychowanek Pafawagu Wrocław miał być ligowym killerem przez lata. Najpiękniejszy okres w karierze zanotował jednak wtedy, gdy już go właściwie skreślono – w latach 2002-2006 zdobył 26 bramek dla Górnika Polkowice (w prawie stu meczach). Stał się wizytówką tego klubu, ale w sumie na krótko – szybko zepchnęli go z piedestału Mirosław D., Andrzej S. i Mariusz J. Trio równie sławne i skuteczne jak słynne poznańskie ABC, którym zdobywanie punktów dla Górnika szło o wiele sprawniej niż Moskalowi strzelanie bramek. 13 maja 2009 roku bożyszcze Polkowic zostało zatrzymane przez policję w sprawie afery korupcyjnej w polskim futbolu. W piłkę Moskal kopał jeszcze w Grecji. Podobną historię ma Wojciech Małocha, były “snajper” (102-9) Widzewa, Petrochemii i KSZO. To w tym ostatnim klubie miał swoją chwilę chwały. Jesienią 2001 na zalanym wodą boisku Wisły w Krakowie. W barwach gospodarzy grali Frankowski, Moskalewicz, Ł»urawski, Pater, Kosowski,a nawet Paweł Brożek, ale to Małocha, który zdobył zwycięskiego gola dla swojej drużyny, był bohaterem! Niestety, kilka lat później, podobnie jak Moskal, jego “harce” za piłeczką ograniczyła prokuratura. No i najważniejsze. Strzelić tylko 9 goli w ponad stu meczach, i to w czasach, gdy mecze piłkarskie były opierdalane, to sztuka. Cyrkowa.
Można mieć wygląd klocka, śmieszne nazwisko, koordynację para olimpijczyka, ale jednak coś w życiu osiągnąć. Z takiego założenia wyszedł Piotr Ł»aba, chłopak z Wielowsi. Ze wsi wyszedł, na wieś wrócił, bo dziś gra dla klubu, którego jest wychowankiem. Lecz w międzyczasie został królem strzelców dawnej II ligi – w barwach KS Myszków. Do tego dorzucił cztery gole w ekstraklasie w barwach nieśmiertelnych Cidrów z Radzionkowa. Jak dla mnie – szacunek.
Ciekawie zapowiadał się Bartosz Tarachulski. Wychowanek Piasta Gliwice, który w Ekstraklasie zadebiutował w Górniku Zabrze (8-3), ale najwięcej bramek strzelił dla Polonii Warszawa. “Tarantula” wybrał jednak los piłkarskiego wędrowniczka i być może to było jego przekleństwo. Zwiedział kolejno: Beveren, Chorzów, Łódź, Warszawę, Beer-Szewę, znów stolicę Polski. Na status gwiazdy zapracował w prowincjonalnym Yeovil Town, skąd trafił do Dunfermline. Tam dopadł go syndrom Tomasza Moskala – w 27 meczach rozegranych w ciągu dwóch lat ani razu nie trafił do siatki. Odnalazł się w Grecji. Tam kopie do dziś i nawet coś strzela.
Zawsze mnie zastanawiało, co się stało z Kamilem Szarneckim?! Wychowanek Czarnych Olecko w sezonie 1999/00 przebojem wdarł się do składu Petro Płock. A pod koniec sezonu był nawet bohaterem, bo to jego gole dały zwycięstwo nad Pogonią (3:1) i remis w meczu w Olsztynie (2:2). Chłopak robił naprawdę dobre wrażenie, wydawało się, że to, co najlepsze, jeszcze przed nim. Tymczasem to był tak naprawdę koniec jego kariery. W kolejnym sezonie pojawił się na placu tylko dwa razy. Zimą oddano go do KSZO, później grał przez chwilę w Jagiellonii i Aluminium Konin, wreszcie zaliczył twarde lądowanie w Wigrach Suwałki. Od 2005 roku znów w Olecku.
– Do Chorzowa przyjeżdżał wtedy oglądać mnie Franciszek Smuda, wówczas prowadzący II-ligową Piotrcovię. Dawali dużo większe pieniądze, niż miałem w Ruchu. Ale ja nie chciałem iść na zaplecze ekstraklasy – opowiada Marek Suker, porównywany z racji nazwiska do słynnego Chorwata, Davora Sukera. Oczywiście porównanie na wyrost, bo ich umiejętności dzieliły lata świetlne. Grający dziś w Sosnowcu Marek strzelił gola Legii na Łazienkowskiej (Ruch przegrał 1:2) i… wystarczy. Rozstrzelał się dopiero w niższych klasach rozgrywkowych w Radzionkowie. – Dziewięć lat temu próbowałem przebić się w Chorzowie do ekstraklasy, ale wtedy nie byłem jeszcze na nią gotowy. Ani fizycznie – bo zajęcia w seniorach były znacznie intensywniejsze niż juniorskie i przez cały sezon czułem się “podjechany” – ani mentalnie. Teraz jestem już dojrzałym piłkarsko zawodnikiem i mam nadzieję, że jeszcze “trochę” goli w lidze strzelę. W wieku 28 lat mogę jeszcze 4-5 sezonów pograć na naprawdę dobrym poziomie – deklarował w listopadzie ten sympatyczny gość, który dziś gra w Zagłębiu Sosnowiec, a kilka miesięcy temu zadebiutował jako dziennikarz na łamach “Sportu”. Fajnie.
Pamiętacie jeszcze Kamila Króla? Kilka lat temu wielka nadzieja Górnika Zabrze. Dziś, jak sobie wpiszecie w Google jego nazwisko, wyskakują informacje o tym, że Kamil Król został aktorem najstarszego, polskiego teatru lalek – “Teatru Baj” w Warszawie albo że Kamil Król robił zakupy w Porcie Łódź i teraz będzie jeździł błękitnym citroenem C3. O piłkarzu, który strzelił cztery gole w Ekstraklasie i który dostawał koguty od pana Stanisława Sętkowskiego, dowiemy się niewiele. Chłopak, który miał podbić Serię B w barwach Brescii, a nie poradził sobie ani w Motorze Lublin, ani w Kluczborku, ani w Górniku Polkowice. Dziś gra w AÉ Dóxa Kranoúlas. Cytując Kochanowskiego: “Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…”. Ligi nie podbił Marcin Pontus, ociosany, przepraszam, kształtowany na piłkarza w Hiszpanii. Swoje pięć minut, podobnie jak Król, miał Kmiecik junior, dziś zawodnik Szczakowianki Jaworzno. Tomasz Sajdak – tak, grał ktoś taki w Ekstraklasie – zdobył z Wisłą Płock Puchar Polski, ale jako wkład w ten sukces był taki, jak Roberta Styranowskiego – obwołanego Rooneyem z Płocka – żaden. Sajdak nie poradził sobie ani w Radomiaku Radom, ani na Wyspach Owczych. Na Łotwie nawet nie powąchał piłki. Nieco lepiej poszło mu w Finlandii w barwach dawnego mistrza, HJK Helsinki. Tam strzelił pięć bramek. Następnie był Cypr, Bułgaria, a ostatnio był drugim, obok Andrzeja Bednarza, Polakiem grającym w Iranie. Bednarz wrócił do Radomiaka, a co się dzieje z Sajdakiem, tego dowiecie się w najnowszym odcinku programu 997.
Jeszcze do niedawna Marcin Krzywicki nie był sam. W kadrze Polonii Warszawa najpierw figurował Piotr Kobierecki, a później Jacek Pawłowski, który dziś gra w Młodej Wiśle. Z kolei Ruch miał polskiego Croucha, Michała Haftkowskiego. A że Pan Bóg kazał się dzielić, “Niebiescy” podzielili się naszym Crouchem z Polonią Słubice. Dziś najwyższym, obok Krzywickiego, napastnikiem w polskiej lidze jest Jakub Więzik z Młodego Śląska. Tak jak Pawłowski mierzy 195 centymetrów wzrostu. Do piłkarskich osiągnięć ojca Grzegorza oj daleko, daleko…
Najciekawszy przypadek ostatnich lat to bez wątpienia Krzysztof Sokalski. Wyobrażacie sobie, że macie 22 lata, 31 meczów w Ekstraklasie, 4 gole, lata gry przed sobą i…kończycie z piłką? Sokalski jest kozakiem czy piłkarskim debilem? Wychowanek ŁKS, gdy dowiedział się, że Widzew chce go wypożyczyć do Tura Turek albo KSZO Ostrowiec, przysłał do klubu pismo, w którym poinformował, że kończy karierę. Przestał odbierać telefony, zajął się czymś zupełnie innym. Tak naprawdę nie wiadomo dlaczego. Przecież Weszło wcale z nim nie jechało…
No, dobra. Śmiejemy się z tych piłkarskich paralitów, kopiemy ich słownie, wyszydzamy, ale jedno trzeba im oddać. Udało im się zrealizować to, czego nie udało się zrealizować wielu z nas. Spełnili swoje marzenia z dzieciństwa. Zostali piłkarzami. Na poziomie Ekstraklasy. Chyba prawie każdy, kto tu zagląda, o tym marzył. Wielu teraz powie: jakbym miał być takim piłkarzem jak Krzywicki, to lepiej, że mi się nie udało! Gówno prawda. Nie przekonuje mnie takie gadanie. Każdy z nas dałby wiele, żeby chociaż przez jeden dzień poczuć jak to jest być zawodowym piłkarzem. W książce autorstwa Mario Puzo wieloletni consigliori Genco Abbandando, leżąc na łożu śmierci i zdając sobie sprawę ze swojego marnego końca, prosi dona Corleone o to, aby pomógł mu oszukać śmierć. Ciekaw jestem, ilu piłkarskich drągali prosi Stwórcę albo los o to, aby pomógł im oszukać ich niechybne przeznaczenie boiskowego klauna? Czasami modły zostają wysłuchane. Tak jak w przypadku Andrzeja. W Polsce niespecjalnie poważany i chciany. Po sezonie gry w Zagłębiu Sosnowiec, w którym zdobył jednego gola “pchnięto” go do Austrii. Tam pograł dwa lata, strzelił kilkanaście bramek i wrócił do Polski. Do grającej w Champions League Legii. Na Łazienkowskiej Kubica – bo to o nim mowa – furory nie zrobił. Gdy kupiono klocka Oreszczuka, bez żalu oddano Andrzeja do belgijskiego Waregem. I to był przełomowy moment w karierze napastnika, który grał później w Belgii, Francji, Japonii, Izraelu. Raz szło mu lepiej, raz gorzej, ale generalnie w piłce Kubicy się udało. W Maccabi Tel Aviw był bogiem. Tam nikt nie wołał na niego “klocek”, “drewno”. Szanowano go i uważano za bardzo dobrego piłkarza. Na koniec wrócił do Polski, do Łęcznej, strzelił jedenaście bramek i choć później nie wyszedł mu romans z Ruchem Chorzów, śmiało może uważać się za piłkarza spełnionego.
Haftkowski, Pawłowski, Więzik, może Trytko albo Krzywicki? Czy ktoś pójdzie w jego ślady? Mocno wątpliwe, ale przecież jest szansa, nadzieja… Jeżeli uważany za największą łamagę Ekstraklasy Krzywicki “odpali” i pójdzie w ślady Kubicy, to Weszło powinno zorganizować jakiś mecz z tej okazji. Niech przyjdą wszyscy inwalidzi, co wstali z łóżka, niemowy, którzy zaczęli śpiewać arie i tak dalej. Do tego czasu w Brazylii powinni odbudować Maracanę…
**
Na deser anegdotka. Pierwszy mecz Oresta Lenczyka w Lubinie. Zespół wraca ze zwycięskiego “boju” z Turem Turek (2:0). Zagłębie zagrało beznadziejnie, ale wygrało i, po serii kilku wpadek za kadencji Roberta Jończyka, złapało oddech. Drużyna wraca z meczu. Jest noc. Autokar wjeżdża właśnie na rondo w Rawiczu. Tuż obok przejeżdża ciężarówka wypełniona wielkimi balami drewna…
– O… – jakby budzi się ze snu szkoleniowiec. – Taki sam samochód jak nasz…