Co słychać u zapomnianych piłkarzy? Czachowski…

redakcja

Autor:redakcja

22 marca 2011, 13:03 • 9 min czytania

We Włoszech chodził na kolacje do Sensiniego, w Szkocji pokazał kibicom fucka. Dziś pracuje z młodzieżą w Piasecznie i w porównaniu z niektórymi byłymi kadrowiczami, chyba jest lekko zapomniany. A może nawet nie lekko. Może zapomniany jest całkowicie… Jako że co jakiś czas piszecie w komentarzach teksty w stylu „wiecie co słychać dziś u X?” albo „gdzie się podział Y?”, postanowiliśmy coś z tym zrobić. Na początek 45-krotny reprezentant Polski Piotr Czachowski, były piłkarz m.in. Legii Warszawa, Udinese i Dundee. No i oczywiście Stali Mielec. Ł»eby nie siać zamętu miejscami polecimy trochę chronologiąâ€¦

Organizacyjnie Stal Mielec

Co słychać u zapomnianych piłkarzy? Czachowski…
Reklama

Od czasu do czasu słyszę to dziwne powiedzenie i nie wiem, o co chodzi. Mówi się, że to synonim beznadziejności, ale za moich czasów w Mielcu było elegancko. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Dopiero w latach 90. się sypnęło. Mam tam teściów, żona jest stamtąd, dzieci też tam się urodziły. Znam to miasto jak własną kieszeń, choć przyznam szczerze, że ostatnio jak wracałem z Dębicy, po meczu oldbojów z Brazylią, zgubiłem się. W Mielcu! Jakieś obwodnice pobudowali i nie jest już tak jak dawniej.

A dawniej było fajnie. Rozegrałem tam 115 meczów. Trochę dziwna sprawa, że to tam tak naprawdę wchodziłem do piłki. Jako chłopak urodzony na Okęciu, w Warszawie, chciałem grać dla Legii, ale wiadomo jak to wtedy było. Legia nie miała wtedy absolutnie szkolenia młodzieży, ściągała gotowych piłkarzy.

Reklama

Dopiero potem trafiłem na Łazienkowską. Umówmy się – wielkiej kariery tam nie zrobiłem. Dziś nie chodzę na Łazienkowską, bo najzwyczajniej w świecie nie mam na to czasu. Klub też raczej nie pamięta o Piotrze Czachowskim. Mają większych piłkarzy.

Wiadomo, że jeśli chodzi o występy, to odczuwam niedosyt. Zagrałem raptem 14 meczów. Najpierw poszedłem na półroczne wypożyczenie ze Stali, a później, pan Romanowski, który chciał zbudować przy فazienkowskiej wielką drużynę, wykupił mnie z Mielca za 6 miliardów złotych. A więc za potężne pieniądze. Po kilku meczach, Romanowski zaprosił mnie do swojego gabinetu i zapytał się, czy nie chciałbym zagrać w Serie A. Trochę mnie to ścięło z nóg. Tak trafiłem do Udinese.


Koszulka od van Bastena

Włochy, piękne słońce… Trafiłem tam dzięki meczom Legii z Sampdorią. Podobno trener Bożkow strasznie mnie chwalił. Miałem jakieś oferty z Belgii i Danii, ale wolałem Włochy. Przyszliśmy z Markiem Koźmińskim, to pisano, że powiało wiatrem ze Wschodu. Pamiętam do dziś te tytuły.

Sensini jako kapitan przyjął mnie świetnie. Przyjechałem, to zaprosił mnie na kolację. Miałem tłumacza, który wykładał literaturę polską w Udine. W ogóle wtedy byli tam kapitalni piłkarze. Abel Balbo – przeczłowiek, przezawodnik, jak ja to mówię. W meczu miał jedną sytuację, strzelał dwie bramki. Bardzo podobnym zawodnikiem był Marco Branca, potem były dyrektor sportowy w Interze. Pamiętam taki mecz z Fiorentiną, 4:0 na Friuli, gdzie strzelił gola w 36 sekundzie. Coś wspaniałego.


Jeśli chodzi o mnie, to najlepiej wspominam mecz z Milanem. Remis 0:0, ale wybrano mnie graczem meczu. A przecież w tym samym czasie po boisku biegali Van Basten, Maldini, Baresi, Lentini. Od tego pierwszego dostałem zresztą koszulkę. Podszedłem, poprosiłem i już. Nie gwiazdorzył.

Szkoda, że w tych Włoszech nie zadomowiłem się na dłużej. Kontuzje mi przeszkodziły. Kontrakt z Udinese miałem już przedłużony, ale potem okazało się, że moje miejsce w drużynie zajmie Darek Adamczuk. On też furory tam nie zrobił. Zagrał chyba w jednym meczu. Nie chce teraz wylewać żali, ale wydaje mi się, że mając za sobą roczny pobyt we Włoszech, znając już trochę język, poradziłbym sobie lepiej, gdyby tylko dano mi ku temu szansę.


Świeczki, tort i Happy Birthday

Z Adamczukiem spotkaliśmy się później w Dundee. Mieliśmy tego samego menedżera, więc to nie był zupełny przypadek. Ale w Szkocji to była inna bajka, inne podejście do futbolu. We Włoszech czuło się profesjonalizm na każdym kroku. A tam? Raczej luzik. Pamiętam taką scenkę z szatni, która mnie zszokowała. Pojechaliśmy do Glasgow na mecz z Rangersami. Mecz zaczynał się w godzinach wieczornych, więc zanim wyruszyliśmy na stadion, zjedliśmy obiad w hotelu. Później, jakieś trzydzieści, może czterdzieści minut przed rozpoczęciem spotkania, kiedy już siedzieliśmy po odprawie, nagle zgasło światło. Nie wiedziałem za bardzo, o co chodzi. Konsternacja. Aż w końcu zobaczyłem, że do szatni wchodzi menedżer, który w rękach trzyma… tort ze świeczkami. Chwilę później wszyscy śpiewali jednemu z kolegów „Happy Birthday”. Pół godziny przed meczem! Rozumiecie? Potem wyszliśmy na boisko i dostaliśmy od Rangersów 0:3. Co ciekawe, ów jubilat został zmieniony po 30 minutach.

Z Dundee walczyliśmy o utrzymanie. Bez skutku, bo i tak ostatecznie spadliśmy z ligi. Treningi były długie i wyczerpujące. Dużo biegaliśmy. Bardzo dużo. Regularnie, w każdy poniedziałek, mieliśmy do przebiegnięcia jakieś 20 kilometrów. Przyjeżdżał do nas trener – zawodowy lekkoatleta. Miałem wtedy 28 lat, on może z 35, a nie sposób było dotrzymać mu kroku. Biegnąc za nim tylko kląłem pod nosem, żeby już się zatrzymał i dał nam spokój. Ale właśnie na tym polega szkocki futbol. Mniej finezji, więcej walki i wybiegania. Tam, jak zrobiłeś wślizg, to kibice wstawali i bili ci brawo. A jak zrobiłeś przerzut, to już w ogóle byłeś kozakiem.

Z moim pobytem na Wyspach wiąże się jeszcze jedna ciekawa historia. Można nawet powiedzieć, że wyprzedziłem Boruca. Graliśmy wtedy z Hibernianem i kiedy podszedłem do narożnika boiska, żeby wykonać rzut rożny, kibice tego klubu zaczęli mnie wyzywać. Jechali ze mną równo. Nie wytrzymałem i pokazałem im środkowy palec. Na tym jednak nie koniec. Kiedy po meczu, wyszedłem spod prysznica naprzeciw mnie stanął elegancko ubrany policjant z moim menedżerem. Musiałem przepraszać. Grozili mi wysoką karą finansową, ale ponieważ byłem obcokrajowcem, to temat został załagodzony. Powiedziałem, że więcej się to nie powtórzy i dali mi spokój. Ale gazety i tak podłapały temat.

Z alkoholem u Szkotów było różnie. Po każdym meczu byliśmy zapraszani na uroczysty poczęstunek. Jakieś kanapeczki, przysmaki, no i te lager topy, czyli piwo z lemoniadą. Na jednym piwku się zwykle nie kończyło. Jak to na Wyspach. Przecież nawet w Arsenalu Tony Adams nie wylewał za kołnierz. Zimny kraj, to i trzeba się było jakoś rozgrzać. Ale wspólnych wyjść na miasto staraliśmy się raczej unikać. Wiadomo – kibice nie byliby tym zachwyceni. Co nie oznacza, że piłkarze Dundee nie imprezowali. Nie, nie. Na treningu od razu można było rozpoznać, kto w nocy balował. To normalne.


Zrzuć wagę razem z Jarkiem Bako

W Polsce, poza Stalą i Legią, grałem w Zagłębiu, فKS-ie i Aluminium Konin. Szczególnie dobrze wspominam pobyt w Lubinie. Zostałem tam wypożyczony na rok czasu, kiedy w Mielcu piłka zaczęła schodzić na niższy poziom. Wybrano mnie wtedy piłkarzem roku. Z Zagłębiem zagrałem w Pucharze Europy. Zdobyłem nawet jedną z bramek w dwumeczu z Broendby Kopenhaga, choć ostatecznie i tak zostaliśmy wyeliminowani. Ale ludzie w tym mieście byli bardzo pozytywnie nastawieni do piłki. Potrafili zrobić wspaniałą otoczkę wokół klubu. Z serdecznością podchodzili do piłkarzy. I teraz, jak patrzę na ich nowy stadion, to ubolewam, że mi przyszło grać na tym starym molochu. I to w takim dożynkowym okresie.

W Lubinie spotkałem też kilku kolegów z reprezentacji. Na przykład Jarka Bako. Pamiętam, że on miał fioła na punkcie zrzucania wagi i dość oryginalny pomysł na pozbycie się tych zbędnych kilogramów. Otóż, chodził do sauny i liczyłâ€¦ krople potu, które mu spadają z brody na podłogę. Jak doliczył do dwustu, to dopiero wychodził. Czasami zajmowało mu to nawet półgodziny, a sauna była już naprawdę dobrze nagrzana.

Miło być też w Aluminium Konin. Wykonaliśmy tam kawał dobrej roboty z trenerem Białkiem. Byliśmy nawet blisko awansu do ekstraklasy, ale ostatecznie wyprzedził nas Ruch Radzionków. Co by jednak nie mówić, to w Pucharze Polski trochę namieszaliśmy. Na pewno wielu kibiców z Konina pamięta finałowy mecz z Amicą Wronki z 1998 roku. Przegraliśmy wtedy 3:5, ale jak my mogliśmy wygrać ten mecz, skoro na ławce rezerwowych rywali siedziały takie sławy (śmiech). Niedosyt był jednak ogromny. W pierwszej połowie zagraliśmy koncertowo. To, co wyprawiał Jaskot z Bugajem w ataku, to poezja. Kręcili obrońcami niemiłosiernie. Później sędzia wyrzucił z boiska Jaskota, a na dwie minuty przed końcem Jackiewicz zdobył wyrównującego gola. W dogrywce, grając już w dziesiątkę, po prostu padliśmy fizycznie.

Kapitalnie zachowali się nasi działacze, którzy stwierdzili, że jesteśmy moralnymi zwycięzcami tego meczu i wypłacili nam premie, jak za zdobycie Pucharu. To było miłe. W Koninie cały czas o mnie pamiętają. Czasem ktoś zadzwoni, zapyta, co słychać, poprosi o jakieś typy. Sympatycznie.


Praca za frytki

Karierę zakończyłem sześć lat temu. Od razu wziąłem się za trenerkę. Jest co robić, dużo pracuję. Do domu wracam z reguły około godziny 22.00. Oprócz tego, że jestem pierwszym trenerem trzecioligowego KP Piaseczno, to prowadzę także chłopaków z rocznika 93 i pracuje w szkole, w Łazach koło Magdalenki. Mam tam pod opieką dzieciaków z klas 1-3. To są zajęcia pozalekcyjne, w ramach Uczniowskiego Klubu Sportowego, ale chętnych nie brakuje.

W Piasecznie też stawiamy na młodych piłkarzy. Staramy się ich wypromować. Przypomnę tylko, że Kupisz, Jankowski czy Wrażeń to byli zawodnicy KP Piaseczno. Ł»yro też. Teraz również mam kilku naprawdę utalentowanych chłopaków. Na przykład w roczniku 93 świetnie się rozwija Kamil Matulka. Chcemy go włączyć do kadry seniorów. I chyba czas najwyższy, bo ja już w wieku 16 lat grałem z seniorami w czwartoligowym Okęciu. Jest jeszcze Konrad Rudnicki z rocznika 94. Też bardzo dobry, silny. To jest jeden z tych chłopaków, który gra w reprezentacji Mazowsza i na pewno jeszcze o nim usłyszymy.

Ostatnio najgłośniej zrobiło się w wokół Jankowskiego. To bardzo fajny piłkarz, ma duży potencjał. W jego głowie i nogach leży to, żeby to teraz wykorzystać. Na pewno nagroda dla „Odkrycia roku” była i dla mnie sporym zaskoczeniem. Zrobiło się zamieszanie. Wiele osób się zastanawiało czy na to zasłużył, ale przecież to nie my wybieraliśmy. Ani ja, ani panowie. Zbiera się jakaś kapituła i to jest ich wybór. Widocznie tak musiało być. OK.

W klubie żyjemy ze sprzedaży zawodników. Nie da się ukryć, że finansowo nie jest za różowo. W KS Piaseczno nie otrzymaliśmy wypłat za cztery ostatnie miesiące. Dalej pracujemy, dalej jeździmy, ale nie mamy odpowiednich warunków, by ta młodzież piaseczyńska przychodziła na nasz obiekt. Musimy jeździć po okolicznych boiskach. Na przykład ostatnio rozgrywaliśmy mecz w Milanówku. Zapłaciliśmy, zagraliśmy i w domu zamiast o 22.00, to byłem o 23.00. Ale robimy to dla tych chłopców, którzy chcą, którzy przychodzą, którzy się realizują. Jest nam niewątpliwie ciężko, ale co zrobić – takie czasy. To nie są lata 70., 80., kiedy wszystko było pod zakładami pracy, a pieniądze były na czas.

Teraz mamy umówione spotkanie z burmistrzem, żeby nie dochodziło do takich sytuacji. Pieniądze, które uchwala gmina, znikają. My za grudzień, styczeń, luty i marzec nie dostaliśmy ani złotówki. Smutne, ale prawdziwe.

PAWEف GRABOWSKI
JAKUB POLKOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama