Dziewiętnastolatek z Gruzji. W zasadzie chłopak znikąd. Przed tygodniem prawie w pojedynkę wygrał mecz Widzewowi. Po prostu wszedł i pozamiatał. Strzelił, podał, ośmieszył kilku gości. Nie potrzebował wiele czasu, by okrzyknięto go objawieniem. Dziś wszyscy zastanawiają się, kiedy to powtórzy. Szczerze, mamy nadzieję, że nie tylko wejście miał piorunujące. Nika Dzalamidze, naprawdę ciekawy powiew świeżości.
Chłopak wydaje się specyficzny. Prosty, podobno piekielnie pewny siebie. – Bezczelność widać nawet w jego grze – stwierdził w Canal+ Tomasz Łapiński. Przy pierwszym spotkaniu wrażenie jest trochę inne. Nieobecny, jakby lekko znudzony i zdziwiony, że komuś w ogóle przyszło do głowy, by z nim gadać. Do wydarzeń sprzed tygodnia podchodzi bez emocji. – To, że mam tylko dziewiętnaście lat nie oznacza, że muszę być w cieniu innych. Debiut wyszedł fajniej niż się spodziewałem, ale sodówka mi nie odbije. Dlaczego miałbym nie grać na takim poziomie? – pyta i wcale nie oczekuje odpowiedzi. Co chwila rzuca okiem na ekran telewizora. Legia gra właśnie ze Śląskiem. Gdy Borysiuk soczystym wolejem otwiera wynik, Dzalamidze tylko lekko kiwa głową. – To leci na żywo?
Ekstraklasa jeszcze niewiele mu mówi. Legię kojarzy, bo zagrał z nią w sparingu. Wisła, Lech? Coś tam słyszał. – O Wiśle tylko tyle, że jest liderem i w meczu z nami będzie faworytem. Jakieś nazwiska? Nie, nie znam – odpowiada dzień przed meczem przy Reymonta. W ostatnim tygodniu odebrał dziesiątki próśb o wywiady, ale Widzew zabronił mu udzielać ich przez telefon. Czesław Michniewicz jeszcze niedawno myślał, że Gruzin to materiał bardziej na przyszłość niż na tu i teraz. Po meczu z Koroną lekko zmienił zdanie, ale dalej woli dmuchać na zimne. Chętnie przyłożyłby mu trochę lodu na głowę, żeby tylko za mocno się nie zagrzała.
– Jak tam sprawuje się nasz młody dżentelmen? – podchodzi i klepie go po ramieniu.
– W debiucie pomogło mi, że rywale nic o mnie nie wiedzieli – kontynuuje Gruzin. – Skupiali się na Sernasie i innych. Dopiero teraz trenerzy będą uczulać na mnie zawodników.
Gra w Widzewie to największe wyzwanie w jego krótkiej przygodzie z piłką. Przed rokiem podpisał kontrakt z CSKA Moskwa, ale z góry można było założyć, że do składu się nie przebije. Jeszcze nie ta półka. – Konkurencja była ogromna. Trenowałem z pierwszą drużyną, byłem na dwóch zgrupowaniach, zagrałem w sparingach, ale to wszystko. Nie chciałem przedłużać umowy, bo musiałbym zostać w rezerwach. A ja zasługuję na grę w pierwszym składzie – tłumaczy cichym głosem.
Kopać piłkę zaczynał w gruzińskim Baia Zugdidi. Ale na początek mała historia obyczajowa. Nika urodził się w Abchazji w miejscowości Oczamczyra. – Gdy w Gruzji wybuchła wojna, moja rodzina musiała uciekać. Byłem mały, więc nie pamiętam tych czasów. Tylko z opowieści rodziców. Przenieśliśmy się do Zugdidi, gdzie nie było żadnych śladów wojny. Miasto jest małe, ale spokojne. Ludzie zajmują się głównie pracą. Tam zacząłem chodzić do szkoły i trenować – opowiada.
Do książek nie ciągnęło go nigdy. Choć w Gruzji nauka trwa jedenaście lat, Nika dał sobie z nią spokój po dziewięciu. – Ulubiony przedmiot? Chyba żaden. Może WF – rzuca krótko. Szkoła dała mu tyle, że nieźle nauczył się rosyjskiego. Dzięki temu dogada się z Sernasem, Panką czy Ł»igajevsem. Tyle o szkole, bo w Zugdidi tak naprawdę skazany był na futbol. Nie dość, że mieszkał tuż obok stadionu, to jeszcze jego ojciec przez całe lata żył tylko piłką. Kiedyś jako obrońca grał w pierwszej lidze ZSRR. Dziś trenuje młodzież.
Nika, przy odrobinie szczęścia, niedługo może stać się głównym żywicielem rodziny. W jego domu nigdy się nie przelewało. Ojciec na trenerce kokosów nie zarobi, a matka nie pracuje wcale. Zajmuje się chorą babcią, która nie jest już w stanie podnieść się z łóżka. Młody stawia więc na samodzielność. W wieku szesnastu lat pojechał na testy do Benfiki, ale temat nie wypalił. Dwa lata później znów spakował walizki i ruszył do Moskwy, podpisać kontrakt z CSKA. – Mój dwa lata starszy brat był jeszcze lepszy ode mnie, ale doznał poważnej kontuzji. Teraz po prostu mieszka z rodzicami – dopowiada Gruzin.
Kontrakt w Widzewie załatwił mu Łukasz Budzyński, który do Polski sprowadzał już Darvydasa Sernasa i Mindaugasa Pankę. – Pomógł też mój agent, Alexander Rekhviashvili. Kiedyś był piłkarzem i ma trochę kontaktów w Europie. Dzięki niemu trafiłem do Widzewa na testy – tłumaczy Dzalamidze. W międzyczasie trenował z Dinamem Tbilisi. Najpierw tydzień, później dziesięć dni. Cały czas czekając na sygnał, kiedy może przyjechać do Polski.
No i w końcu przyjechał. Znów zupełnie sam. – Już się do tego przyzwyczaiłem. Gdy się nudzę, po prostu siedzę przed komputerem i gadam ze znajomymi – mówi. Cały czas w hotelu, bo dalej nie znalazł mieszkania. Do którego by nie wszedł, od razu wychodzi. – Oglądałem kilka, ale żadne mi nie pasowało. Co dokładnie? No… wystrój – odpowiada jak dekorator wnętrz. Podobno rozbija się tylko o kilkadziesiąt cali ekranu. A w zasadzie dwóch. Plazma w sypialni i druga w salonie.
Może jednak chłopak wie, co robi. Widzew w każdej chwili może skorzystać z opcji pierwokupu. Cena wcale nie wydziera z butów. Najpierw Dzalamidze musi udowodnić tylko, że ostatni pokaz nie był jednorazowym wystrzałem.
Jak lepiej to sprawdzić, jeśli nie meczem z Wisłą? Robert Maaskant uważa, że chłopak nie będzie miał łatwo. – Wygląda na duży talent, ale z nami nie musi sobie poradzić – mówi Holender. Młody oczywiście nic sobie z tego nie robi. Nawet nie potrzebuje odróżniać Paljicia od Jaliensa. Jeśli utrzyma formę sprzed tygodnia, Bunoza pewnie nie raz kopnie się w czoło. Pytanie – czy utrzyma? Czekamy z zaciekawieniem.
I on podobnie. Tymczasem leniwie wraca do hotelowego pokoju. – Zostaw mi tylko adres tej waszej strony. Zobaczę, co tam napisaliście…
PAWEŁ MUZYKA