Będzie jeszcze o Lechu Poznań i o tym, jak w kilka dni z rangi “piłkarza” zdegradować się do “piłkarzyka”.
Nakreślmy sytuację – jeśli jednego dnia wygrywasz z Manchesterem City, a po chwili przegrywasz szósty mecz w ekstraklasie (na jedenaście), tym razem z Ruchem Chorzów, to znaczy, że:
a) Rezerwowym piłkarzom Manchesteru City nie chciało się grać, a twoja zasługa była tylko taka, że nie odpuściłeś i dopisało ci szczęście
b) Tobie nie chciało się grać w Chorzowie z równym zaangażowaniem, jak przeciwko Manchesterowi City
c) Zaangażowanie nie ma nic do rzeczy, było takie samo, w meczu z Manchesterem City miałeś szczęście, a w meczu z Ruchem Chorzów pecha
d) Nie jesteś w stanie rozegrać dwóch dobrych meczów w ciągu kilku dni
Bez względu na to, którą opcję wybierzemy, jest to opcja pod tytułem “nie jestem prawdziwym piłkarzem, nie warto mi ufać”. W najkorzystniejszym dla lechitów wariancie wychodzi na to, że o wyniku na koniec decyduje przypadek. Wszystkie inne są gorsze, bo oznaczają, że piłkarze “Kolejorza” są w stanie ograć tylko przeciwnika, który nie podejmuje walki, lub też sami jej co chwilę nie podejmują, lub nie mają na tyle wytrenowanych organizmów, by uchodzić za zawodowych sportowców.
Lech nie mógł bardziej dać dupy. Po wygraniu z Manchesterem City zwycięstwo w następnym spotkaniu ligowym, bez względu na to, kto akurat byłby przeciwnikiem, należało do obowiązkowych. A tak cały ten wysiłek włożony w walkę z czołową angielską drużyną poszedł mimo wszystko na marne – w kwestii wizerunku, spotkanie w Chorzowie było taką dogrywką meczu z MC. Albo można było przesłać wszystkim wiadomość pod tytułem: “szanuj mnie czereśniaku, bo nigdy nie wzbijesz się na taki poziom”, albo pod tytułem: “trafiło mi się, jak ślepej kurze ziarno”.
Spieprzyli to piłkarze Lecha strasznie. Zdeprecjonowali swoje własne osiągnięcie.