A dla kogo w zasadzie ta nauczka? Dla jakich wszystkich?
Po pierwsze – dla działaczy. W Polsce wciaż pokutuje przekonanie, że przedłużać kontrakty trzeba wówczas, gdy zbliżają się do końca. Pół roku przed wygaśnięciem – idealna okazja. Tymczasem wtedy klub musi nie tylko przekonać piłkarza do swoich warunków, ale jeszcze przebić oferty konkurencji. W skrócie – zaczyna się normalna, rynkowa walka o wykwalifikowanego pracownika, a dotychczasowy kontrakt przestaje być jakimkolwiek atutem.
Legia złożyła Janowi Musze znakomitą ofertę – wyższą niż podawane przez prasę 350 tysięcy euro. Jednak inne kluby były w stanie to przebić. I na nic zaklęcia, na nic błagania – bramkarz odchodzi za darmo (identyczna sytuacja – Gancarczyk ze Śląska). Kiedy można było z nim negocjować? Zimą, ale zeszłego roku. Tak robią poważne kluby – ktoś się sprawdza, to po prostu nie można dopuścić do sytuacji, że pracodawca znajdzie się pod ścianą. I podsuwa mu się dokumenty 1,5 roku przed “deadlinem”. Dłuższa umowa to albo gwarancja gry tego zawodnika, albo sprzedania go za satysfakcjonującą sumę. I można być pewnym, że w styczniu 2009 roku Mucha przyjąłby warunki Legii z pocałowaniem ręki.
Oczywiście u nas jest inaczej – bo co się stanie, jeśli przedłużymy z zawodnikiem kontrakt za wcześnie i on obniży loty? Albo jeśli złapie kontuzję? Same pesymistyczne scenariusze. A może raczej nie pesymistyczne, tylko oszczędnościowe. Nie dawajmy mu dwukrotnej podwyżki teraz, niech jeszcze z osiem miesięcy zasuwa za tyle, co dotychczas. A potem mu się podniesie. Otóż nie – potem mu się nie podniesie. Potem podniesie ktoś inny.
Kluby padają więc ofiarami swojej krótkowzrocznej polityki i braku odwagi przy podejmowaniu ryzyka. Chociaż tak naprawdę co to było za ryzyko dać Musze rok temu lepszy kontrakt, do 2014 roku? Ryzykiem okazało się nie dać kontraktu…
Po drugie – dla kibiców. Wiara w to, że piłkarz troszczy się o interes klubu jest w 99 procentach przypadków irracjonalna, przy czym jeśli mowa o cudzoziemcach – to już można pisać o 100 procentach. Teraz na różnych forach internetowych wielu fanów miesza Muchę z błotem, bo obiecał, że Legia na nim zarobi, a potem czmychnął za darmo.
No więc – Mucha musi coś gadać, ale kibice nie muszą się na to nabierać. Tylko skrajny naiwniak może uwierzyć, że słowacki bramkarz czuje większy sentyment do Legii, niż pracownik Tesco do swojego pracodawcy. Ale ważniejsze jest co innego. Mucha może sobie obiecywać, że przedłuży kontrakt z Legią, aby ta dostała za niego milion euro, ale… tak to nie działa. Z prostego powodu – pieniądze nie rosną na drzewach.
Czy wyobrażacie sobie, że do Jana Muchy zgłasza się klub i ma miejsce taka oto rozmowa?
Przedstawiciel klubu: – Słyszeliśmy, że kończy ci się za pół roku kontrakt. Chcielibyśmy, byś przyszedł do nas od lata. Zainteresowany?
Mucha: – Oczywiście. W takim razie zróbmy to tak – ja przedłużę kontrakt z Legią, wy zapłacicie jej milion euro, a ja do was przyjdę.
Przedstawiciel klubu musiałby w tym momencie uznać, że rozmawia z idiotą. Tak, jasne, zapłacimy milion euro, bo ty czujesz sentyment do klubu. Już biegnę do banku, już robię przelew. W tym biznesie Jan Mucha jest małym trybikiem, który musi podporządkowywać się regułom. A te są takie, że nikt nie wywali miliona euro, ani nawet pół, żeby tylko uspokoić sumienie piłkarza. Jest sto tysięcy lepszych sposobów na spożytkowanie takiej kwoty.
Jednocześnie trzeba, że Jan Mucha przychodzący za darmo jest sto razy bardziej atrakcyjnym kąskiem niż Jan Mucha przychodzący za milion euro. Ale też sam Słowak może wynegocjować lepsze warunki finansowe, między innymi wyższą kwotę za podpis. Kto wie, może dostał właśnie 500 tysięcy euro za parafowanie umowy. Kibic, który sądzi, że jakikolwiek piłkarz woli, aby 500 tysięcy euro trafiło do kieszeni poprzedniego pracodawcy, niż do jego własnej, to… Tak, taki kibic jest głupkiem oderwanym od rzeczywistości.
No, w zasadzie to jest wszystko, czym chcieliśmy się podzielić. Kilka myśli nas naszło po przeczytaniu niektórych komentarzy.