Reklama

W BETONOWYM KRĘGU: odcinek trzeci, pierwszy mord

redakcja

Autor:redakcja

17 listopada 2009, 01:56 • 27 min czytania 0 komentarzy

Dziś czas na trzeci odcinek naszej piłkarskiej powieści, która ma już nawet swój tytuł. Z waszych propozycji wybraliśmy “W betonowym kręgu”, co oczywiście nawiązuje do słynnego brazylijskiego serialu, emitowanego kilkanaście lat temu przez TVP, a także do PZPN-owskiego betonu. Jednocześnie przypominamy, że wszystko, co przeczytacie poniżej, jest tylko wytworem chorej wyobraźni autora i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, a wszelkie podobieństwo postaci stworzonych na użytek tekstu z innymi jest w stu procentach przypadkowe… Poniżej wszystko, co do tej pory stworzyliśy (1-3).
W Warszawie, przy ulicy Bitwy Warszawskiej 7, było tego dnia ciemniej niż zazwyczaj o tej porze. Z czterech działających w pobliżu latarni migotały tylko dwie, z pozostałych natomiast sączyły się resztki światła. To dobry znak. Grzegorz lubił ciemność, a ze wszystkich dni w roku najbardziej wyczekiwał tej niedzieli w ostatni weekend października. Wówczas przestawiało się zegarki i zmrok zapadał o godzinę wcześniej niż zazwyczaj. O godzinę wcześniej ludzie na ulicach przestawali mu się przyglądać, godzinę wcześniej mógł po prostu przespacerować się, pomyśleć, zastanowić.

W BETONOWYM KRĘGU: odcinek trzeci, pierwszy mord

Lubił te wieczorne przechadzki, chociaż coraz częściej nawiedzała go myśl – co zrobiłem źle, że uciekam przed błyskiem fleszy. Tych samych, które towarzyszyły mi przez pół życia? Dlaczego chowam się przed ludźmi, którzy kiedyś nosili mnie na rękach? Czemu widząc zmierzającego w moją stronę człowieka, odczuwam dziś lęk, a nie dumę? Z jakiego powodu nowa siedziba firmy, znajdująca się na odludziu, a nie przy tłocznej, pełnej turystów Starówce, tak bardzo mi odpowiada?

Wspominanie stało się jego pasją. Kiedy już wrócił do domu, lubił włączyć płyty z zapisem dawnych meczów. Kolegę pracującego w TVP poprosił o przeszukanie archiwum. Siadał wygodnie w fotelu i zanurzał się w świat sprzed 30 czy nawet 40 lat. Znowu mijał obrońców, znowu strzelał obok bramkarzy. Fryzura, na którą składała się wprawdzie tylko kępka włosów, jeszcze bujnie powiewała na wietrze. Zwłaszcza kiedy przyspieszał po wtłoczeniu piłki do siatki i z wyciągniętą ręką biegł w stronę trybun. Kochali go wtedy. Wszyscy go kochali.

Była nawet dziewczyna, która codziennie przysyłała mu list. Ten poniedziałkowy zawsze dotyczył dopiero co zakończonej kolejki ligowej. “Widziałam pana, jak minął pan prawego obrońcę Górnika. Wtedy, choć pan o tym nie wiedział, przebiegł pan nie więcej niż 15 metrów ode mnie. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko” – napisała kiedyś i Grzegorz zorientował się, że ma do czynienia z kobietą na tyle opętaną, by traktować ją jako niebezpieczną. Nigdy na żaden z listów nie odpowiedział, ale przez sześć lat dostał ich dokładnie 2188. Potem korespondencja nagle się urwała, co to dziś wzbudzało pewien niepokój.

Więcej już list od tej dziewczyny (dziś starszej kobiety) nie przyszedł, ażâ€¦ do dziś, o czym Grzegorz jeszcze nie wiedział. Czasami tęsknił za nawet najbardziej szalonymi fankami, bo lepsze to niż ci wszyscy groźnie wyglądający mężczyźni, krzyczący z trybun “ty chuju”. A niestety, przed tym słowem w ostatnim czasie trudniej było mu uciec, niż przed argentyńskimi obrońcami. Przyzwyczaił się do bycia idolem, a teraz z trudem przyzwyczajał się do etykietki chuja.

Reklama

Na stoliku przed telewizorem leżała tygodniowa porcja korespondencji. Najpierw otworzył kopertę z logiem Multibanku. Z satysfakcją spojrzał na rubrykę “saldo”, bo wynikało z niej, że przez 12 miesięcy zarobił blisko 600 tysięcy złotych. Nigdy wcześniej, nawet w chwilach największej chwały, nie mógł pochwalić się takim majątkiem. Czasami ktoś mu dał jakieś dolary, ale co można było za nie kupić? Kolejny talon na samochód, który po chwili się popsuje? W Stanach szło lepiej, ale i życie było droższe, więc tak naprawdę niczego nie przywiózł. W zasadzie jedynym, czego się w życiu dorobił, było nazwisko i rozpoznawalna twarz. Aż do teraz. Biorąc pod uwagę podatki, a także rosnące potrzeby konsumenckie (niedawno dopiero wyczuł różnicę między czerwonym, czarnym, a nawet niebieskim Johnym Walkerem – do tego stopnia, że czerwony przestał mu w ogóle smakować), miesiąc w miesiąc wydawał coraz więcej, ale i tak przybywało sporo – jakieś 35 tysięcy złotych.

Grzegorz spokojnie przekładał kolejne listy, wśród których było sporo różnorakich zaproszeń, kilka próśb o autografy. I nagle poczuł zimy pot. Doskonale znał ten charakter pisma. Błyskawicznie rozerwał kopertę i w trzęsące się dłonie chwycił kawałek papieru:

“Panie Grzegorzu, przepraszam, że tak długo nie pisałam. Wielokrotnie chciałam się do pana odezwać, ale bałam się. Bałam się, że kocham pana za bardzo. I że pan tej mojej miłości wcale nie potrzebuje. Muszę przyznać, że byłam uzależniona, leczyłam się z pana. Teraz postanowiłam napisać po raz ostatni – pierwszy raz w życiu jestem szczęśliwa. Wyleczyłam się. Już pana nie kocham. Proszę wybaczyć mi tę szczerość, zwłaszcza po tym, co razem przeżyliśmy (pisałam przecież i o swojej maturze i o pierwszym chłopaku, nawet o śmierci rodziców), ale aktualnie panem gardzę. Nie sądziłam, że stanie się pan kimś takim. Ale jednocześnie dziękuję – znów mogę normalnie żyć”.

Poczuł przygnębienie, bardzo głębokie. Cios w serce. Nalał szklankę whisky, dokładnie tak, jak uczył go Paweł, jeden z lepszych trenerów picia w kraju. Najpierw wrzucił kilka kostek lodu, a potem dolał szkockiej, dokładnie do poziomu kostek. Zrobił to z niebywałem pietyzmem. Zawsze w chwilach stresu starał się maksymalnie kontrolować każdy swój ruch. Wziął dwa łyki, a następnie sięgnął po telefon komórkowy.
– Antek?
– Tak.
– Musimy porozmawiać.
– O czym?
– Muszę zrezygnować.

Pod stojącym po drugiej stronie słuchawki Antonim ugięły się nogi. On Grzegorza, swojego dawnego podopiecznego, potrzebował jak nikt inny. Z przyczyn finansowych, ale także prestiżowych. Przy żadnym z dotychczasowych prezesów jego pozycja nie była tak mocna. Nawet gdy firmą rządził Marian, jego dobry znajomy, nie mógł pozwolić sobie na tyle, co dziś. Teraz musiał zachować chłodny umysł. Grzegorz od roku słuchał go za każdym razem, więc dlaczego miałby nie posłuchać także teraz? Antoni chwycił więc słuchawkę bardzo mocno i tak stanowczo, jak tylko potrafi powiedział:
– Grzegorz, posłuchaj mnie uważnie. Nie zrezygnujesz. Rozumiesz? Na pewno, kurwa, nie zrezygnujesz!

* * *

Reklama

Antoni zaczął gorączkowo wydzwaniać po innych prominentnych pracownikach firmy. Jerzego zastał na warszawskim Służewcu, gdzie pięć przepojonych wodą koni pozorowało wyścig z szóstym, naszprycowanym ukraińskimi chemikaliami. Jerzy zawsze doskonale orientował się, który koń ma wygrać, tylko niestety za każdym razem dopiero, kiedy wyścig się rozpoczął.
– Grzegorz nie może odejść. Jest szalenie ważny w tej całej układance. Musimy go przekonać za wszelką cenę – mówił Jerzy, a przy okazji obserwował jak koń, na którego postawił pięć tysięcy złotych, dobiega dopiero na czwartej pozycji. Choć to raczej nie był bieg, ale człapanie, walka ze starością i nieporadna próba rozruszania starych kości, uginających się pod ciężarem dżokeja.

Gdzie był Adam, w momencie gdy Antoni wykręcił numer jego komórki, nikt nie wie. Ale odebrał w swoim stylu: – Kiego chuja?
– Adam, ważna sprawa. Grzesiek chce się podać do dymisji.
– Co? Zwariował? Poproś go, żeby się nie podawał!
– Prosiłem, ale nie wiem, czy posłucha.
– Eh, jego prosić to jak chujem trawę kosić! – rubasznie zażartował Adam i śmiał się jako jedyny, bo Antoni nadal pozostawał posępny. Był na siebie zły, że w ogóle wykręcił ten numer, bo czego mógł się spodziewać po kimś, kto pijany się chyba urodził? Każdy lubi czasem zamoczyć usta w alkoholu, ale Adam zdecydowanie przesadzał.

Potem telefony z informacją odebrali jeszcze Kazek, Stefan, Zbyszek, Rysiek, Michał i Zdzisiek. Michał poczuł, że może wskoczyć na miejsce Grzegorza, więc zasugerował, by nie wykonywać pochopnych ruchów. Zdzisiek lekko się zapocił ze strachu, Kazek w duchu uśmiechnął, a Stefan stwierdził, że o planowej dymisji wiedział pierwszy. Do Andrzeja Antoni tylko wysłał smsa, bo nie chciał się wdawać w długie dysputy. Na następny dzień, dokładnie na godzinę 10.00, zaplanowano naradę.

***

Wjeżdżając na ostatnie piętro nowoczesnego, oszklonego biurowca trafiało się do innego świata – świata rzeczywistości alternatywnej.
– Kobieta trzyma małe tygrysiątko w domu, bo ZOO na to nie stać.
– Nudne. Napiszcie tak: “Wariatka trzyma w bloku bestię, która może zjeść człowieka w pięć sekund”.
– Ale to miła kobieta.
– Miła, niemiła, twoje tygryski-sryski gazety nie sprzedają.

Praca w tej gazecie ostatecznie mnie wycieńczała. Mówiąc szczerze, nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio napisałem artykuł zgodny z prawdą. To znaczy zdarzyło mi się nawet takie napisać, ale dzień później w druku ukazywało się zupełnie co innego. Ot, choćby taki przykład. Młody chłopak spowodował po pijaku niegroźny wypadek. Od tamtego czasu stracił wszystko (o ile za wszystko uznamy rodzinę i pracę), przeszedł prawdziwą gehennę. Skleciłem więc wzruszające opowiadanie o tym, jak zdołał podnieść się z dna. Zamiast tego ukazał się tekst: “Powinien gnić w pierdlu, a chodzi na wolności”. Całe szczęście, że wbiłem sobie do komórki jego numer telefonu. Gdy potem dzwonił z pretensjami, szybko wciskałem “wycisz”. Czy nie sądzicie, że ten klawisz – który pojawił się w telefonach stosunkowo niedawno – to prawdziwe zbawienie? Odkąd zawodowo obrażam i poniewieram ludzi, uważam go za najistotniejszy w aparacie.
Pora się przedstawić – choć najobrzydliwsze teksty podpisuję literami KW, tak naprawdę nazywam się Aleksander Malica. KW to dla tych wszystkich, którzy chcą szukać sprawiedliwości przed sądem. A szukaj chłopie, szukaj. Ale ode mnie się odczep. Ja jestem tylko żołnierzem, wykonuję polecenia. Mam dwa kredyty i dziecko. Wiecie ile kosztuje przedszkole? 720 złotych miesięcznie. A nie powiem przecież dziecku, że będzie niedouczonym odrzutkiem, imbecylem uczącym się czytać w wieku 7 lat, bo tata ulitował się nad kobietą, która hoduje kota. W dupie mam tę kobietę i jej kota.

Zresztą, nie jestem taki najgorszy. Kumpel siedzący nieopodal rozstał ostatnio publicznie prześwietlony. Prokuratura wykazała, że “w materiale nieprawdziwe okazało się wszystko – tekst, zdjęcie, a także list, który rzekomo wpłynął do redakcji”. Ależ było śmiechu – każdemu zdarzało się coś tam sfabrykować, ale wszystko na raz? Ów kumpel – Waldemar – jest teraz redakcyjnym pupilkiem. To ci dopiero nicpoń, jaką ma fantazję! Wszystko zmyślił! Brawo, Walduś. Więcej takich potrzebujemy. Oto przodownik pracy – trzysta procent normy. Tekst, zdjęcie i list! Piłkarski hat-trick! Pękał z dumy Waldek i w przypływie dobrego humoru, wychodząc z pracy, pytał: – Co tak długo siedzicie? Może coś wam zmyślić?

Mówiąc krótko – był chujem. I jakże niesprawiedliwe było, że to właśnie on, zwykła menda bez sumienia, zmierzając do wyjścia, przeszedł obok telefonu, który nagle zadzwonił.
– Halo?
– Redakcja?
– Tak.
– W ciągu tygodnia zginie członek zarządu PZPN.
– Co?!
– Czekaj przy telefonie codziennie o 22.45.

***

Zarząd PZPN zbierał się o 10.00. Tego dnia wyjątkowo nikt się nie spóźnił. Jerzy, w nienagannie wyprasowanym beżowym garniturze miał się za człowieka eleganckiego, ale krój marynarki sugerował, że rok produkcji 1990 lub wcześniejszy. Zdzisław ze swoją “niedzisiejszością” nawet się w żaden sposób nie kamuflował, bo sumiaste wąsiska mówiły same za siebie. Dalej Zbyszek, Edward, Stefan, Witek, Irek – każdy z nich indywiduanie wyglądał trochę dziwnie, ale gdy stanęli obok siebie, to stanowili gabinet osobliwości, ewentualnie mogliby robić za żywe muzeum PRL i ubiegać się o dofinsowanie z Unii Europejskiej.

Tego dnia, wyjątkowo, nie było czasu na plotki. A może czas był, ale nie było nastroju. Zdzisław odkąd dowiedział się, że Grzegorz ma zamiar zrezygnować z funkcji prezesa, nie mógł zasnąć. Od dawna odczuwał niepokój, że kariera, która przecież tak pięknie rozwijała się w jednym z podłódzkich miasteczek, wydając kopalniane pieniądze i korzystając z karty kredytowej z dziennym limitem 20 000 PLN, nagle może zostać przerwana. Syn, a raczej zbuntowany gówniarz, od dawna powtarzał mu: – Wasz czas się skończy, szuje. To wasza ostatnia kadencja!

Czy naprawdę ostatnia? Stefan przekonywał, że nie. To akurat zły znak. Bo ilekroć Stefan o czymś przekonywał, wychodziło odwrotnie. Irek odczuwał niepokój i nawet tej paplaniny Stefka nie słuchał – tylko patrzył przez okno. Zbyszek – najstarszy w całym towarzystwie – zaprzeczał sam sobie. Najpierw mówił, że “już po nas”, a po chwili, że “nikt nas nie powstrzyma”. I tak w kółko. Był nieprawdopodobnym dziwakiem – mały, impulsywny, niby inteligentny, bo prawnik, ale jednak, tak obiektywnie, kompletny głupek.

Na sali panował gwar i kiedy Antoni wszedł do środka, nikt go nawet nie spostrzegł. Wystarczyło jednak, że pod nosem burknął “cisza”, aż nagle wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku.
– Siadać.
Nie było nikogo, kto by choćby przez sekundę zawahał się przed wykonaniem polecenia. Tylko Jerzy – który jako jedyny z tego grona nie należał do zarządu, ale lubił być w centrum zdarzeń – dyskretnie sięgnął do kieszeni po telefon i niezauważenie wybrał numer Michała. On też chciał wszystko wiedzieć. Więc wiedział. Odpalił cygaro i rozsiadł się w fotelu w mieszkaniu na warszawskim Ł»oliborzu. Wsłuchując się w dźwięki dobiegające z telefonu, czuł, że to będzie jego dobry dzień. Jeśli Grzegorz ustąpi, on stanie się naturalnym następcą. Sam oczywiście nie wystąpi z inicjatywą powrotu na stanowisko, ale zrobi to Jerzy. Jerzy zrobi wszystko, o co go się poprosi. A kiedy ludzie zaczną błagać, Michał się zgodzi.

Na razie w centrum uwagi był Antoni.
– Grzegorz rozważa rezygnację. O tym już zapewne wiecie. Nie możemy do tego dopuścić. Społeczeństwo jest manipulowane, robi się z nas wrogów piłki nożnej. Kolejne wybory nie są nam do niczego potrzebne. Nie teraz. Dobrze wam się pracuje?

Zapanowała cisza.
– Pytam, czy dobrze wam się kurwa pracuje?!
– Dobrze! – odpowiedzieli członkowie zarządu niemal równocześnie.
– Nie słyszałem! Dobrze czy nie dobrze?! – grzmiał Antoni i tym razem odpowiedź była już naprawdę głośna. Dobrze!
– A tobie Adam? Jako jedyny nic nie powiedziałeś!
– Chujowo.
– Co?!
– Eee, nic… He, he, nie widzieliście, taki filmik jest w internecie. No i ja tam, hym, mówię, że chujowo i się ludzie śmieją, he, he. Ale tak w ogóle i w szczególe, to pracuje mi się zajebiście! Yhm.
– Kurwa, Adam, to nie są żarty, rozumiesz? Ile wziąłeś premii tydzień temu?
– Sześćdziesiąt tysięcy.
– A jak będzie nowy prezes, to nie dostaniesz, kurwa, nic!
– Bardzo dobrze mi się pracuje, Antoni! Bardzo, bardzo dobrze! Wcale nie chujowo! Bardzo dobrze! – Adam zaczął nerwowo poprawiać krawat i wyraźnie nabrał kolorów na twarzy.
– Zapamiętajcie co powiem. Grzegorza najpierw będziemy prosić, by nie odchodził. Jeśli to nie poskutkuje, będziemy żądać. A potem sięgniemy do szantażu. Każdy z was ma teraz kilka minut na przypomnienie sobie, czym mógłby nastraszyć naszego szanownego prezesa. Nie możemy ryzykować. Nowe rozdanie to mogą być nowe władze.

Słysząc to ostatnie zdanie Jerzy uśmiechnął się w duchu. Inni się w duchu przestraszyli. Jeszcze nie wiedzieli, że tylko porzucenie aktualnych stanowisk może… uratować im życie. Jeszcze nie wiedzieli o telefonie, który dzień wcześniej rozbrzmiał w redakcji największego w kraju tabloidu.

***

Tego dnia wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. Zacznijmy od tego, że padał deszcz, a Hugo założył te swoje pedalskie białe buty z jakiegoś bliżej nieokreślonego materiału – generalnie po kilku minutach wyglądał, jakby owinął sobie stopy ścierkami wyjętymi ze zlewu. Strasznie go to irytowało. Gdy jeszcze wdepnął w błoto i kompletnie się upaprał, miał ochotę po prostu zlać kogoś po mordzie. Tylko kogo?

Jacka rzuciła dziewczyna. Nie byłaby to wielka tragedia, bo to już ósma dziewczyna w tym roku, ale ta zanim wyszła z domu napisała mu flamastrem na ścianie wielkie “Jackowi R. nie staje”. Zrobiła to w salonie, tuż nad kanapą. Litery tak zamaszyste, że nie szło nie zauważyć. Jacek nie wiedział, co z tym począć – zamalować trzeba, ale on sam tego nie zrobi, bo nie umie. Wezwać specjalistę? Ł»eby jakiś gnój w białym fartuchu śmiał się pod nosem? Takiego upokorzenia by nie zniósł. Brał też pod uwagę przemeblowanie, ale przecież nawet jeśli przesunie w to miejsce regał, to ktoś go kiedyś odsunie. I sprawa się wyda. Tymczasowo uznał, że powiesi na tej ścianie telewizor. Wymierzył, że wówczas zza ekranu będzie wystawało tylko niewiele znaczące “aje”. Na kilka dni wystarczy. Wykona robotę, jaką ma do wykonania i zastanowi się, co zrobić z tymi kilkoma literami. Może znajdzie tę kurwę i każe jej malować całe mieszkanie, pod groźbą obcięcia palca? Bo przecież to byłaby dla niej tragedia. Codziennie chodziła “na paznokcie”. Szczyciła się irracjonalnie kolorowymi, zupełnie niepraktycznymi szponami. A kto zechcę dziewczynę z kikutem?

Hugo, w biało-brudnych pantoflach, czekał już na dole. Zadanie było proste, jak dla nich oczywiście – trzeba było zabić. Ot tak, po prostu. Robili to już nie raz, nie dwa. Dokładnie cztery razy. Ostatni raz ze dwa lata wcześniej, bo później poszli w hurt. Zamiast naprawdę brudnej roboty, straszyli. Jechali zadać jakiemuś gościowi parę prostych pytań, kręcących się wokół tego, czy życie mu miłe. Robili to mnóstwo razy, bo zapotrzebowanie na podobne usługi rosło w tempie szybszym niż WIG-20 na giełdzie w ostatnich tygodniach. Sąsiedzkie kłótnie czy wrogie przejęcia firm – skala nie miała znaczenia. Zawsze brali pięć tysięcy złotych, ale tylko za robotę, która przyniosła efekt. O ich metody nikt nie pytał. Czasami wystarczyło, że się pokazali, czasami musieli wieczorem zadzwonić do domu lub też poczekać pod szkołą aż wyjdzie syn namierzonego pacjenta. Niech powie tatusiowi, że o czymś zapomniał…

Ale dawno nikogo nie zabili. Tym razem wiedzieli, że to zrobią. Jacek odebrał przesyłkę, zawierającą 250 000 złotych w banknotach o nominale 200 złotych. Od tego momentu nie mogli się wycofać, bo w tej branży niezrealizowanie zapłaconego zlecenia oznacza śmierć. Albo ucieczkę z kraju. Ani jedno, ani drugie nie wchodziło w grę. No i jeszcze rzecz ważna – po raz pierwszy mieli zabijać… z przyjemnością. Kiedy początkowo dowiedzieli się, że ofiarami mają być członkowie zarządu piłkarskiego związku, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Tak jak piłkarz lubi strzelać gole największemu rywalowi, tak oni lubi strzelać do swoich wrogów. Wychowali się na trybunach, kilkanaście lat temu – zanim jeszcze musieli podjąć decyzję Pruszków czy Wołomin – i od dziecka nienawidzili PZPN-u. Dlatego gdy usłyszeli, że teraz ktoś chce im zapłacić 250 tysięcy złotych za to, za co mieli ochotę wziąć się od dawna, poczuli niemal euforię. Zwierzęcą.

* * *

O umówionej porze w redakcji tabloidu przy ulicy Domaniewskiej w Warszawie, w szklanym biurowcu z efektowną, ale tak naprawdę permanentnie wyłączoną fontanną (czy fontanna, z założenia luksus, kiedy jest wyłączona to ciągle symbol luksusu, czy już jednak dziadostwa?), zadzwonił telefon.
– Tak? Halo?! – odebrał podenerwowany dziennikarz.
– Koło fontanny znajdziesz kopertę.

Waldek najpierw szarpał się z zatrzaskującymi się drzwiami, zapominając przystawić w odpowiednim miejscu kartę magnetyczną. Potem nerwowo wciskał przycisk wzywający windę, chociaż wciśnięcie go raz i sto razy daje dokładnie ten sam efekt – o czym wielokrotnie zapominamy w chwilach zdenerwowania, wówczas zdaje nam się, że na windzie, ciągle ją przywołując, wywieramy jakąś dodatkową presję. Otóż nie. Winda ma w dupie to, czy na dole czeka akurat bardzo ważna przesyłka. A że los bywa złośliwy, to jeszcze będziemy mieli przystanki. Na trzecim piętrze, by wszedł chłopaczek w śmierdzącej, przepoconej koszulce Manchesteru United. Na drugim, by pojawiła się redakcyjna gwiazda, w bucikach od Gucciego, równie pociągająca, co przeintelektualizowana (czyli raczej skretyniała). No i na pierwszym, bo jakiś gruby babsztyl nie może zejść schodami. Wdychając przedziwną mieszankę perfum od Niny Ricci oraz potu z chińskiej podróbki koszulki MUFC, Waldemar odliczał kolejne sekundy.
– Dostałeś feedback w sprawie imprezy integracyjnej? – próbowała zagadać dziewczyna.
– Co?!
– Feedback.
Waldek nawet nie odpowiedział, tylko gdy otworzyły się drzwi, zapominając o manierach, przepchał się i wybiegł jak oparzony. Dziennikarka szukając obiektu, któremu mogłaby się poskarżyć na tę sytuację, znalazła wzrokiem “Pana Spoconego” i bojąc się, że jakiekolwiek zdanie z jej ust odbierze niewłaściwie, zachęcająco (była świadoma własnej urody), na wszelki wypadek ugryzła się w język.

Koperta faktycznie leżała przy fontannie. Potem przyjdzie czas na oględziny. Teraz trzeba było wydobyć ze środka tę jedną, jedyną karteczkę. Waldek błyskawicznie wziął ją do rąk i… oniemiał. Przez myśl przeszło mu, czy to kumple z sąsiednich biurek nie robią mu dowcipu, ale szybko bijące serce dawało znak, że nie. Poza tym Waldek nie miał kumpli.

Na kartce wielkimi literami napisane było: “ZEZKSUGW EYPB. TAM, GDZIE SKOŁƒCZYŁA SIĘ POGOŁƒ”.

* * *

Pulchniutki, z charakteru rubaszny działacz spokojnie jechał w swoje ulubione strony. Kiedy tylko dzwonił telefon, odbierał słowami: – RMF, najlepsza muzyka. Sądził, że w końcu wygra ten pieprzony konkurs. Już nawet nie wiedział, co jest nagrodą, ale wygrana stała się jego obsesją. Koledzy z pracy, jak nazywał innych członków zarządu, wiedzieli o tym, więc w odpowiednich godzinach telefonowali jeden po drugim. I dawaj go na głośny, i jeszcze raz!
– RMF, najlepsza muzyka…
– Ech, ty ciulu! To nie radio! Ale i tak cię kochamy!

Adaś uwielbiał te żarty. Całe szczęście, że za komórkę zwracał związek, bo na samych “dowcipnych” połączeniach wykręcał miesięcznie 150 złotych. A za tyle można już się całkiem sympatycznie rozwinąć.
Tymczasem wspomniany działacz PZPN pokonywał kolejne kilometry. Jeszcze wtedy nie wiedział, że kilka godzin później znajdzie go sprzątaczka, ale tak naprawdę nie będzie wiedziała, że to właśnie “jego” znalazła. W oczy rzuci się jej raczej kałuża krwi i trup. Nie jakiś tam mężczyzna, tylko trup, bo makabryczny widok nie pozostawiał złudzeń, że nie ma sensu dzwonił po karetkę. Tu potrzebny był tylko zakład pogrzebowy. I niestety – kurwa, niestety (tak sobie powiedziała w myślach) – sprzątaczka. Na samą myśl, że ktoś to wszystko będzie musiał posprzątać, zrobiło się jej źle. Zwymiotowała. Co nie zmieniło ogólnego wrażenia w pomieszczeniu.

* * *

Waldek wrócił do redakcji i zaczął zastanawiać się nad tym dziwnym ciągiem liter. Co to ma w ogóle być? ZEZKSUGW EYPB. A gdyby to tak od tyłu? Nie no, gołym okiem widać, że od tyłu też nie ma to sensu. Może z tych liter poukładać jakieś wyrazy? Za mało samogłosek. A gdyby tak każdą literę przyporządkować liczbie… Ale co dalej?

Minęła północ, minęła pierwsza, o trzeciej ochroniarz przyszedł pooglądać pornosy na zwolnionych przez dziennikarzy komputerach, ale na widok Waldka wypłoszył się i poszedł piętro wyżej. Na stole ciągle leżała kartka i ten dziwny ciąg liter ZEZKSUGW EYPB.
Najpierw z pomocą przyszedł współautor większości artykułów Waldka, pan Google. Potem dołączyła się współautorka, pani Wikipedia. Niewyspany, już lekko znużony dziennikarz szukał wszelkich informacji na temat szyfrów, bo nie miał wątpliwości, że to, co widzi przed sobą, na sto procent jest szyfrem. W końcu natknął się na fragment:

Gaderypoluki – rodzaj prostego monoalfabetycznego szyfru podstawieniowego stosowanego w harcerstwie do szyfrowania krótkich wiadomości. Technicznie jest to prosty, symetryczny, monoalfabetyczny szyfr podstawieniowy, w którym szyfrowanie jest oparte na krótkim, łatwym do zapamiętania kluczu. Klucz ten zapisuje się w formie ciągu par liter, które ulegają w tym szyfrze prostemu zastąpieniu. Najczęściej stosowany klucz to “GA-DE-RY-PO-LU-KI”, skąd pochodzi jego nazwa. W kluczu tym każda para liter oddzielonych myślnikiem stanowi listę zamienników. Litery, których nie ma liście zamienników, pozostawia się w szyfrowanym tekście bez zmian. Zmianom nie podlegają też spacje. Np. zdanie: “Ala ma kota” po zaszyfrowaniu kluczem “GA-DE-RY-PO-LU-KI” ma postać “GUG MG IPTG”

Postanowił spróbować. W końcu spróbował już ze trzystu różnych kombinacji, kolejna nie robiła mu różnicy. Powoli zaczął przyporządkowywać litery z kodu do tych właściwych.
– Z to będzie… Z. Dalej E to D. No i znowu Z. K zamienia się w I – mówił w myślach. Kiedy spojrzał na to, co zapisał, na “Zdzi…”, zrobiło mu się gorąco. Zdzisław Drob. Zdzisław Drob.! Następną ofiarą będzie Zdzisław Drob.!!! Rozwikłanie tej zagadki sprawiło mu tak ogromną radość, że nawet nie zorientował się, iż właśnie fetuje śmierć człowieka! Zdzisław!!! Wykrzyczał to imię tak głośno, że spanikowany ochroniarz piętro wyżej aż wyciągnął wtycznę z prądu – to był jedyny znany mu sposób, aby błyskawicznie wygasić monitor i nie dać się złapać na gorącym uczynku. Ochroniarz też miał na imię Zdzisiek i bał się, że właśnie – poprzez jakąś cholerną kamerę przemysłową – ogląda go cała zmiana.

Rozentuzjazmowany Waldek łapczywie chwycił kartkę z szyfrem i wbił wzrok w zdanie: “TAM GDZIE SKOŁƒCZYŁA SIĘ POGOŁƒ”. Pogoń, kurwa, za kim ta pogoń? Kto był ścigany? Za co? Gdzie go złapano? Pogoń zakończyła się sukcesem czy nie? No, skoro się zakończyła, to pewnie nie.
I właśnie wtedy przyszło olśnienie – tak niespodziewane, że Waldek sam był w szoku, jeśli chodzi o własną zdolność kojarzenia faktów. Pogoń. A Drob. to przecież działacz, spod Łodzi, z Bełchatowa! Pogoń Szczecin kiedyś spadła z ligi przez Bełchatów! Rzucił się znowu do komputera, wszedł na 90minut.pl i zaczął sprawdzać sezon po sezonie. Rok 1996, ostatnia kolejka. Remis daje Pogoni utrzymanie, ale jak tu zremisować, jeśli od 24 minuty gra się w dziesiątkę. No i sędzia robi co może. Cztery minuty przed końcem gospodarze strzelają decydującego gola. Oszustwo, jakich wówczas było wiele, choć odbiło się sporym echem. Waldek pamiętał ten mecz tylko z jednego powodu – jako początkujący dziennikarz musiał pojechał do Bełchatowa zrobić reportaż o tej drużynie. Kiedy się zorientował, że nie dojeżdża tam żaden pociąg i żaden autobus z Warszawy (samochodu jeszcze nie posiadał), postanowił wszystko zmyślić. Nikt się nawet nie domyślił. Wiadomo przecież, co powie trener. Bardzo cieszymy się z utrzymania. Cały sezon ciężko na to pracowaliśmy. Ble, ble, ble.

* * *

Kolejne zebranie członków zarządu PZPN od samego początku było bardzo nerwowe. Jako ostatni na salę wszedł Grzegorz. Sam prezes. Z twarzy biła wściekłość i nawet Jerzy trochę się niepokoił. Wyjął jedwabnę chusteczkę i z wrodzoną elegancją otarł spocone czoło.
– Mam wam coś do zakomunikowania – sucho rzekł Grzegorz. Emocje w nim kipiały.
– Nie rezygnuj – przerwał mu Antoni.
– Co?!
– Nie rezygnuj, kurwa!
– Ale…
– Nie ma żadnego ale, rozumiesz, ćwoku? My cię zrobiliśmy prezesem i będziesz tańczył tak, jak my ci zagramy. Mało zarabiasz?
– Posłuchaj…
– Pytam się, czy mało kurwa zarabiasz?! – wydarł się Antoni.
– Panowie, po co te nerwy, zachowujmy się jak ludzie z klasą. Jeśli Grzegorz chce zrezygnować, to powinniśmy na ten temat spokojnie podyskutować. Dialog jest najlepszym wyjściem – wtrącił się Jerzy.
– Zamknij mordę – szybko zgasił go Rudolf. On jako kasjer najlepiej zdawał sobie sprawę, że dymisja prezesa to finansowa tragedia dla każdego z członków zarządu. Przecież tylko za tą nasiadówkę mieli odebrać po dwa tysiące złotych, plus koszta przejazdu (Antoni te koszta wyliczył na 1740 zł, wykazując, że z południa Polski przyjechał taksówką – bo spóźnił się na pociąg; w rzeczywistości wszycy wiedzieli, że całą drogę przesiedział w Warsie, nie chcąc pokazywać się w drugiej klasie, a zarazem nie chcąc wydawać pieniędzy na pierwszą).
Antoni, najbardziej charyzmatyczny w całym gronie, kontynuował przemówienie: – Grzesiu, ja cię kocham jak syna. Ale jak chcesz nam znowu powiedzieć o dymisji, to wypierdalaj stąd i wróć jutro, prześpij się z tym. Nie będzie żadnej dymisji.
– Dacie mi wreszcie coś powiedzieć? – cicho zapytał sprawca całego zamieszania.
– Nie damy, bo…
– Miałem telefon. Zdzisiek nie żyje. Zamordowali go.

* * *

Do budynku przy ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie żwawym krokiem wszedł mężczyzna w sile wieku. Minął kiosk po lewej stronie i zdecydowanie ruszył przed siebie, przeciskając się przez kolejkę emerytek, wystających całymi dniami w celach kompletnie niezrozumiałych dla ludzi U-60.

Pani z okienka, pracująca na poczcie już od 36 lat, skądś go znała, ale w tej właśnie chwili nie potrafiła przyporządkować nazwiska do twarzy. Uważnie patrzyła jak całkiem siwy człowiek podchodzi po niebieskie znaczki z napisem “priorytet”, a następnie wrzuca list do skrzynki. Jeszcze pewnie minuta czy dwie i wreszcie skojarzyłaby, kto to taki, ale tej minuty nie dostała. Mężczyzna zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił.

* * *

Od rana we wszystkich redakcjach trwało poruszenie. Członek zarządu piłkarskiego związku zastrzelony. Motyw – nieznany. Sprawca – tym bardziej. Śladów – brak. To w zasadzie była dobra wiadomość dla dziennikarzy, ponieważ nie musieli ograniczać się żadnymi zbędnymi wskazówkami, kto zabił i dlaczego. “Super Express” postawił na ruską mafię, “Gazeta Wyborcza” na kiboli, “Dziennik” podszedł do sprawy socjologicznie (“Zróbmy debatę – czy w naszym kraju jest bezpiecznie”), a “Przegląd Sportowy” rozpisał wszystkie transfery poczynione przez denata w ciągu ostatnich 10 lat, ale zabrakło informacji – po co. Do tego pięćdziesiąt nekrologów, po 200 złotych sztuka. Idzie przeżyć, że tak to trochę przewrotnie określimy.

Tylko “Fakt” zdecydował się wyprzedzić bieg wydarzeń – zamieścił zbiorowe zdjęcie członków zarządu PZPN i zadał pytanie: “Komu teraz odstrzelą łeb?”. Waldek był z tego powodu nieswój – on jako jedyny naprawdę wiedział, że będą kolejne ofiary. Zarazem bał się o tym głośno powiedzieć, bo jak później wytłumaczy, że milczał, gdy po raz pierwszy otrzymał telefon z zapowiedzią zabójstwa? Co powie – że rozwiązał zagadkę pierwszego mordu w środku nocy, ale uznał, że nie będzie budził policji? To wszystko źle się potoczyło. Bardzo źle. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – krzyknął głośno w czasie zebrania, a koledzy pomyśleli, że po raz kolejny nie udało mu się ułożyć pasjansa.
– Waldek? Przestań grać i włącz się do dyskusji! Próbujemy przewidzieć, kogo teraz zabiją! – wzburzył się szef.
– Jak to próbujecie przewidzieć? A niby kurwa jak? – Waldkowi puszczały nerwy.
– No, musimy przeanalizować…
– Przecież nawet nie wiecie, czy to morderstwo ma związek z piłką nożną i czy będą następne. Nie wiedząc, kto zabił i dlaczego, chcecie zgadnąć, kto będzie następny? Czyście kurwa wszyscy ocipieli? A może będą kolejno zabijać każdego z wąsami i teraz czas na Wałęsę, co? To też napiszecie?
– Moim zdaniem teraz będzie prezes! – wyrwał się jeden z młodszych dziennikarzy.
– Stul pysk – burknął zirytowany Waldemar.
– Twoim zdaniem już nikt ze związku nie zginie? – spytał szef, próbując łagodzić sytuację.

Waldek wziął głęboki oddech, spojrzał tępo przed siebie i cicho odparł: – Zginie… Wieczorem powiem wam, kto… A następnie wstał i wyszedł. Kolegów z pracy pozostawił tak zdumionych, że przez dobre trzy minuty nikt się nie odezwał. Aż w końcu jeden z grafików głośno westchnął: – To pojeb! I wszyscy wrócili do swoich zajęć, czyli facebooków, naszych-klas i innych zabierających czas gówien.

* * *

– Ja… Ja… Ja… Jak to zamordowany? – wydukał Antoni.
– Zamordowany. Zastrzelony – prezes był bardzo stanowczy.
– Ale… Ale… Ale jak?!
– Zabito go rano.
– Ale…
– Kurwa, normalnie! Rozumiesz!? Normalnie! Zajebali go! Zajebali! – prezes w końcu eksplodował.

Antoni, na co dzień hardy i pewny siebie mężczyzna, nagle zaczął wyglądać jak Howard Marshall po seksie z Anną Nicole Smith, czyli jak zramolały, pomarszczony, stojący (leżący) nad grobem rozdygotany starzec, którego serce zaczęło żyć własnym życiem. Z tą różnicą, że Marshall miał – zgodnie z planem – zostać zajechany w łóżku na śmierć przez blond sylikony, a Antek – tak sobie teraz szybko przeanalizował sytuację – mógł być, używając prezesowskiej terminologii, zajebany przez śmierdzących oprychów.

Ta sama myśl przeszła przez głowę każdego prominentnego działacza, znajdującego się wówczas w pokoju. Nawet Jerzy nic nie mówił. Jako że był zawodową szują, najpierw wydedukował, że gdyby tak wybito wszystkich członków zarządu (a on do tego grona się nie zaliczał), to wówczas miałby otwartą drogę do fotela prezesa, ale szybko sobie uświadomił, iż nikt nie da gwarancji, iż następny pocisk nie został przeznaczony właśnie dla niego. W końcu od dawna polska piłka miała jego okrąglutką twarz. Nikt też nie wydał komunikatu o treści: “Zastrzeleni zostaną tylko członkowie zarządu”. Przypływ dobrego samopoczucia był więc bardzo chwilowy.

Milczenie przerwał prezes: – Powiem wam szczerze… Powiem wam szczerze, że nie wiadomo, dlaczego Zdzisława zamordowano i nie chciałbym, aby ktoś sądził, że to ma coś wspólnego z piłką. Może po prostu znalazł się przypadkiem w złym miejscu. Proponuję stosować moją metodę – nie komentować! No i najważniejsze – nie wpadajcie w panikę.
– A ty co będziesz robił? – zapytał Rudolf.
– Wyjeżdżam.
– Gdzie?!
– Nie powiem. Gdzieś, gdzie przez jakiś czas nikt mnie nie znajdzie. Poczekam, aż się wszystko uspokoi.
– Jedziesz w delegację? – nagle ocknął się Antoni.
– Ja też wyjeżdżam – wyrwał się kolejny działacz.
– I ja!
– Ja też.

* * *

W sobotę minuty ciszy nie uszanowano na większości stadionów. To bestialskie, ale gdy piłkarze w milczeniu stali na środku boiska i udawali zasępionych, z trybun niosło się “PZPN, PZPN, jebać, jebać PZPN”. Jednym z zawodników, który oczekiwał aż ta niby-minuta niby-ciszy się skończy, był Michał – jak to go określały media, solidny napastnik. Słowo “solidny” jest dość znaczące w polskiej lidze. Zawodnicy dzielili się na “wybitnych” (na wyrost), “nietuzinkowych”, “solidnych” i “słabych”.

Wybitny – wiadomo, pretendent do grzania ławy w lidze co najmniej francuskiej. Nietuzinkowy to taki, który umie z piłką zrobić dużo, ale nie ma to żadnego przełożenia na wynik. Minie dwóch rywali, trzeci zabierze mu piłkę, wyprowadzi kontrę i strzeli gola dla przeciwników. Nietuzinkowość made in Poland: wpisana w nią jest chimeryczność (to z kolei określenie tych, którzy zaliczają jeden dobry mecz na sześć fatalnych), tendencja do komplikowania najprostszych akcji, notoryczne straty, ogólnie – ładna dla oka bezużyteczność, często na dokładkę także podatność na kontuzje. Co innego solidność – solidny piłkarz to zdrowy cham, który nie zna żadnego dryblingu, w związku z czym przez całą karierę nie minie kogokolwiek, do tego nie strzeli z dystansu, nie zagra w uliczkę. Ale solidność to też dobra praca łokciami, niezły wyskok, sporo biegania i z 7-8 goli na sezon (w przypadku napastnika), wbitych z kilku metrów w jakimś zamieszaniu. Michał był solidny. To pozwoliło mu nawet otrzeć się o reprezentację Polski, choć sam do końca nie pojmował jakim cudem.

Co więcej o Michale? Uchodził za twardego gościa, z charakterem. Jak handlował, to nie za często i nie za byle co. Kiedyś, lat temu pewnie z piętnaście, jeden z czołowych polskich klubów pojechał do Konina, a tam w hotelu już czekali piłkarze miejscowej drużyny. I błagali: – Dajcie nam coś, cokolwiek! I tak wygracie, a te skurwysyny od pół roku nie płacą! Wszystkim dajecie, a nam nie dacie?! Takie macie kontrakty, miliardy!

Michał tak by nie żebrał. Nigdy sam nie wychodził z inicjatywą. Nie uważał się za świętego, ale jakichś tam zasad przestrzegał. Chcesz mnie kupić? Będzie drogo.

Z jednej strony przyzwyczaił się do tych sprzedanych meczów, z drugiej – w czasie gry czuł się nieswojo. Najgorszy był cudzoziemiec w środku pola, kolega z drużyny, którego nikt nigdy nie wtajemniczał. Zdarzało mu się w związku z tym posłać podanie na nos i wówczas to Michał musiał wychodzić na durnia. Na szczęście etykietka zawodnika słabo wyszkolonego technicznie (solidnego, znaczy się) trochę pomagała zatuszować te nieporadne przyjęcia, nieudane dryblingi, niecelne odegrania. Publika się nie czepiała. Na wszelki wypadek Michał czasami pomagał sobie gestykulacją – machał rękoma w kierunku kolegi z pomocy i krzyczał: – Jak mi kurwa grasz? Jak grasz?! Ł»e niby piłka za plecy była, albo coś takiego… Najbardziej łykała to prasa. “Dobry duch drużyny”, “Ma pozytywny wpływ”, “Stale mobilizuje kolegów”, “Nienawidzi przegrywać”.

Z czasem zresztą znalazł sposób na tego pieprzonego cudzoziemca. Wychodził na pozycję i kiedy już partner z zespołu zrobił zamach, by posłać piłkę w jego kierunku, on nagle ścinał do środka i zaczynał sprint. I piłka lądowała 20 metrów od niego. Wówczas to nawet trener nie wytrzymywał: – Jak mu kurwa grasz?! Jak mu grasz? Nie widzisz, że szedł środkiem?!

Ale dodajmy, że tych ustawionych meczów nie było dużo. Michał od kilku sezonów trzymał się zasady: nie więcej niż sześć razy w sezonie. Dziś właśnie było jedno z tych sześciu spotkań. Sędzia zagwizdał po raz pierwszy…

Najnowsze

Ekstraklasa

Z czwartego szczebla do Ekstraklasy. Król odchodzi

AbsurDB
0
Polecane

Paweł Wąsek: Lęk przed skakaniem nigdy do końca nie zniknie [WYWIAD]

Jakub Radomski
1
Paweł Wąsek: Lęk przed skakaniem nigdy do końca nie zniknie [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...