Reklama

Lech i Legia na grząskim gruncie przepisów. Może czas zmienić reguły gry?

redakcja

Autor:redakcja

29 stycznia 2020, 10:54 • 14 min czytania 0 komentarzy

Nieczyste zagrania, próby zaszachowania drugiej strony, szukanie haków na drugą stronę – negocjacje transferów nie zawsze są ostoją dobrych manier. Czasami przypominają brudną grę. I o ile wszystko dzieje się jeszcze w ramach przepisów, to można jeszcze przymknąć oko na te bodiczki. Ale co wtedy, gdy kluby zaczynają przepisy naginać lub wręcz łamać? Wygląda na to, że Legia Warszawa i Lech Poznań właśnie tak bawią się na rynku transferowym. 

Lech i Legia na grząskim gruncie przepisów. Może czas zmienić reguły gry?

Przepisy mówiące o tym, że klub zamierzający podpisać umowę z piłkarzem może się z nim kontaktować najwcześniej sześć miesięcy przed końcem jego kontraktu, co jakiś czas wracają na tapet. Najlepiej znanym w Polsce przypadkiem domniemanego naruszenia tych przepisów był casus Radosława Cierzniaka cztery lata temu. W tym oknie transferowym znów po uszach dostaje się legionistom, a i Lech Poznań niecnie pogrywa sobie z ŁKS-em w kontekście Daniego Ramireza. Kluby urządziły sobie z naginania tego przepisu narzędzie polityki transferowej. Pytanie – czy prawo należy egzekwować z pełną surowością? Czy jednak kluby powinny lobbować za tym, by przepisy zostały zmienione?

Jeśli chcemy przedyskutować zasadność i życiowość tych przepisów, to zerknijmy na to, co w ogóle w tych przepisach jest.

Najpierw regulamin FIFA w sprawie statusu i transferów zawodników („Regulations on the status and transfer of players”). artykuł 18, ustęp 3:

Klub zamierzający zawrzeć umowę z Zawodowcem musi powiadomić jego obecny klub w formie pisemnej przez przystąpienie do negocjacji z takim Zawodowcem. Zawodowiec może zawrzeć umowę z nowym klubem tylko, jeżeli jego umowa z obecnym klubem wygasła lub wygaśnie w ciągu sześciu miesięcy. Wszelkie naruszenia niniejszego przepisu podlegają odpowiednim sankcjom.

Reklama

Ponadto Uchwała nr VIII/124 z dnia 14 lipca 2015 Zarządu PZPN, paragraf 21, ustęp 4 i 5:

4. Klub, który zamierza podpisać kontrakt z zawodnikiem musi poinformować o tym pisemnie aktualny klub zawodnika, zanim rozpocznie negocjacje z zawodnikiem.

5. Zawodnik może podpisać kontrakt z innym klubem wyłącznie jeżeli jego kontrakt lub deklaracja gry amatora wygasły lub wygasną w ciągu sześciu miesięcy.

I na koniec uchwała PZPN o minimalnych wymaganiach dla standardowych kontraktów zawodników w sektorze zawodowej piłki nożnej, artykuł 4, ustęp 2:

– Zawodnik może zawrzeć Kontrakt z Klubem: (…) c. jeżeli dotychczasowy Kontrakt Zawodnika wygaśnie w ciągu 6 miesięcy.

Tyle jeśli chodzi o suchą wykładnie prawa. Co te przypisy nam w ogóle mówią? Wyjaśnia Jacek Masiota, specjalista z zakresu prawa sportowego, kancelaria „Masiota i Wspólnicy”: – Z prawnego punktu widzenia wszystko wydaje się klarowne. Piłkarz może podpisać kontrakt z nowym klubem, jeżeli jego umowa z obecnym klubem wygasa w ciągu sześciu miesięcy. Jeśli klub pozyskujący chciałby prowadzić z nim rozmowy na ten temat przed terminem, wówczas musi poinformować o tym aktualnego pracodawcę zawodnika. Wyjątkiem ograniczającym ten termin jest zapis w kontrakcie, który pozwala klubowi na jednostronne przedłużenie umowy. Wówczas klub pozyskujący może prowadzić negocjacje z piłkarzem dopiero po uzyskaniu zgody lub po wygaśnięciu terminu przewidzianego na to przedłużenie.

Reklama

***

Prawo to jedno, ale życie weryfikuje te przepisy. Rozpuściliśmy macki po środowisku, popytaliśmy to tu, to tam i wyszło na to, że mało kogo ten przepis w ogóle obchodzi. Jeden z menedżerów, który z wiadomych powodów woli pozostać anonimowy, mówi: – Ten zapis jest kompletnie nieżyciowy. Albo inaczej – nie przystaje do warunków rynku transferowego. Już nawet nie wchodząc w obszar tych rozmów z piłkarzem na ponad pół roku przed końcem jego kontraktu, ale po prostu rynek transferowy działa w taki sposób, że tylko niewielki procent transferów jest przeprowadzanych w sposób przewidziany przez FIFA czy PZPN. 

Przepisy zakładają bowiem, że proces przeprowadzania transferu będzie wyglądał tak:

1. Klub pozyskujący wysyła pismo do aktualnego klubu piłkarza.

2. Klub posiadający piłkarza przystępuje do negocjacji.

3. Kluby ustalają kwotę odstępnego i inne warunki.

4. Klub pozyskujący przystępuje do rozmów z piłkarzem.

5. Klub pozyskujący dogaduje się z piłkarzem i potwierdza umowę z klubem posiadającym.

W praktyce wygląda to jednak zupełnie inaczej. – Najczęściej najpierw następuje sondowanie co na temat takiego transferu myśli sam piłkarz. Dyrektor sportowy lub prezes dzwoni do samego zawodnika albo do jego menedżera i wypytuje „chciałbyś do nas przyjść, ile chciałbyś zarabiać, co cię interesuje”. Dopiero wtedy, gdy piłkarz jest nastawiony pozytywnie, następują rozmowy z jego obecnym klubem. Często negocjacje toczą się dwutorowo, czyli w jednym gabinecie zbija się cenę za piłkarza, w drugim jego pensję – mówi nasz rozmówca.

***

Dlaczego w ogóle ten temat rozgrzebujemy? Bo zimą mamy kolejne przypadki na to, że kluby mają te zapisy w nosie. Już nawet nie chodzi o rozmowy z piłkarzami, których kontrakt zaraz będzie wygasał. Mamy tu na myśli piłkarzy, których z obecnymi klubami wiążą nawet ponadroczne umowy. Najświeższe i najgłośniejsze w środowisku dotyczą dwóch najbogatszych klubów w Polsce – Lecha Poznań i Legii Warszawa. Zacznijmy od poznaniaków.

Nie jest tajemnicą, że Kolejorz jest zainteresowany sprowadzeniem Daniego Ramireza. Po sprzedaży Darko Jevticia i wypożyczeniu Joao Amarala poznaniacy zostali z Juliuszem Letniowskim i Filipem Marchwińskim na pozycji dziesiątki. Jakkolwiek byśmy w tych chłopaków wierzyli – to jednak próba zastąpienia gwiazdy ligi piłkarzami, którzy w Ekstraklasie zagrali albo nic, albo kilkaset minut. Dlatego wykupienie Hiszpana z Łodzi jest tak istotne – już teraz, najlepiej w tym tygodniu, a nie latem.

Problem w tym, że według naszych informacji Lech zabrał się do tego tematu od strony, która jest w przepisach zakazana. Otóż bez wiedzy ŁKS-u negocjował z samym piłkarzem, rozmawiał z nim o warunkach, pracował nad kontraktem indywidualnym. Mówiąc wprost – grał kartą „najpierw dogadamy się z piłkarzem, a jeśli już z nim osiągniemy porozumienie, to będzie nam łatwiej wymusić na jego klubie niższą cenę”. Sęk w tym, że łodzianom takie praktyki przeszkadzają. Zwłaszcza, że mówimy nie o zawodniku, któremu zaraz wygasa umowa, a takim, który jest związany z beniaminkiem ważnym kontraktem.

ŁKS doświadczył na własnej skórze tego, że przepis o embargo na rozmowy z piłkarzem jest martwy. Chyba, że znajdą się naiwni, którzy twierdzą, że legioniści ruszyli do rozmów z Piotrem Pyrdołem zaraz po pobudce w Nowy Rok i w kilka dni udało im się dojść do porozumienia z piłkarzem w kwestii podpisania kontraktu obowiązującego od lipca tego roku. I jeszcze zdążyli dogadać się z ŁKS-em, który został postawiony przed faktem dokonanym – dzień dobry, wasz piłkarz za pół roku będzie naszym piłkarzem, więc może dogadamy się, że będzie nim już od jutra?

Legia zresztą robi to samo co Lech przy próbie wyciągnięcia Denisa Alibeca z Astry Giurgiu. Tak przynajmniej twierdzą Rumuni. – Rozmawiali z nim osobiście bez naszej zgody. A Denisowi nie kończy się kontrakt, ma ważną umowę. Dyskutowałem z nim już o tym i powiedziałem wprost, że to jest nienormalne – burzył się Ioan Niculae, szef klubu, na łamach ProSportu.

Dlaczego w przypadku Lecha środowisko zaczyna o tym coraz głośniej mówić? Bo zagrania poznaniaków tym razem dotykają kilku klubów jednocześnie. Nie jest tajemnicą, że do wyścigu po Ramireza stanęła w tym okienku Jagiellonia Białystok, która zabrała się do transferu „po bożemu”, najpierw rozmawiając z ŁKS-em. Ich oferta była o wiele wyższa niż to, co łodzianom zaoferował Lech. Ełkaesiacy kierują się rozsądkiem: drodzy lechici, wyrównajcie tę wyższą ofertę i śmiało, możecie próbować przekonać samego zawodnika. Tu jednak wkracza do gry omijanie przepisu.

Nietrudno wyobrazić sobie, że sam zawodnik stawia sprawę jasno – nie chcę iść do żadnej Jagiellonii, marzy mi się wyłącznie Lech. Poznaniacy wówczas rozkładają ręce – panowie, my więcej nie zapłacimy, jak chcecie mieć niewolnika w drużynie, to proszę bardzo. Czy tak się stało i dzieje w przypadku Ramireza? Nikt nikogo za rękę nie złapał, ale w momencie gdy naprawdę dobrze poinformowane poznańskie źródła huczały o transferze, w ŁKS-ie nie mieli nawet telefonicznej oferty od wielkopolskiego klubu. Jeśli faktycznie Lech przekonałby zawodnika omijając zakaz rozmów, łodzianie mieliby do wyboru zaakceptowanie oferty słabszej o kilkaset tysięcy złotych, albo ryzyko, że piłkarz wiosną będzie zasmucony utraconą szansą na transfer.

Dlatego też cała sprawa trwa już drugi tydzień, a do porozumienia ciągle daleko. Zwłaszcza, że ŁKS w przeciwieństwie do Bytovii chociażby nie stoi pod ścianą w kwestiach finansowych i może sobie pozwolić na zasadnicze oraz ideowe podejście w myśl hasła z kultowej komedii. Tego hasła o Fredzie.

***

Zresztą nie szukajmy daleko. W zeszłym roku Artur Płatek, dyrektor sportowy Górnika Zabrze, przyznał w rozmowie ze „Sportem”, że prowadzi rozmowy z kilkudziesięcioma potencjalnymi piłkarzami, którzy mogliby trafić na Śląsk. Trudno uwierzyć, że od każdego z klubów tych piłkarzy dostał zgodę na takie negocjacje. Albo że chociaż wysłał im pismo informujące o podjęciu rozmów.

Pewnie mu się wymsknęło o tych negocjacjach, ale wcale mnie to nie dziwi. To normalna praktyka w wielu klubach Ekstraklasy, więc traktuje się to jako oczywistość. Zresztą jak by to miało inaczej wyglądać? Piony sportowe w naszych klubach składają się – i to przy dobrych wiatrach – z kilku osób. Nierealnym jest, by np. w letnim oknie transferowym wysłać 30 pism do klubów z całej Europy, czekać na odpowiedź i dopiero wchodzić do negocjacji z piłkarzami. Najczęściej wygląda to tak, że dyrektor lub prezes dzwoni do piłkarza lub agenta, sonduje, czy ten w ogóle chciałby przyjść, podpytuje o warunki umowy i dopiero po takim rozeznaniu siada do stołu z przedstawicielami tamtego klubu – mówi nam kolejny menedżer: – Czy kluby wiedzą, że łamią w ten sposób przepisy? Jasne, że tak. Ale przedstawię to metaforycznie. Wyobraź sobie kolejkę w sklepie. Wszyscy widzą, że na półkach zostało już niewiele towaru. Zaczynają się przetasowania, ktoś próbuje się wepchnąć przed innego, tamten wypchnięty stara się też ulokować w dobrym miejscu, bo widzi, że towaru jest coraz mniej. Gapa ten, co przepuszcza wszystkich jak leci, bo wychodzi ze sklepu z pustą torbą.

Co więcej – przepis ten można też w banalny sposób ominąć.

***

Historia zna jednak przypadki, gdy podobne bezprawne podchody do piłkarzy kończył się poważnymi karami. Najgłośniejszą historią jest ta z przejściem Ashleya Cole’a do Chelsea. Dziennikarze „News of the World” zrobili bowiem Anglikowi, jego menedżerowi, Jose Mourinho i Peterowi Kenyonowi zdjęcia w jednej z londyńskich restauracji. Angielski związek piłkarski nie miał wątpliwości, że spotkanie trenera i dyrektora Chelsea z piłkarzem oraz z jego agentem nie miało charakteru czysto towarzyskiego. FA uznało, że „The Blues” złamało przepisy, bo Arsenal – ówczesny klub reprezentanta Anglii – nie wyraził zgody na negocjacje transferowe. Władze „Kanonierów” niespecjalnie naciskały na karanie rywali zza miedzy, bo sami mieli na sumieniu podobne akcje (chociażby w podobnym okresie na transfer do Arsenalu namawiali Shauna Wrighta-Phillipsa). Ostatecznie Cole został ukarany grzywną w wysokości 75 tysięcy funtów (w pierwszej instancji 100 tysięcy), na „The Blues” nałożono karę 300 tysięcy plus minusowe trzy punkty w zawieszeniu, a sam Mourinho musiał zabulić 200 tysięcy. Ponadto menedżer Cole’a został zawieszony w prawach agenta na kilkanaście miesięcy. Z tej sprawy FA zrobiło przykład dla innych. Związek jasno określił, że nie będzie akceptował takich praktyk, choć w przeszłości wielokrotnie podobnych akcji dopuszczał się chociażby Manchester United z sir Aleksem Fergusonem za sterami. Jaap Stam opisywał działania Szkota w swojej biografii, lecz legendarny trener „Czerwonych Diabłów” nigdy nie został za to ukarany.

Z tego, co obserwuję, kluby na najwyższym poziomie – zarówno w Polsce, jak i za granicą – rzadziej łamią ten przepis. Natomiast jest to regularna praktyka w kontekście piłkarzy młodych z niższych lig, gdzie kontrakty często są krótsze, a co za tym idzie, sposobność do rozmów przed dozwolonym terminem jest większa – mówi Masiota.

W przypadku rozmów z zawodnikami z kończącymi się umowami faktycznie kluby są ostrożniejsze, natomiast samo obchodzenie zakazu rozmów z piłkarzem z ważnym kontraktem jest bardzo częste – twierdzi jeden z menedżerów.

Rok temu wątek naginania reguł pojawił się w kontekście transferu Juliusza Letniowskiego do Lecha Poznań, który bez wiedzy Bytovii miał rozmawiać z 22-letnim pomocnikiem. Piłkarzowi w czerwcu wygasał kontrakt, a Kolejorz chciał najpierw porozumieć się z piłkarzem, a dopiero później dyskutować z Bytovią o wykupie go już zimą. – Lech kontaktował się z piłkarzem przed 1 stycznia. Dotychczas zawsze dostawaliśmy z klubów pismo z prośbą o przeprowadzenie testów i tym podobne. Co prawda w grudniu otrzymałem telefon od prezesa Lecha ze wstępną propozycją, ale tylko sondowano, czy taka a taka kwota wchodziłaby w grę czy nie. Stanęło na tym, że do rozmów wrócimy w styczniu, bo są zainteresowani Julkiem. Nikt jednak nie informował nas, że w międzyczasie piłkarz już się gdzieś wybiera, że będzie rozmawiał o kontrakcie czy – nie wiem, nie widziałem, ale tak mówiono – przechodził już badania medyczne – opisywał Janusz Wiczkowski, prezes klubu.

Jeśli Bytovia była mądra, to powinna grać kartą: „wiemy, że kontaktowaliście się z piłkarzem przed 1 stycznia, więc albo dorzucacie kilkadziesiąt tysięcy do kwoty odstępnego, albo podnosimy larum i może się to skończyć np. zakazem transferowym na dwa następne okienka”. Natomiast samo zachowanie Lecha mnie nie szokuje. Wielokrotnie obserwowałem podobne praktyki – objaśnia nasz rozmówca z kręgów menedżerskich.

Według naszych informacji Letniowski miał dżentelmeńską umowę z klubem, że ten nie będzie robił mu problemów, gdy zgłosi się po niego ktoś większy od Bytovii. Stąd też w Bytowie nie robili zadymy, gdy dowiedzieli się, że lechici rozmawiali z zawodnikiem jeszcze przed nowym rokiem. Ostatecznie transfer został dopięty 10 stycznia. A w przeszłości bywały przypadki, gdy kluby Ekstraklasy nie bawiły się w stwarzanie pozorów. Znana w środowisku jest historia o jednym z klubów, który podpisał kontrakt z piłkarzem z wygasającą umową i ogłosił to na swojej stronie oficjalnej… 1 stycznia o ósmej rano. Albo zignorowali przepisy FIFA i PZPN, albo wstali wcześnie rano i szybko doszli z piłkarzem do porozumienia.

Rozmawialiśmy z kilkoma menedżerami, ale i drugą stroną, czyli dyrektorami sportowymi. Pełniący tę funkcję w Wiśle Płock Łukasz Masłowski mówił nam jeszcze za czasów swojej pracy u Nafciarzy:

– Oczywiście rynek transferowy nie działa tak, że osoby odpowiedzialne za dopinanie transakcji budzą się jedynie na czas okienek transferowych. Dyrektor z doświadczeniem w roli agenta dodawał jednak: – Natomiast tak, zgadzam się, że ten przepis jest bardzo często omijany, pomijany lub lekceważony. Ja staram się dochodzić z klubami do porozumienia i uzyskiwać zgodę od klubu na rozmowy z piłkarzami, natomiast wiem, jak ten świat wygląda. Jeśli 1 stycznia orientujesz się, że ciekawy piłkarz ma tylko pół roku kontraktu, to często on jest już po słowie z klubem, który za te sześć miesięcy go pozyska. Bo dogadał się wcześniej, niekoniecznie za zgodą jego obecnego pracodawcy.

Cztery lata temu głośno było też o sprawie Radosława Cierzniaka, który miał jeszcze pół roku kontraktu w Wiśle Kraków, ale porozumiał się już z Legią Warszawa. Ostatecznie bramkarz trafił do stolicy jeszcze zimą, bo sąd do rozwiązywania sporów piłkarskich uznał, że Wisła złamała przepisy przesuwając go do rezerw. Ale nie to nas w tej chwili interesuje.

Cierzniak udzielił wywiadu „Przeglądowi Sportowemu”, w którym nieopatrznie przyznał, że Legia – bez informowania Wisły – rozmawiała z nim jeszcze przed 1 stycznia, czyli dniem, który uwalniał warszawian od kontaktów z „Białą Gwiazdą” i pozwalał na swobodne negocjacje z nowym pracodawcą. Rozmowa została pospiesznie wyedytowana, by w internecie nie hulała jasna deklaracja bramkarza, która potwierdzałaby złamanie przepisów przez Legię.

wersje

***

Ja też nie do końca rozumiem sens tego zapisu. Bo on jest nieżyciowy. Jeśli widziałbym możliwości jego zmiany, to np. na to, że same rozmowy z piłkarzem są dozwolone, ale już podpisanie kontraktu nie. Czyli złagodzić tę obecną wersję – tłumaczył nam przed rokiem Masłowski.

– Nie zmieniałbym tego przepisu. On działa na swój sposób, określa pewne ramy, w którym kluby działają. Załóżmy, że takiego zapisu nie byłoby wcale. Wówczas mogłoby dochodzić do wielu nieczystych zagrań, które nie mogłyby zostać utemperowane. Załóżmy, że Legia gra z Lechem, a dwa dni przed meczem dochodzi do rozmów kluczowego piłkarza poznaniaków z legionistami. Mimo tego, że ma on ważny kontrakt przez następny rok. Uwolnienie rynku spod tych przepisów byłoby złym ruchem – twierdzi Masiota.

Dobrze, że FIFA i PZPN to regulują. Mówiłem, że wiele klubów ten przepis omija? Tak, ale jeśli ktoś przegina, to aktualny klub piłkarza może dochodzić swoich praw. Gdyby go nie było, to zapanowałaby wolna amerykanka. To wywróciłoby rynek do góry nogami. Zresztą kluby nauczyły się działać już w tych warunkach. Wystarczy być sprytnym. Jeśli klub pozyskujący naginał przepisy, to klub macierzysty może go trochę poszantażować i podbić kwotę odstępnego. Albo wymusić jakieś inne profity – przyznaje nasz rozmówca z kręgów menedżerskich.

Zgadzam się, ruszanie tego przepisu może być jak tykanie kijem ula. My, menedżerowie, nauczyliśmy się z nim żyć. Kluby też wiedzą, że mają pewną swobodę, ale też pewnej granicy nie mogą przekraczać. A jeśli ktoś naprawdę przegina, to zawsze wisi nad nim widmo kary finansowej czy zakazów transferowych – potwierdza kolejny.

Ani PZPN, ani FIFA nie zamierzają w najbliższej przyszłości ruszać tych zapisów. Przepis sobie będzie, co bardziej cwani będą go omijać.

Zastanawia jedynie podejście samych klubów, szczególnie tych nieco mniejszych i biedniejszych. Oczy środowiska są skierowane na ŁKS, który w negocjacjach z Lechem Poznań może wreszcie udowodnić, że przekonanie zawodnika to jeszcze nie jest koniec transferu, zwłaszcza w sytuacji, w której gracza wiąże jeszcze 1,5-letni kontrakt. Jeśli Kolejorzowi uda się wyrwać Ramireza za kwotę o 150 tysięcy euro mniejszą niż ta oferowana przez Jagiellonię, możemy się spodziewać, że w kolejnych okienkach ta praktyka stanie się masowa. Bo w gruncie rzeczy skoro przepisu nikt nie pilnuje… Po co przepłacać?

Fot. Fotopyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...