Tomasz Nowak po raz drugi w ciągu roku leczy zerwane więzadła. Uznaliśmy więc, że 33-letni pomocnik Podbeskidzia będzie miał czas powspominać i porozmawiać szerzej o swojej dotychczasowej karierze. Było o czym, bo w samej tylko Ekstraklasie grał dla Korony Kielce, Polonii Bytom, ŁKS-u, Górnika Łęczna i ostatnio Zagłębia Sosnowiec, a przecież pamiętamy też jego zupełnie zaskakujący debiut w reprezentacji u Franciszka Smudy. Wątki piłkarskie mieszają się z przemyśleniami na temat życia, co czyni tę rozmowę jeszcze ciekawszą.
Jakie były kulisy spadku w Sosnowcu? Dlaczego wyjazd na Białoruś odmienił jego życie i karierę? Za co był wściekły na Ryszarda Tarasiewicza? Jaki błąd powtarzali działacze Górnika Łęczna? Jakim cudem po bardzo dobrym sezonie w Ekstraklasie zszedł do I ligi? Przez co nie trafił do Anglii? Jaką cenę płaci się za wiarę w ludzi? Za co był wyklęty w rodzinnym miasteczku? Jaki test zdali jego żona i agent? Zapraszamy.
***
Coś pechowo u pana. Druga poważna kontuzja w krótkim czasie.
Niestety. Całe życie mnie to omijało, a tu nagle straciłem większość ostatniego roku przez zerwane więzadła w kolanie. W Sosnowcu wypadłem na połowę rundy jesiennej i połowę wiosennej. Jak już wróciłem do formy i odzyskałem radość z gry, kontuzja się odnowiła, kolejny zabieg i kolejna rehabilitacja. Ale nie ma tego złego. Przez lata mój organizm był mocno eksploatowany, teraz ma czas, żeby trochę się zregenerować i odpocząć.
To wyeksploatowanie miało tutaj znaczenie?
Chyba nie. Sądzę, że to jeszcze nie ze starości (śmiech). Obu urazów doznałem w trakcie meczu – za pierwszym razem bez udziału rywala, za drugim ktoś przyblokował mi nogę, ciężar ciała gwałtownie się przeniósł i stało się. Niepotrzebnie grałem dalej, zszedłem dopiero w 65. minucie. Gdybym odpuścił od razu, może skończyłoby się tylko na korekcie, a tak musiałem przejść zabieg od nowa.
Szkoda tym bardziej, że początek sezonu w Podbeskidziu miał pan udany: trzy gole, dwie asysty, liczby się zgadzały.
Wszystko zaczynało się zazębiać, ale co zrobić. Taki zawód. Kontuzje są częścią piłki. Gdybym mógł wybierać, kiedy mają mnie dopaść, to wolę teraz niż w wieku dwudziestu paru lat. Człowiek był wtedy nadgorliwy, mógłby źle to znieść. Dziś jest inaczej, żona i dzieci blisko, zapominam o problemach i potrafię się wyłączyć.
Z boku będzie pan obserwował jak koledzy walczą o awans. Innego celu w Bielsku chyba nie ma.
Celem jest każdy najbliższy mecz.
…
Mówię poważnie. Nie rozmawiamy o awansie, o tym, co może być na końcu sezonu. Powstała grupa ludzi, która chce co tydzień wygrywać. W takim rytmie żyjemy, łącznie z władzami klubu. Wszyscy wiemy, jaki jest futbol. Dziś możesz być kochany, a jutro kopany i zakopany. Fajnie, że odnieśliśmy teraz dwa ważne zwycięstwa. Mieliśmy zawieszenia za kartki, kontuzji doznał też Martin Polacek i mimo to wygrywamy. To pokazuje siłę naszego zespołu.
Ale nie ma co ukrywać, że w Podbeskidziu tęsknią za elitą. To już czwarty z rzędu sezon w I lidze, nie takie były plany.
Na pewno jest to klub, który zasługuje na Ekstraklasę. Piękne miasto, ładny stadion, dobra baza. Klub jest gotowy na awans, ale zostaje jeszcze boisko. Stworzona została drużyna głodna sukcesu, wszystko idzie w odpowiednim kierunku.
Dobra baza? Pamiętam czasy, gdy Leszek Ojrzyński narzekał, że Podbeskidzie co chwila trenuje gdzie indziej, a na siłownię chodzi do centrum handlowego.
To się zmieniło. Teraz jest baza w Dankowicach, tam odbywają się wszystkie treningi. Mamy do dyspozycji naprawdę dobre boiska, które powstały pod ten młodzieżowy mundial, wyremontowano też szatnie. A wszystko na uboczu, możemy w ciszy i spokoju pracować. Ale faktycznie, dawniej sytuacja wyglądała inaczej. Byłem kiedyś w Podbeskidziu za trenera Roberta Kasperczyka. Piłkarze spotykali się na stadionie i jeździli po różnych miejscach, gdzie akurat mogli potrenować.
Należało się spodziewać, że latem odejdzie pan z Zagłębia Sosnowiec?
Nie. Miałem jeszcze roczny kontrakt i wszystko wskazywało, że zostanę. W klubie początkowo deklarowano, że chcą, bym stał się tak ważną częścią zespołu jak przed kontuzją i pomógł w walce o awans. Później jednak zaproponowano mi „przedłużenie” umowy polegającej na tym, że pieniądze, które miałem otrzymać za najbliższy rok, dostałbym w ciągu dwóch lat. Uznałem, że to nie fair, że to renegocjacja kontraktu zamiast przedłużania i zapytałem, skąd taki pomysł. Nagle więc stwierdzono, że może jednak lepiej się rozstać, bo byłbym trzecim wyborem trenera. Usiedliśmy, dogadaliśmy się i podaliśmy sobie ręce. Mimo wszystko nie rozstawaliśmy się w jakiejś napiętej atmosferze. Do dziś mam kontakt z niektórymi ludźmi z Zagłębia, moi synowie nadal tam trenują. Po prostu podziękowaliśmy sobie za współpracę, która całościowo była dość owocna, a klub cały czas realizował swoje zobowiązania.
Z dzisiejszej perspektywy spadek Zagłębia był nie do uniknięcia?
Myślę, że nie, ale problemy się nagromadziły. Jako klub nie byliśmy do końca przygotowani na Ekstraklasę – ze stadionem, ale i trochę jako zespół. Chyba mieliśmy w sobie aż za dużą euforię po awansie i pewność, że dalej będzie dobrze.
To typowe dla wielu beniaminków, którym wydaje się, że zmienią szyld i pojadą dalej.
Otóż to. Jeśli ktoś mówi, że w Ekstraklasie gra się łatwiej niż w I lidze, to znaczy, że tej Ekstraklasy dobrze nie poznał. To najwyższy poziom ligowy w Polsce i tam grają najlepsi piłkarze. Nas to zweryfikowało, tak jak obecnie weryfikowany jest ŁKS i w nieco mniejszym stopniu Raków. Awansowali w cuglach, a teraz mają naprawdę ciężko. Rywale prezentują wyższą kulturę gry i indywidualnie mają lepszych piłkarzy niż pierwszoligowcy. Mogliśmy się uratować, jednak za późno ruszyliśmy.
Przyczyn należy szukać głównie w rundzie jesiennej. Prezes Marcin Jaroszewski powiedział potem u nas, że błędem było zwlekanie z poważniejszymi transferami do zimy, że za bardzo na początku zaufano tym, z którymi wchodzono do Ekstraklasy. Podziela pan ten pogląd?
Moim zdaniem mieliśmy naprawdę fajny kolektyw i dobrych piłkarzy, ale czy faktycznie tak w pełni im zaufano? Już na inaugurację z Piastem Gliwice doszło do dwóch czy trzech zmian w składzie w porównaniu do I ligi. Na pewno były one na stoperze i w środku pomocy, czyli na newralgicznych pozycjach. I moim zdaniem tutaj popełniono błąd. Jeżeli zarząd uznał, że chce zaufać tym, którzy zapewnili awans, należało dać im szansę przez pierwsze 3-4 kolejki i ewentualnie później – bo byłby jeszcze czas – szukać wzmocnień jakościowych zamiast ilościowych, co miało wtedy miejsce. Lepiej w połowie sierpnia sprowadzić Szymona Pawłowskiego, który od razu dał jakość, niż w połowie czerwca kogoś nie dającego żadnej gwarancji. A najwyraźniej zawczasu spekulowano, że tu i tu trzeba nowych twarzy, co skończyło się braniem na ilość.
W ataku prezentowaliście się całkiem nieźle, mniej goli od was strzeliła nawet czwarta Cracovia. Za to prawdziwy dramat rozgrywał się w defensywie.
Jeżeli tracisz w sezonie 80 goli, nie masz prawa się utrzymać, krótka piłka. W pewnym momencie już sami się śmialiśmy, że jeśli zdobędziemy dwie bramki w meczu, to ewentualnie jest szansa na remis. Trochę żartowaliśmy, ale w gruncie rzeczy było to przerażające. Presja na zawodnikach ofensywnych stała się olbrzymia, bo musieli nadrabiać to, co traciliśmy. Zbyt często nawet dwa gole nie dawały nam zwycięstw. Bolał zwłaszcza remis w Legnicy. Jeżeli na wyjeździe trafiasz dwukrotnie, oznacza to, że przód funkcjonuje jak należy, ale niestety w obronie nie stanowiliśmy większego wyzwania dla rywali.
Traciliście cierpliwość w tej kwestii?
Frustracja zaczęła się pojawiać. Z drugiej strony, coś kosztem czegoś. Mieliśmy prawie 50 strzelonych goli, bo graliśmy odważnie, nie murowaliśmy się. Zawsze dużo bramek traciliśmy, ale w I lidze jeszcze więcej zdobywaliśmy. Ekstraklasa różniła się tym, że mniej wybaczała. Wcześniej po trzech poważnych błędach traciliśmy jednego gola, w Ekstraklasie już trzy.
Czyli czasem brakowało wam umiejętności zagrania na chłodno, z większą kalkulacją?
Myślę, że tak. Przez słaby start od razu znaleźliśmy się pod dużą presją, musieliśmy gonić. Braliśmy szabelki i ruszaliśmy na walkę z wiatrakami. Czasami właśnie należało podejść do sprawy cierpliwiej, z większym wyrafinowaniem.
Pan stracił cierpliwość po jesiennej porażce w Gdańsku. Pojechał pan ostro, ale z samym sobą i drużyną, bez szukania okrężnych wymówek.
Wiele zaczęto zwalać na VAR, ale to nie on spowodował, że spadliśmy. Sami byliśmy winni. Może faktycznie całościowo byliśmy piłkarsko najsłabsi. A w pewnym okresie za bardzo szukaliśmy winnych gdzie indziej. Na pierwszym planie pojawił się VAR, cała Polska nas krzywdzi, syndrom oblężonej twierdzy. Nikt nie potrafił spojrzeć w lustro i powiedzieć, że większość goli straciliśmy na własne życzenie.
Ewidentne błędy VAR-u rzadko was dotyczyły. Na pewno był nim uznany ze spalonego gol Pogoni w Szczecinie.
Coś by się jeszcze znalazło, ale za często VAR usprawiedliwiał wszystko inne. Nieraz sytuacje sporne, w których sędzia wybroniłby się z każdej decyzji, rozstrzygał na naszą niekorzyść. Pojawiła się seria 3-4 takich zdarzeń, pamiętamy na przykład nieuznaną bramkę wyrównującą w Zabrzu. Ale potem karta się odwracała, dzięki powtórkom w meczach z nami anulowano gole Lechii czy Miedzi i o tym już głośno nie mówiliśmy. Trener Ivanauskas publicznie tłumaczył porażki VAR-em i szatnia niepotrzebnie to podchwyciła. Podano nam na tacy wymówkę, więc skorzystaliśmy. Mogliśmy mówić, że znowu sędziowie, VAR, słońce za mocno świeci.
Ivanauskas nie będzie pana ulubionym trenerem. Praktycznie w ogóle nie rozmawialiście.
Nie mieliśmy kontaktu, taka jest prawda. Był specyficznym człowiekiem. Poza Szymkiem Pawłowskim, z mało którym zawodnikiem miał jakikolwiek kontakt. Nigdy nie rozmawialiśmy z inicjatywy trenera. Raz sam zagadałem, bo chciałem dołączyć do zespołu po kontuzji. Dostałem informację, że muszę mieć zgodę lekarską i to było wszystko. Z dzisiejszej perspektywy w jakimś stopniu rozumiem sytuację, byłem zawodnikiem dopiero dochodzącym do siebie, a my walczyliśmy o życie. Irytowało tylko to, że w klubie najpierw mówili, że czekają na mój powrót, a potem nie dostałem poważniejszej szansy. Zagrałem połówkę na Jagiellonii, godzinę z Wisłą Płock – akurat Szymek wypadł za kartki – końcówkę w Legnicy i w sumie tyle. Później zostawały mi rezerwy.
Ivanauskas w kilku meczach z rzędu ściągał piłkarzy jeszcze przed przerwą, przed kluczowym meczem ze Śląskiem Wrocław pominął Żarko Udovicicia. Zaczął się gubić?
Na początku się mówiło, że słynie z twardej ręki i chyba takimi ruchami chciał pokazać, że on nie będzie się z nikim bawił, ale niekoniecznie wychodziło to na dobre zespołowi. Byliśmy już tak mocno pod ścianą, że dodatkowa presja ze strony trenera nie pomagała.
Litwin jednak i tak mocno podźwignął Zagłębie, zaczęliście punktować dwa razy lepiej.
Zaczęliśmy wygrywać u siebie i to z rywalami do utrzymania – Arką czy Koroną, mieliśmy też korzystny bilans z Miedzią. Tylko z Wisłą Płock jakoś nam nie szło. Co do trenera, mógł zaplanować zimowy okres przygotowawczy, stworzył swój zespół i trzeba mu oddać, że dobrze przygotował nas fizycznie. Stosował stare metody, dużo pracy bez piłki i biegania – co denerwowało zwłaszcza nas, rezerwowych – ale później były efekty. Zabrakło jednak złapania dobrej serii, nie mieliśmy ani jednej przez cały sezon, raz zdarzyły się dwa zwycięstwa z rzędu.
Mentalnym gwoździem do trumny było domowe 1:3 z Wisłą Płock w 30. kolejce, kiedy wreszcie mogliście wyjść ze strefy spadkowej, czy 0:4 po fatalnej grze w Zabrzu dwa tygodnie później?
Mecz z Wisłą mieliśmy ułożony, szybko prowadziliśmy po ładnym golu Olafa Nowaka. Potem za bardzo skupiliśmy się na krytykowaniu sędziego, zamiast myśleć o kontrolowaniu wyniku. Jestem przekonany, że gdybyśmy do przerwy co najmniej remisowali, nie skończyłoby się porażką. A tak było 1:2 i już się nie odkręciliśmy. Wtedy nie czuliśmy, że zasługujemy na porażkę, natomiast w Zabrzu zostaliśmy zdemolowani. Coś w nas pękło, poczuliśmy niemoc, wiedzieliśmy, że doszło do deklasacji. Zamiast wzniecić iskierkę nadziei, zalaliśmy ognisko wodą. Nie mogliśmy się już podnieść, w następnej kolejce przegraliśmy ze Śląskiem i spadek został przesądzony.
Jak funkcjonuje się w szatni z takim zawodnikiem jak Toth? Przychodzi gość z dość ciekawym CV, dopiero co grał w fazie grupowej Ligi Europy, a zaczyna grać i zawala gola za golem.
Nie ukrywam, że gdy zimą zaczęto tworzyć niemalże nowy zespół, byłem naprawdę pozytywnie nastawiony. Na treningach widziałem ogromną jakość w porównaniu do pierwszej rundy, zawodnicy indywidualnie byli lepsi. W szatni nikogo nie traktowaliśmy jak konia trojańskiego czy głównego winowajcę. Razem jechaliśmy na jednym wózku. Nie wierzę, że ktoś chce zagrać słabo i przegrać mecz, te czasy minęły. Toth i Gressak przyszli w trudnym momencie do mocno specyficznego klubu, bardzo wymagającego jeśli chodzi o presję otoczenia. W Sosnowcu wygrasz dwa mecze i jest okej, a przegrasz trzeci i jesteś najgorszy. Obaj byli doświadczeni, ale tylko w swojej lidze, nie grali wcześniej za granicą. Nagle zmienili kraj, język, środowisko, weszli do nowej szatni i jak mówiłem, nowego zespołu. Nie wchodzili do dobrze funkcjonującej machiny, w której tylko te dwa trybiki zawodziły. Cała maszyna się sypała. Nie można mówić, że rady nie dał jeden czy drugi zawodnik, trener, prezes. Spadliśmy razem. Jeśli ktoś dziś powie, że on nie spadł, bo grał mało lub siedział na trybunach, to znaczy, że nie nadaje się do tego sportu, bo mógł zrobić wszystko, żeby sobie miejsce wywalczyć.
Wcześniej też sporo w Zagłębiu pan przeżył. Przychodził pan kiedy trenerem był Jacek Magiera, nie ukrywając, że jego osoba zachęcała do podjęcia tej decyzji, a po chwili Magiera odszedł do Legii. W pełni go jednak pan rozumiał.
Powiedziałem nawet, że uznałbym go za wariata, gdyby zdecydował się zostać. Nie ma się co oszukiwać, w Polsce Legii się nie odmawia, zwłaszcza że trener Magiera był z nią związany przez wiele lat i nigdy tego nie ukrywał.
No i z marszu zaczynał rywalizację w fazie grupowej Ligi Mistrzów.
Tak, ale myślę, że decydujące znaczenie miało to, że chodziło o „jego” klub. W nim grał, w nim zaczynał jako trener i pewnie od razu zakładał, że kiedyś chciałby Legię poprowadzić. Okazja nadarzyła się szybciej niż mógł się spodziewać. Dzięki swojej pracy i pełnemu profesjonalizmowi był już wtedy gotowy. I jakby nie patrzeć, podołał zadaniu. Do dziś uważam, że Legia zwalniając go popełniła największy błąd w ostatnich latach.
Był pan też świadkiem głośnego konfliktu między Sebastianem Dudkiem a Piotrem Mandryszem. No właśnie, Dudek mówił za siebie, czy był głosem całej szatni?
Nie wiem, czy słowo konflikt byłoby tu właściwe. Sebastian trochę się otworzył przed kamerami.
Znamienne było jednak to, że później w kilku wywiadach z niczego się nie wycofywał.
Ciężko powiedzieć, czy rozmawiał wtedy na chłodno, bo zaraz po tamtej wypowiedzi został wyrzucony z klubu i emocje nadal mogły w nim siedzieć. Sebastianowi na pewno nie podobało się, że przyszedł trener Mandrysz i posadził go na ławce, podczas gdy wcześniej był bardzo ważnym zawodnikiem i po prostu dobrze grał. Może nie umiał się z tym pogodzić. Jak spotkają się ze sobą dwa trudne charaktery, to czasem iskrzy. Trener Mandrysz był bardzo specyficznym człowiekiem. Miał coś w głowie i albo to wykonywałeś, albo musiałeś opuścić okręt. Spotykałem się z takimi rzeczami nie raz i od małego byłem nauczony, że jestem pracownikiem i muszę się dostosować do wymagań trenera, nawet jeśli zrobię to ze skwaszoną miną. Mandrysz chciał decydować o wszystkim, ale też brał za to pełną odpowiedzialność. A w szatni zawsze będzie ktoś marudził. Jak dotąd nie widziałem jeszcze, żeby spośród trzydziestu chłopa wszyscy byli zgodni, że trener jest fajny. Jak grasz, to trener raczej ci nie przeszkadza. Wtedy ocena zawsze jest inna. Jak siedzisz na ławce czy jesteś fusikiem na trybunach, od razu rzeczywistość wydaje się bardziej szara. Każdy zawodnik myśli, że jest najlepszy i chce grać. To też jest normalne. Okiełznać tyle charakterów to wielka sztuka.
Nadal uważam za mocno nietypowe pana przyjście do Sosnowca. Górnik Łęczna utrzymał się w Ekstraklasie, pan był trzecim asystentem w całej lidze i mimo to zjechał szczebel niżej do Zagłębia. Z pozoru totalnie bez sensu.
Zależało mi wtedy na dłuższym kontrakcie, przynajmniej dwuletnim, chodziło głównie o stabilizację szkolną syna. W Łęcznej natomiast w ogóle nie chciano negocjować. Dostałem propozycję rocznej umowy i albo ją przyjmuję, albo koniec rozmów. Nie chodziło o finanse, nawet nie domagałem się podwyżki, chciałem tylko „czystych” dwóch lat. Klub zaczął to obwarowywać na wszelkie sposoby. Część kontraktu wymagała tego, żeby trener co miesiąc podpisywał mi oświadczenie, że moje zaangażowanie było na odpowiednim poziomie i mogę otrzymać pieniądze.
Jak wpis do dzienniczka w szkole.
Dokładnie. Stwierdziłem, że z całym szacunkiem, ale jestem tu już cztery i pół roku, znacie moją wartość sportową, znacie mój charakter i podejście, więc nie mogę się zgodzić na coś takiego. Wywalczyliśmy awans do Ekstraklasy, dwa razy z rzędu się w niej utrzymaliśmy, a wtedy poczułem się jak jakiś 15-latek, który przychodzi z okręgówki i niech się cieszy z tego, co dostaje. W Sosnowcu natomiast byli bardzo zdeterminowani, żeby mnie wziąć. A fajnie się gra tam, gdzie cię chcą, bo jesteś bardziej szanowany. Jako 31-latek podpisałem z Zagłębiem czteroletni kontrakt. Powiedziałem, że jeśli dostanę umowę na taki czas, to się zgodzę. Nie ukrywam, że mocno grałem na czas, sądziłem, że Łęczna w końcu zmieni zdanie i się ugnie. Zagłębie jednak na wszystkie moje żądania mówiło „tak”, więc zdecydowałem się. Zrobiłem krok w tył, żeby zrobić dwa do przodu i z perspektywy czasu nie żałuję. Nawet to, że przeżyłem tu wielu trenerów jest jakąś wartością. Myślę o przyszłości, chodzę na kursy trenerskie i naprawdę od każdego można coś wyciągnąć – również w kwestii negatywnej, jako naukę. Przyjechałem do Sosnowca i mocno się uśmiechnąłem widząc bazę treningową. Infrastrukturalnie, poza stadionem, niczego Zagłębiu nie można ująć. Ale lubiłem ten stadion, ma swój klimat i swoją duszę.
Po tak dobrym sezonie nie było chętnych z Ekstraklasy?
Coś się pojawiało, ale zawsze z rocznym kontraktem. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę, że jestem już po trzydziestce (śmiech). U nas kluby i trenerzy bardzo mocno na to patrzą. Znałem jednak swoją wartość i dalsze możliwości. Teraz też jestem przekonany, że moje kontuzje nie mają nic wspólnego z wiekiem. Więzadła w piłce zrywają i 18-latkowie, i 40-latkowie. Nie ma reguły. Kontuzja się odnowiła, bo po pierwszym razie reagowałem jak narwany gówniarz, który chciał wszystkim udowodnić, że po czymś takim szybko wróci na boisko. Tak naprawdę już po czterech miesiącach byłem gotowy do gry, tylko w Zagłębiu mi tego nie umożliwiono. Wszystko robiłem o 2-3 tygodnie za szybko i to się skumulowało. Tym razem więc z niczym się nie spieszę.
W Górniku Łęczna po awansie zawsze było tak, że świetnie zaczynaliście sezon, a wiosną mocno spuszczaliście z tonu i ledwo ratowaliście ligowy byt.
Działacze nie uczyli się na błędach. Mimo że „starym” składem wywalczyliśmy awans i dwa lata z rzędu mieliśmy dobrą jesień w Ekstraklasie, zimą na siłę szukano zmian, odmłodzenia składu. Ja, Bonin, Sasin, Prusak, Mierzejewski, Nikitović – ta ekipa się dotarła, była gotowa po części nawet umierać za klub, bardzo szanowaliśmy Górnika. W połowie sezonu przeprowadzano jednak 6-7 transferów na siłę. Takie było nasze zdanie. Nie mieliśmy pretensji do tych chłopaków, tylko do władz klubu. Szukały nowego właśnie na nasze pozycje i co pół roku się okazywało, że jednak transfery są nietrafione i wracano do starych nazwisk, które musiały sprzątać bałagan.
Dwa razy się udało, za trzecim razem – już bez pana – nie.
Zmiany zaszły za daleko. Odszedłem ja, Tomi Bożić i paru innych piłkarzy, przemeblowanie zaczęto robić już latem. Do tego drużyna wbrew kibicom przeniosła się na Arenę Lublin, co z pewnością nie pomogło. I tyle. Szkoda, bo do dziś trzymam kciuki za Górnika. Mam nadzieję, że wróci przynajmniej na poziom pierwszoligowy.
W ostatnim sezonie w Łęcznej dochodziło do zgrzytów z Jurijem Szatałowem, ale chyba nie zmienia to faktu, że mowa o trenerze dla pana wyjątkowym.
To mój trenerski tata, nigdy tego nie ukrywałem. Gdy miałem 16 lat przesunął mnie z juniorów Amiki Wronki do rezerw i wprowadził do piłki seniorskiej. Później ściągał do Kani Gostyń i Polonii Bytom, kiedy byłem niepotrzebny w Koronie Kielce. Śmiałem się, że do Górnika Łęczna to ja go sprowadziłem, bo przyszedłem pierwszy. I faktycznie, w pewnym momencie odnosiłem wrażenie, że na siłę szuka kogoś nowego na moją pozycję, że z wyprzedzeniem zakładał, że zacznę się wypalać. Pamiętam jedną z przerw na kadrę. Szatałow dał mi tydzień wolnego, zasugerował wyjazd z rodziną, miałem nie pojawiać się w klubie. Drużyna w tym czasie mocno zasuwała. Odebrałem to jako wyraz braku zaufania, a to wolne dało rewelacyjny efekt. Zregenerowałem się mentalnie, forma wróciła. Później jednak trener zaczął stawiać na innych. Trochę zabolało, że wszystko działo się bez rozmowy. Włazisz do szafy i tyle. Ale nie zniszczyło to naszych relacji, do dziś mamy dobry kontakt.
Wyjaśniliście to sobie?
Nie musieliśmy, to jest futbol. Dla mnie wszystko co działo się na boisku, tam zostaje. Mnóstwo razy w trakcie meczu się z kimś wyzywałem, bywało nieprzyjemnie, a poza boiskiem szliśmy na kawę i normalnie rozmawialiśmy. To nasza praca, tam są największe emocje. Trener chciał jak najlepiej dla drużyny, może szukał alternatyw, gdybym na przykład doznał kontuzji. Wtedy miałem żal, teraz wszystko jest w porządku. Pojawił się nawet temat kolejnej współpracy, mogłem trafić do GKS-u Tychy za jego czasów, ale ostatecznie nie wyszło.
Nigdy nie zdarzyło się panu, żeby konflikt powstały na boisku nie przeniósł się poza nie?
Nie ciągnę tego, po prostu. Na pewno są osoby, które później też mają do mnie jakieś „ale”. Na co dzień jestem bardzo spokojnym, rodzinnym człowiekiem, ale podczas meczu potrafię być wyszczekany, zakładam inną maskę. Na boisku jestem w stanie zagryźć i zabić.
Czyli w pana przypadku futbol wyzwala najgorsze emocje, pokazuje tę ciemną stronę osobowości? Tak o sobie mówił kiedyś Marcin Rosłoń, który na murawie zmieniał się nie do poznania, był innym człowiekiem.
Też tak mam. Wszystkie złe emocje i frustracje wyrzucam na boisku. Czasami nawet w dniu wolnym, gdy byłem czymś bardziej wkurzony, jechałem pokopać sobie samemu przez półtorej godziny. Wyładowywałem się na bramce. Od dziecka piłka była całym moim światem, w trakcie gry wychodziło ze mnie skurwysyństwo. Normalnie długo byłem człowiekiem schowanym, trochę stojącym z boku. Dopiero z wiekiem zacząłem się otwierać na ludzi. Wcześniej wolałem być zamknięty w domu, jak najmniej kontaktu z innymi jeśli nie chodziło o piłkę.
Takie podejście utrudniało odnalezienie się w szatni?
Nie, szatni to nie dotyczyło. Szatnia to też boisko. Mówiąc o nim mam na myśli szeroko pojęte życie piłkarskie. Tam się zawsze otwierałem i nie miałem problemu w relacjach. Nawet jako bodajże 17-latek w Kani Gostyń to pokazałem. Nie płacono nam, przebieramy się, wchodzi prezes przed bardzo ważnym meczem, stara się nas motywować. Starszyzna siedziała cicho. Ja najmłodszy odezwałem się, żeby zajął się szukaniem pieniędzy, a my się zajmiemy graniem. W tym środowisku od początku dobrze się czułem. Jeśli w towarzystwie ktoś zaczynał rozmawiać o piłce, to od razu dołączałem i łapaliśmy kontakt. Ale jeśli nie pojawiał się ten punkt zaczepienia, bardzo długo był problem. Milczałem, siedziałem z boku. Żona powtarzała, że jestem wtedy bucem, którego nie można zabrać do ludzi, bo siedzę jak obrażony. A ja też analizowałem, co z kim można. Wiedziałem, że po części jestem osobą medialną, ja się przed kimś uzewnętrznię, a ten ktoś jutro wbije mi nóż w plecy.
Kiedyś powiedział pan, że żona zarzuca panu zbytnie ufanie ludziom, dużą naiwność.
Wierzę, że ludzie są dobrzy i mają dobre intencje. Dalej tak jest, ale już mniej chętnie do każdego wyciągam ręce, zostawiam sobie trochę rezerwy. Odkąd pojawiły się dzieci, one absorbują moją uwagę, ich dobro jest najważniejsze. Natury jednak nie oszukam, generalnie jestem ufny, co odnosi się również do piłki. Pozostaję futbolowym romantykiem, nie tracę nadziei, że polska piłka pójdzie do przodu, że korupcja już w stu procentach za nami, że o składzie zawsze decydują względy wyłącznie sportowe. Często wspominam o lustrach. W polskich szatniach są za rzadko, żeby zawodnik mógł przed nimi stanąć i samego siebie skrytykować. Zawsze wiele od siebie wymagałem, a żona i ojciec byli największymi krytykami. To uodporniło mnie na krytykę w mediach, bo wcześniej już tak dostałem po uszach, że nie robiło to wrażenia.
Jak można się przejechać na zbytnim zaufaniu do ludzi?
Przede wszystkim w kwestiach finansowych. Wiadomo, jak dziś postrzegani są piłkarze. Mają dużo pieniędzy, nic nie robią, samo przyszło. Z drugiej strony, łatwo odnajduje się wielu znajomych, którzy się zakręcą, żeby ich wesprzeć, pożyczyć i tak dalej. Długo mówiłem sobie, że skoro mi się udało, to czemu mam nie pomóc. Teraz muszę mieć pewność, że ktoś naprawdę pomocy potrzebuje. Wpłacam na fundacje, pomogę komuś z najbliższej rodziny, natomiast rzadko to rozszerzam.
Czyli zdarzały się pożyczki, które nie wracały?
Już wróciły. Długo się nie dopominam, ale jestem pamiętliwy i w końcu potrafię swoje wyegzekwować. A wtedy relacje często się psują. Na szczęście nigdy nie chodziło o rodzinę, mam ją dość małą – rodziców i brata. Zdarzało się jednak, że wracałem do Kościana i wszyscy oczekiwali, że tu coś zasponsoruję, tam postawię. Wcześniej byłem tam wyklęty. Wielu zazdrościło i uważało, że rodzice kupili mi karierę, mimo że były chwile, gdy ledwo wiązali koniec z końcem.
To jak mogli kupić karierę?
Z Obry Kościan jako jedyny przeszedłem testy w Amice, choć chłopaków pojechało więcej. To śmieszne, zwłaszcza że moim zdaniem nawet z pieniędzmi nie da się kupić kariery. Od pewnego poziomu jest już tylko weryfikacja umiejętności. Ludzie widzą efekt końcowy, gdy uda się wspiąć na szczyt. W Kościanie chyba uważano, że mam jakiś dług wdzięczności względem całej społeczności i muszę go spłacić różnymi gestami. Gdy raz czy drugi odmawiałem, potraciłem mnóstwo znajomości, bo nie można tego nazwać przyjaźniami.
W Amice na początku byłem dwudziesty piąty do grania. Wszystko musiałem sobie wywalczyć. W juniorach zostałem kapitanem, potem przeszedłem do rezerw. Nikt mi tego nie kupił. Ale tak to już bywa w małych miejscowościach, powstaje mnóstwo teorii spiskowych. Z Kościana są Michał i Bartek Jureccy, też krąży wiele niesprawiedliwych opinii na ich temat. A tak samo zawsze ciężko pracowali i niczego nie mieli na tacy, nie bali się zaryzykować, w sporcie to często konieczne. Teraz ludzie powoli zmieniają punkt widzenia. Wielu ma dzieci, które trenują w akademiach i zauważają, jakie to są wyrzeczenia już w wieku 8-9 lat. W każdy weekend są jakieś turnieje, jakiś wyjazd, na ferie jest obóz. Od dwunastego roku życia nie miałem normalnych wakacji przez dwa miesiące. Stojący z boku takich rzeczy nie są świadomi, dopiero gdy nieco wejdą do tego świata, stwierdzają: – Kurczę, chłopie, masz przerąbane. Ciebie ciągle nie ma, weekend nie weekend, majówka nie majówka. Zaczynają widzieć drugą stronę medalu. Co nie znaczy, że się skarżę. Uważam, że każdy zawód na swój sposób jest ciężki i jeśli chce się w nim więcej osiągnąć, trzeba się poświęcić.
Wyjazd do Wronek był postawieniem wszystkiego na jedną kartę?
Tak, miałem 14 lat. Byłem specyficznym dzieckiem, w internacie wszystkie pokusy typowe dla tego wieku już mnie omijały. Zdążyłem spróbować i zrazić się przed wyjazdem. Rodzice byli komunikatywni, ojciec powtarzał mi, że jeśli mam ochotę spróbować piwa, to żebym spróbował z nim, a nie pił po kątach jak żul. Od mamy spróbowałem pierwszego papierosa i od tamtego czasu nigdy więcej mnie nie kusiło. Do dziś jestem zdecydowanie antynikotynowy, mam kaszel na samo wspomnienie. Tak wyleczyłem się z fajek.
W internacie byłem skupiony wyłącznie na piłce, odciąłem się od życia towarzyskiego, które często oznaczało niezdrowy tryb życia. Szybko zacząłem łapać wiedzę, jak powinien odżywiać się profesjonalny sportowiec i jak pracować nad sobą. Gdy przyjeżdżałem do domu, też wolałem iść pokopać piłkę niż wychodzić gdzieś ze znajomymi. Tata potrafił mnie pochwalić, nie szedł w kierunku zamordyzmu, ale zawsze mówił wprost, czego mi jeszcze brakuje. Brałem więc piłkę i do upadłego kopałem ją o mur lewą nogą, żeby przestała być tylko do tramwaju i tata już o niej nie wspominał. Dobrze na tym wyszedłem, bo potrafiłem przed samym sobą przyznać, że coś jest jeszcze do poprawy, a po słabszych meczach nie bałem się czytać krytyki na swój temat. Wielu mówi, że nie czyta komentarzy, ale w praktyce jest inaczej. Jeśli więc sam jesteś krytyczny wobec siebie, to po przeczytaniu takiej opinii nie będziesz się burzył, tylko powiesz: – Gościu, znasz się na piłce. Jasne, na początku jeszcze bolało, z czasem jednak potrafiłem przyznać, że krytyka jest słuszna.
– Fatalnie zagrałeś.
– Tak, wiem.
I nagle ta osoba jest zbita z tropu, bo sądziła, że raczej powiem o boisku, pogodzie, arbitrze, głupim trenerze. Takie podejście pomaga.
Szerszej publiczności przedstawił się pan w Koronie Kielce, ale to jeszcze nie było to.
Do Kielc się dobiłem, ale nie przebiłem. Miałem bardzo dobry sezon w dzisiejszej II lidze w Kani Gostyń. Wywalczyliśmy awans, niestety klub nie podołał organizacyjnie i nie zagraliśmy wyżej. Poszedłem do Korony i początki były obiecujące, jednak na dłuższą metę czegoś brakowało. Pod koniec już się trochę ze sobą męczyliśmy. Wróciłem z wypożyczenia do Polonii Bytom, trener Marcin Sasal mnie nie chciał. Byłem już dogadany z pierwszoligowym ŁKS-em i nagle w ostatnim momencie Czarek Wilk odszedł do Wisły Kraków. Zostałem zatrzymany, ale tylko po to, żeby zgadzała się liczba pomocników. Po wygaśnięciu umowy w końcu trafiłem do ŁKS-u, wtedy już będącego w Ekstraklasie i zaczęły się moje podróże. Nie załamywałem się, miałem ciągle wsparcie od żony i mojego agenta, od początku kariery pracuję z tym samym.
Z kim?
Z Piotrem Tyszkiewiczem. Wziął mnie pod swoje skrzydła jako 17-latka. Nie jest pijarowcem, tylko człowiekiem futbolu. Spędził trzy sezony w Wolfsburgu, pograł w Ekstraklasie, zna ten świat. Nie zdarzyło się, żeby mnie zlekceważył i nie odezwał się w ciągu 24 godzin jeśli nie mógł od razu odebrać. To nie agent z gatunku „podpisaliśmy umowę, no to do zobaczenia za dwa lata”. Przyjeżdżał, odwiedzał mnie, interesował się. Dziś mamy już relacje i zawodowe, i przyjacielskie, nasze rodziny się spotykają. Potrafił mnie walnąć obuchem w łeb, gdy narzekałem, że nie gram, że chcę odejść. Kazał uciekać w pracę, trenować i być gotowym na szansę. Pomagało.
Wreszcie zawitał pan do Łodzi i choć nie grał tam długo, historii byłoby na osobny rozdział w książce.
Długo się przed ŁKS-em broniłem. Interesował się mną jako pierwszy klub z elity, jeszcze przed transferem do Korony. Zagrałem wtedy nawet dla niego jeden mecz w Pucharze Ekstraklasy. Po Kielcach spędziłem chwilę w Górniku Łęczna i zgłosili się łodzianie, akurat świeżo po awansie. Za trzecim razem się zeszliśmy. Kolejna szansa na najwyższym szczeblu, zbytnio się nie zastanawiałem. Wszystko było dobrze do momentu, w którym do Grecji odszedł Michał Probierz. Klub sam w sobie funkcjonował fatalnie, na wszystko brakowało pieniędzy, ale skład mieliśmy w miarę mocny i za trenera Probierza przekładało się to na wyniki. Przyszedł Ryszard Tarasiewicz, zimą zrobił swoje transfery. Wszystko się posypało, ja nie zgodziłem się na obcięcie kontraktu i nasze drogi się rozeszły.
Do Tarasiewicza miał pan wtedy olbrzymie pretensje, jak chyba nigdy do trenera w swojej karierze.
Miałem, bo był strasznie niesłowny. Kiedyś stwierdził w szatni, że nie ma problemu powiedzieć czegoś w twarz i jeśli kogoś będzie chciał lub nie, to sam będzie z nim rozmawiał. Potem wzywano nas na dywanik do prezesury i zaproponowano obniżenie kontraktów. Nie powiedziałem od razu „nie”, byłem gotowy zarabiać mniej, chciałem jednak otrzymać gwarancję, że tę niższą pensję będę miał co miesiąc, a nie co pięć. W klubie nie mogli tego zagwarantować, więc na jakiej zasadzie miałem się zrzekać pieniędzy? Wyszedłem i następnego dnia przychodzimy na trening, a na drzwiach szatni wisi kartka, że Nowak, Mięciel i Bykowski zostali odsunięci do rezerw. Od tego momentu nie było kontaktu z Tarasiewiczem i za to miałem do niego żal. Mógł z nami pogadać, przyznać, że to nie jego decyzja, że są ludzie nad nim, bo tak funkcjonują kluby. Zachowałby się po ludzku, nie byłoby problemu. Zamiast tego nie zamienił z nami ani słowa, a na koniec uciekł z tonącego okrętu.
Zarzucił pan Tarasiewiczowi, że rozpieprzył stary zespół nie budując nowego.
Bo tak było. Sprowadzono kilku zawodników, zapewniał ich, że wszystko będzie dobrze i… tuż przed startem rundy odszedł. Delikatnie mówiąc, wyglądało to słabo. Jesteś z drużyną w okresie przygotowawczym, mówisz o honorze, że za klub trzeba umierać i się poświęcić, że nie wolno zeszmacić się dla pieniędzy, a na koniec postępujesz dokładnie wbrew tym słowom. No jak inaczej to ocenić?
Była okazja to wyjaśnić?
Nie pracowałem już z nim, ale graliśmy przeciwko sobie. Nie miałem problemu, żeby podać rękę i powiedzieć „dzień dobry”. Trener na pewno patrzył ze swojej perspektywy, moja była zupełnie inna. Ale podobnie jak w innych przypadkach, z czasem żal minął. Generalnie warto ze sobą rozmawiać, to pozwala uniknąć wielu nieporozumień.
Po rozstaniu z ŁKS-em wylądował pan w białoruskim FK Homel. Skąd ten pomysł?
W zasadzie nie miałem wyjścia. ŁKS zachował się tak „fajnie”, że rozwiązaliśmy kontrakt już po zamknięciu okienka i zostałem w dupie. Przez opieszałość działaczy nie trafiłem do czwartej ligi angielskiej. Przez tydzień trenowałem z Aldershot Town, którego właściciel ma polskie pochodzenie. Był gotowy opłacić cały mój kontrakt z ŁKS-u i dać szansę pokazania się na Wyspach. Podpisalibyśmy umowę najpierw na trzy miesiące, bo akurat tyle zostawało do końca sezonu. Gdybym się odbudował, mógłbym zostać lub w razie takiej możliwości, pójść wyżej. ŁKS jednak przysłał rozwiązanie kontraktu kwadrans po północy, było za późno. Szkoda, ale i tak mogłem zobaczyć, jak funkcjonuje klub z innego piłkarskiego świata. Tam wszyscy żyją futbolem, nawet w League Two. Kultura kibicowania jest niesamowita, przychodzi pradziadek, dziadek, syn i wnuk. Mają swoje stałe karnetowe miejsca, niektórzy od trzydziestu lat. A kibicując skupiają się na swojej drużynie, nie wyzywaniu rywali. Coś pięknego.
Skoro nie wyszło z Anglią, tak naprawdę pozostawał mi tylko kierunek wschodni. Nie byłem piłkarzem z zachęcającym CV, nie zaczepiłbym się do rosyjskiej ekstraklasy czy nawet do drugiej ligi. Pojawił się temat Białorusi i w sumie długo się nie wahałem. Chciałem grać, pół roku na bezrobociu mi się nie uśmiechało. Spakowałem się w dwie torby, pojechałem i mnie zostawiono. Nie znałem języka, pierwszy zagraniczny klub. Nikt w drużynie nie rozmawiał po angielsku, zaczęto go używać jak już nauczyłem się rosyjskiego (śmiech). Ekstremalne wyzwanie, ale absolutnie nie żałuję. Żaden wyjazd nie dał mi tak wiele. Dowiedziałem się, na kogo w tych trudnych chwilach mogę liczyć i jednocześnie przekonałem się, że zawsze sobie poradzę – piłkarsko i życiowo. Kiedyś mówiłem, że nie będę jeździł na testy, trzeba się szanować. Zmieniłem tok myślenia. Jeśli wiesz, że jesteś dobry, to co to za problem się zaprezentować. Przychodząc do Bielska od razu powiedziałem, że mogę najpierw potrenować z drużyną 2-3 tygodnie, pokazać, że jestem zdrowy i nadal potrafię kopać piłkę. Nie miałem niczego do ukrycia i w zasadzie przez tydzień miałem testy, potem dograliśmy kwestie kontraktowe.
W jakim sensie przekonał się pan, na kogo może liczyć?
Piotr Tyszkiewicz nie odsunął się ode mnie, mimo że przez kilka miesięcy byłem bez klubu i trenowałem sam. Spotkałem wielu piłkarzy, których agenci w takim momencie mówili „sorry, nikt cię nie chce” i tyle. On ciągle szukał i wykombinował ten Homel. Żona też nie wybrzydzała, że na jaką Białoruś, nie bawiła się w WAGs, tylko spakowała się, załatwiła wizę i pojechała ze mną. Pokazała, że bez względu na to, gdzie los poniesie, będziemy razem. A sytuacja była trudna, syn miał dopiero dwa lata. Dziś jednak wiem, że dopóki dziecko nie ma szkoły i przyjaciół, wszędzie będzie czuło się dobrze jeśli ma przy sobie rodziców. A na Białorusi czułem się tak dobrze, że zamierzałem tam grać dłużej. Moim najlepszym przyjacielem jest sąsiad, z którym mieszkałem wtedy w jednej klatce, w ogóle niezwiązany z klubem i piłką. Odwiedza mnie 2-3 razy w roku, wkrótce ja wybiorę się do niego.
Na Białorusi żyło się panu lepiej?
Tak. Jest trochę biedniej, bardziej szaro, ale ludzie żyją inaczej – spokojniej, bardziej stawiają na wartości rodzinne. Ja i tak żyłem na dość wysokim poziomie, piłkarze w lidze białoruskiej też mogą zarabiać dobre pieniądze. Tam nie czułem zazdrości, nikt mi nie zaglądał do koszyka w sklepie. Wszyscy cię szanowali, nawet w razie przegranej nie musiałem się zastanawiać, czy mogę wyjść i zjeść pizzę. Może po części był to efekt tego, że na Białorusi najpopularniejszy jest hokej, piłka znajduje się trochę w cieniu. Większą popularność odczuliśmy po meczu z Liverpoolem w Lidze Europy, wtedy ludzie się zainteresowali. Po tylu przejściach potrzebowałem takiego psychicznego spokoju. Mogłem skupić się wyłącznie na graniu, a poza boiskiem żyć jak normalny człowiek.
Życie rodzinne utrudniały jednak sprawy wizowe.
Od razu wiedzieliśmy, że przez pierwszy rok tak będzie: wiza dla żony i syna na trzy miesiące, potem powrót do Polski i za trzy miesiące kolejna kwartalna wiza. Gdybym został na Białorusi, potem byłaby już wiza całoroczna. Dla klubu to też była nowa sytuacja, byłem pierwszym Polakiem, którego pozyskali. A poza tym… czasami takie trzy miesiące spokoju nie zaszkodziły, mogliśmy za sobą zatęsknić (śmiech).
Kulturowo szoku pan nie przeżył, ale były rzeczy, które pana zadziwiły.
Na Białorusi we wszelkich instytucjach od 13:00 zaczynała się prawie godzinna przerwa obiadowa. Nie wiedząc jeszcze o tym, stałem na dworcu w kolejce po bilet do domu. Wyglądało to jak niepublikowana scena z „Misia” – moja kolej, podchodzę do okienka, a pani przed nosem mi je zamknęła i zostawiła karteczkę, że jest przerwa. Pytam człowieka z klubu, o co chodzi. A on, że musimy poczekać 45 minut. Nikogo za mną do obsłużenia już nie było, pani poświęciłaby mi dwie minuty i miałbym sprawę załatwioną. Ale to były jej dwie minuty, których nikt by jej nie oddał, więc starałem się zrozumieć. Później już wiedziałem, że o 13:00 najlepiej nie wychodzić z domu.
Czysto sportowo czasu też pan nie stracił.
Wreszcie zacząłem grać regularnie. Odkąd wróciłem do Kielc z Polonii Bytom, nie mogłem na to liczyć. Odbudowałem się również psychicznie. Do ostatnich kolejek walczyliśmy o mistrzostwo. Biły się cztery zespołu, ale z perspektywy czasu – chyba nie było szans wygrać z BATE. No i ta Liga Europy, spełniłem jedno ze swoich marzeń. Każdy dzieciak chciałby grać w Premier League. Jestem wielkim fanem Manchesteru United, ale zagranie na Anfield z Liverpoolem było czymś wyjątkowym. Legendarny stadion z kompletem widzów, naprzeciwko wielkie nazwiska. Nikt mi tego nie odbierze.
Przegraliście 0:1 u siebie i 0:3 na wyjeździe. Po pierwszym meczu czuł pan niedosyt.
Do nas Liverpool przyjechał trochę jak za karę. Dopiero co kończył tournee, piłkarze byli jeszcze zmęczeni. Zagrali może na 50 procent i mogliśmy to wykorzystać. Zmarnowaliśmy kilka bardzo dobrych sytuacji, rywalom wystarczyła jedna bramka. Za to w rewanżu… Po piętnastu minutach wiedzieliśmy, jakie jest nasze miejsce w szeregu. Mogłem się zderzyć z inną rzeczywistością. Człowiek oglądał Premier League i mówił sobie, że to chyba w telewizji tak dobrze wygląda, że jest takie tempo i tak szybko biegają. A potem przekonaliśmy się, że to naprawdę taki poziom. Luis Suarez i Steven Gerrard robili niesamowitą różnicę. Nie byliśmy przestraszeni otoczką meczu, atmosferą. Bardziej ją chłonęliśmy. Pierwsze 2-3 akcje Liverpoolu i nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba się cieszyć obecnością na Anfield, bo nigdy więcej już tu nie zagramy.
W szatni FK Homel spotkał pan jakieś ciekawsze postaci?
To była głównie szatnia białoruska, obcokrajowców niewielu, a jeśli już, to z innych wschodnich lig. Generalnie wzajemnie byliśmy dla siebie anonimowi. Najbardziej rozpoznawalną postacią był Wiaczesław Hleb, brat Aleksandara.
Dlaczego pan tam nie został, skoro chciał, a odpadały już problemy wizowe?
Sezon skończył się w listopadzie, wróciłem do Polski. Mieliśmy dograć szczegóły kontraktowe przez maile. Nagle jednak niespodziewany zwrot – z klubu odszedł trener, odszedł dyrektor, cała władza się zmieniła. Wycofał się główny sponsor, którym była sieć państwowych stacji benzynowych. FK Homel popadł w kłopoty finansowe i w następnym roku spadł. Nie chciałem zostawać w zagranicznym klubie, w którym było tyle znaków zapytania.
Jakby pan porównał Ekstraklasę z ligą białoruską?
Na Białorusi gra się spokojniej. Jest więcej miejsca, mniejszy pressing. Całościowo to bardziej poziom naszej I ligi. Czwórka walcząca o mistrzostwo, czyli BATE, my, Dinamo Mińsk i Szachtior spokojnie grałaby w Ekstraklasie, ale reszta to była przepaść.
Niektórzy nadal najbardziej kojarzą pana z sensacyjnego powołania do kadry Franciszka Smudy na Puchar Króla w Tajlandii. Trzy razy wchodził pan tam z ławki i nawet strzelił gola Singapurowi.
Kompletnie się tego nie spodziewałem, zwłaszcza że miałem za sobą rundę w Polonii Bytom na… lewej obronie. Tak to trener Szatałow wymyślił, spontaniczna decyzja. Podejrzewam, że w dużej mierze to powołanie było jego zasługą. Wiem, że Franciszek Smuda dzwonił do trenera i to on wskazał mnie jako tego, któremu warto dać szansę. Z powodu kontuzji wypadł Adam Matuszczyk i selekcjoner chciał jeszcze kogoś dowołać. W sztabie kadry znajdował się też Jacek Zieliński, z którym miałem styczność w Koronie Kielce. Już na zgrupowaniu uświadomił trenera Smudę, że na lewą obronę się nie przydam, bo będę tykającą bombą.
Wielu do dziś się śmieje, gdy nazywa się mnie reprezentantem Polski, ale fakt jest faktem, w papierach zostanie na zawsze. Jak usiądę w fotelu w kapciach będę mógł opowiadać, że zagrałem na Anfield i strzeliłem gola w kadrze. Sam wywalczyłem karnego i go wykorzystałem. W tamtym czasie żona była w ciąży, więc od razu chwyciłem piłkę i mogłem wykonać dedykację. Nikt z kolegów szczególnie się nie napinał na strzelanie, tak naprawdę tylko Duńczycy byli poważnym rywalem. Tajlandia i Singapur prezentowały raczej amatorski poziom.
Jechał pan wtedy z poczuciem, że musi wycisnąć maksimum czy i tak wiedział, że to prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz?
Pierwszy raz nie jechałem. Trzy lata wcześniej na zgrupowanie powołał mnie Leo Beenhakker i wtedy nałożyłem na siebie dużą presję, że muszę się pokazać i chyba to mnie zgubiło. W przypadku Pucharu Króla wiedziałem, że jadę na doczepkę, ale i tak robiłem wszystko, żeby dostać szansę. Wchodziłem zawsze z ławki, z Singapurem dostałem najwięcej czasu, bo około dwudziestu minut i chciałem mieć jakieś pozytywne wspomnienia. Ale wielkich nadziei na ciąg dalszy sobie nie robiłem. Nominalnie byłem środkowym pomocnikiem, a wtedy w reprezentacji mocną pozycję miał Rafał Murawski. Uważam go za jednego z najlepszych polskich zawodników w tamtym czasie. Był pomocnikiem kompletnym. Znałem więc swoje miejsce w szeregu, nie myślałem „tak, to jest ta chwila, zaraz się przebiję!”. Wiedziałem, że to przygoda, dlatego muszę się postarać.
Kadra ligowców, ale kilku piłkarzy ważnych później dla reprezentacji na tym turnieju zagrało.
Robert Lewandowski, Kamil Glik, Maciej Rybus, Tomasz Jodłowiec, Sławomir Peszko – no nie wygląda to źle. Trzymałem się wtedy Tomka Bandrowskiego, który tak jak ja był spokojnym człowiekiem, ukierunkowanym na piłkę Dopóki grał, jakiś kontakt mieliśmy, teraz się urwał.
Bandrowski słynął z wyjątkowo oryginalnego podejścia do odżywiania, leczenia się i tak dalej. Też pan to zauważył?
Tak. Na początku mieszkaliśmy razem w pokoju i było specyficznie. Ale jeśli ktoś robi coś, żeby być lepszym piłkarzem, zawsze daję temu zielone światło. A co robił dziwnego? Nie pił alkoholu (śmiech). Ja też zawsze łamałem stereotyp, że kto nie pije, ten podpierdala. Zawsze byłem przeciwnikiem procentów w piłce, choć zupełnym abstynentem nie jestem. Czasami napiję się wina do obiadu, teraz nawet nieco chętniej niż kiedyś. Twardego alkoholu nie tykam, za piwem nigdy nie przepadałem. Na trochę więcej pozwalam sobie tylko na wakacjach, gdy mogę się wyluzować.
Czego panu zabrakło, żeby zrobić jeszcze większą karierę? Coś pan osiągnął: trzy awanse do Ekstraklasy, w niej 158 meczów, liźnięcie reprezentacji i europejskich pucharów. Ale na przykład nigdy nie grał pan w klubie walczącym o mistrzostwo Polski.
Długo chyba większej pewności siebie. Patrzyłem na swoje wady, a nie zalety. Starałem się wmawiać sobie, że umiem grać w piłkę, ale na tym się kończyło, skupiałem się głównie na negatywach. Poszedłem do Kielc jako 21-latek. Sądziłem, że Korona to tylko przystanek do wielkiej piłki. Chwilę w niej pogram i ruszę za granicę. Nie byłem gotowy na weryfikację. Usiadłem na ławce, wylądowałem na trybunach i nie poradziłem sobie z tym. Wkurzałem się na trenera, szukałem winnych dookoła, wiatr wieje, słońce świeci. Za późno sobie pewne sprawy uświadomiłem. Ale wszystko jeszcze przed mną.
Kiedy nastąpił przełom?
Właśnie w FK Homel. Na Białoruś przychodziłem z całkowicie czystą kartą. Nikt mnie nie znał, liczyło się tylko tu i teraz, mogłem niejako zacząć karierę od początku. Zacząłem grać, cieszyć się futbolem, bo kontaktu z mediami nie miałem, a samo zainteresowanie piłką było ograniczone, kibiców raczej niewielu. Po powrocie do Polski byłem już na tyle pewny siebie, że w każdym następnym klubie odgrywałem wiodącą rolę. A czego zabrakło na topowy poziom? Umiejętności, po prostu. Nie wiem, czy chodziło o takie kwestie jak szybkość, w klubach przeważnie byłem tu w najlepszej piątce czy szóstce. Do tego czasami potrzeba więcej szczęścia. Rozegrasz najlepszy mecz od dawna, ktoś cię akurat obserwował i kariera nagle przyspiesza. Najwidoczniej moje najlepsze mecze się nie sprzedały, ale wolę myśleć, że ograniczały mnie same możliwości, i że i tak wyciskam maksa. Ok, nie zagrałem w fazie grupowej Ligi Mistrzów czy na Old Trafford dla Manchesteru United, a wtedy mógłbym kończyć karierę następnego dnia. Ale i tak jestem szczęśliwy, czuję się spełniony. Życzę każdemu, kto zaczyna, żeby osiągnął chociaż tyle. Kurczę, to wszystko brzmi, jakbym już zszedł z boiska, a wcale mi się nie spieszy!
Powie pan z przekonaniem, że najlepsze jeszcze przed panem?
Obaj wiemy, jak nieprzewidywalna jest piłka. Mówiono, że najlepsze lata miałem w Górniku Łęczna, a potem okazało się, że w Sosnowcu grałem jeszcze lepiej. Zacząłem więcej strzelać i jeszcze więcej asystowałem. Nawet teraz mogło się wydawać, że to już krzyżyk na drogę, 33-latek wrócił po zerwaniu więzadeł, a jednak dalej bawiłem się piłką. Nie chciałbym kończyć kariery zmuszony przez los. Życzyłbym sobie, żeby to była moja decyzja. Ale jak na razie nie wyobrażam sobie tego momentu. Wracam o 4 rano z wyjazdu i po kilku godzinach jadę z dziećmi pograć na orliku. Zdarza mi się wyjść na osiedlowe boisko, pokopać z innymi dziećmi czy ich rodzicami. Po prostu to lubię, a w takich chwilach mogę wrócić do korzeni, bo nie ma nade mną trenera, który mówi, co mam robić. Ja z synami kontra dziesiątka innych dzieci. Najlepsze odprężenie i regeneracja!
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Michał Chwieduk/400mm.pl/newspix.pl