Mecz Legii z Lechem przyniósł nam kontrowersje sędziowskie, więc postanowiliśmy wyjaśnić je u źródła. Po opinię na gorąco zadzwoniliśmy do arbitra tego spotkania – Szymona Marciniaka. Zapraszamy do lektury lub odsłuchu rozmowy, która odbyła się na antenie Weszło FM.
Był pan pewny swojej decyzji?
Tak. Widziałem rękę, dyskutowaliśmy z asystentem, dlatego tak późno zagwizdałem i podyktowaliśmy rzut karny. Widząc rękę obrońcy ponad głową zawodnika, który wygrał pozycję i ma piłkę przed sobą, trudno byłoby podjąć inną decyzję. Nie było nawet potrzeby podchodzenia do VAR-u. Po pierwsze, VAR interweniuje kiedy decyzja jest zła, albo jest źle zinterpretowana. Tutaj nie mówimy o interpretacji, a o fakcie. Ręka jest ułożona nienaturalnie. Słyszę opinię, że to przypadek. Że ktoś skakał, dał się sfaulować… Obrońca, który przegrywa walkę o pozycję z napastnikiem, musi się z nim obchodzić, jak z jajkiem. Taka jest prawda i to, jak ułoży ciało, zależy tylko od niego. Nie twierdzę, że Kostewycz chciał tak zrobić – na pewno nie. Jednak umówmy się – trzy czwarte przewinień, które są popełniane w polu karnym, wynika albo z przypadku, albo nienaturalnej reakcji. Wiem, jak wyglądałyby jutrzejsze gazety, gdybym nie gwizdnął. Pokazane byłoby zdjęcie momentu, kiedy piłka dotyka ręki nad głową Ukraińca. No i jak wtedy wytłumaczyć brak gwizdka?
Przeciwnicy pana decyzji sądzą, że Kostewycz walczył z Mączyńskim i był delikatnie pchnięty.
Jedna rzecz. Jak można być pchniętym przez kogoś, kto jest z przodu? Przecież Mączyński wygrał pozycję i miał przed sobą piłkę. Kostewycz wskoczył mu troszeczkę na plecy i bał się, żeby nie sfaulować. Nienaturalność była bardzo duża. Ręka ponad głową zbija piłkę delikatnie do boku. Zawodnik Legii zostawia piłkę, przestaje grać, bo widzi, co się dzieje. Umówmy się. Jeżeli sędziuje Marciniak, zawsze znajdują się adwersarze, którzy znajdą coś przeciwko. Trudno, takie jest życie.
Na wstępie przyznał pan, że podjął decyzję kilka sekund po dotknięciu piłki ręką przez Kostewycza. Konsultował się pan z asystentem?
Oczywiście. Najlepszy kąt widzenia miał Paweł Sokolnicki. Miał piłkę na wprost twarzy, ja byłem z tyłu. Widziałem tylko delikatne muśnięcie, ale kiedy Paweł potwierdził mi decyzję, byłem pewny. Tak to działa. Na tym polega współpraca. Nie chodzi o to, żeby gwizdnąć od razu i podjąć złą decyzję. Czasem warto poświęcić dwie sekundy, skonsultować decyzję i podjąć ją słuszną. Bo uważam, że ona jest jak najbardziej słuszna. VAR nam to potwierdził. Nienaturalność jest tak duża, że nie ma jak bronić tej sytuacji.
Piłkarze Lecha byli bardzo zdenerwowani, ale potem zeszło im powietrze. Przyjęli tę decyzję.
Rozmowy były normalne. Pytanie były tylko o to, czy będę sprawdzał. Po meczu odbyłem spokojną rozmowę z Nenadem Bjelicą. Przedstawiłem mu swoje argumenty, on przedstawił mi swoje. Jedynym argumentem trenera było: „w takim meczu taki karny?”. Czyli co, w meczu innych drużyn miałbym gwizdnąć, a w tym nie? Przewinienie to jest przewinienie. Trzeba się też postawić w roli sędziego. Marzyłbym o tym, żeby nie było takiej sytuacji. Żeby gwizdnąć takiego karnego, który byłby widoczny z ostatniego krzesełka na stadionie. Sędzia jednak nie wybiera sytuacji. Taka to niewdzięczna robota. Widzisz sytuacje, masz ułamek sekundy i musisz reagować. Trzeba szybko podjąć decyzję. Decyzję, dodajmy, którą w tym przypadku uważam za jak najbardziej słuszną. I tyle.
Trener Bjelica pewnie zmienił ton w rozmowie z panem, bo bezpośrednio po spotkaniu stwierdził, że taka decyzja to wstyd.
A to przykro… Ze mną rozmawiał z zupełnie innym tonie. Ale trudno, takie jest życie.
Mógłby pan podsumować cały mecz? Sędziował pan w niemal każdej kolejce, gwizdał pan też w Lidze Mistrzów. To był jeden z cięższych meczów?
To był dobry mecz piłkarski, ale nie był trudny do prowadzenia. Dobrze współpracowało mi się z zawodnikami, którzy naprawdę chcieli grać w piłkę. Meczów Legia – Lech było już wiele, a ten był jednym z najlepszych. Dobra, otwarta piłka. Była jedna trudna decyzja, o której dzisiaj się tylko rozmawia. Takie jest życie sędziowskie. Jedni będą szukać winy u Marciniaka, a gdyby nie gwizdnął – drudzy by na niego zrzucali.
Część osób nie może strawić tego, że pokazał pan Jędrzejczykowi tylko żółtą kartkę, gdy „pacnął” Situma. Czuł pan, że to żółta kartka i nic więcej?
Oczywiście. Od razu dostałem informację od asystenta, który cały czas kontrolował Jędrzejczyka. Trzeba pamiętać, że aby pokazać czerwoną kartkę, musi być element brutalności, albo nieproporcjonalnej siły. Kostewycz chciał wybić aut, Artur chciał trochę mu przeszkodzić. I jak to piłkarze – Ukrainiec to wyolbrzymił i się wywrócił. Ale jak mówiłem – nie było żadnych podstaw do wykluczenia zawodnika z boiska. Książkowa żółta kartka. Nie ma o czym mówić.
Nie kusiło pana, żeby na własne oczy przekonać się, czy faktycznie nie było karnego?
Sprawdziłbym to, gdybym nie był pewny. Gdybyśmy z asystentem się wahali i gdyby istniało pole do interpretacji. Tu tego nie było. Ręka ponad głową i chodziło tylko o mocną nienaturalność ułożenia tej ręki. VAR szybko mi to potwierdził. Czasami są trudne sytuacje, wymagające interpretacji. Ale tutaj obaj z asystentem widzieliśmy to, co widzieliśmy. On mi to potwierdził, potwierdził mi to VAR, ja też swoje widziałem. Trzech ludzi nie może się mylić. Wystarczy spojrzeć na zachowanie Kostewycza – którego mi oczywiście żal, bo na pewno nie chciał tego zrobić. Widać jego reakcje, która od razu pokazuje, że rywal robił stołek. Miał świadomość nienaturalnie ułożonej ręki i szukał deski ratunku. Wpadł na murawę, złapał się za głowę – nie miałem wątpliwości, że wie, co zrobił i to czuje.
Widział pan, że był delikatny kontakt między zawodnikami, bo jednak Mączyński w walce o piłkę delikatnie go dotknął?
Ale to nie Mączyński dotknął Kostewycza, tylko Kostewycz wpadł na niego. Mączyński wygrał pozycję, obaj biegli do piłki, Legionista był szybszy, miał piłkę przed sobą, a Ukrainiec starał się go nie dotknąć. Ratując się, w końcowej fazie podniósł te ręce do góry i niefortunnie dotknął piłkę. Oglądając powtórki z każdej strony, nie mam jak znaleźć winy Mączyńskiego. Po prostu zawodnik Lecha myślał, że będzie pierwszy. Przypadek, ale jednak przewinienie.