Reklama

Cztery lata żyjesz marzeniem, tracisz je w kilka sekund…

redakcja

Autor:redakcja

19 lutego 2018, 21:03 • 4 min czytania 51 komentarzy

To nie jest historia Artura Nogala. To nie jest historia polskich sportów zimowych. To nawet nie jest historia olimpijska. To raczej historia wszystkich sportowców, którzy mieli tego wyjątkowego pecha, że wybrali dyscyplinę niszową. Panczeniści. Bobsleiści. Wioślarze. Igrzyska Olimpijskie dobiegają końca i właśnie w tych ostatnich dniach przypominają nam w pełni o trudnym do wyjaśnienia fenomenie bohaterów jednej akcji. 

Cztery lata żyjesz marzeniem, tracisz je w kilka sekund…

Jednej akcji, bo tak naprawdę uprawiając sport spoza ścisłego topu najpopularniejszych dyscyplin, w świadomości kibiców istniejesz właśnie przez kilkanaście sekund. Jeden dzień. Jak akurat ładnie odpali – tydzień, może dwa.

Piłkarze trenują ciężko przez lata, ale potem spijają śmietankę każdego dnia, już w drodze do roboty rozdając autografy, bezpośrednio po treningu kasując kolejne czeki za udział w akcjach marketingowych. Jeśli nie wyjdzie im sobotni mecz, zazwyczaj za tydzień dostają kolejną szansę. W niedzielę grają dla piętnastu tysięcy kibiców, we środę dla osiemnastu tysięcy. Są w świadomości fanów przez pełne dwanaście miesięcy, co chwila uśmiechają się do nas z czołówek portali, podczas telewizyjnych wywiadów. Najlepsi koszykarze czy nawet siatkarze są w podobnej sytuacji. Jeśli nie wspinają się na poziom, na którym zarabiają godnie i stanowią obiekt westchnień nastolatek, to tylko z uwagi na własny brak umiejętności.

W sportach niszowych jest zupełnie inaczej. Chyba wszyscy pamiętają historie polskich panczenistek, które by uzbierać kasę na przygotowania i wyjazd na igrzyska, rozebrały się dla magazynu „Playboy”. To skrajna opowieść, ale jest przecież więcej o wiele bardziej trywialnych życiorysów. Pobudki o szóstej na trening zorganizowany w jakiejś szopie, potem osiem godzin normalnej, fizycznej pracy i kolejne, już popołudniowe treningi. Stypendium wystarczające na pokrycie suplementów, do całej reszty trzeba dopłacać.

Rzeczywistość wygląda więc mniej więcej tak, że przez 4 lata siedzisz skulony w jakiejś norze. Nie interesuje się tobą nikt, absolutnie. Ani sponsorzy, ani związki, ani reklamodawcy, ani kluby. Jesteś zdany na siebie – swój upór, swoją ambicję, często również swoje pieniądze. Trenujesz, być może, ciężej niż sportowcy w popularniejszych dziedzinach, ale w kwestiach finansowych bliżej ci do ich nianiek i szoferów, niż kolegów z tej samej siłowni. Łączysz te potężne obciążenia treningowe z pracą, w najlepszym wypadku ze studiami, które umożliwiają ci otrzymywanie stypendium.

Reklama

Dni zamieniają się w tygodnie. Tygodnie w miesiące. Miesiące w lata.

Omijasz imprezy. Omijasz używki. Tracisz najlepsze lata na oglądanie cały czas tej samej szopy udającej lodowisko, tor biegowy czy piaskownicę do skoków w dal. Przez cztery lata jesteś jak duch. Jasne, bierzesz udział w mistrzostwach, w mityngach, w turniejach. Wie o tym jednak głównie twoja rodzina oraz garstka kibiców – przy czym bardzo prawdopodobne, że obie grupy się pokrywają. Ale masz w głowie cel. Na końcu tego tunelu jest światełko. Na końcu tego tunelu są igrzyska olimpijskie, jedyny moment, gdy choć na chwilę przebijesz popularnością tych, którzy trafili nieco lepiej z wyborem ukochanego sportu do uprawiania.

Wreszcie jesteś w telewizji. Wreszcie dziennikarze interesują się tym, co masz do powiedzenia. Wreszcie relację może bez przeszkód obejrzeć cała twoja rodzina, dotąd zmuszona do podróżowania za tobą po najbardziej egzotycznych miejscach – bo przecież w telewizji nie podaje się nawet wyników mistrzostw Europy w łyżwiarstwie szybkim, a co dopiero mówić o transmisji.

Nastaje twój czas. Twój moment. Przygotowywałeś się do niego cztery lata.

Reklama

No i się wywracasz przy drugim kroku. Wywrotka Nogala pewnie byłaby zabawna, może nawet faktycznie dałoby się ten obrazek ustawić jako „Podsumowanie polskich występu na Igrzyskach w Pjongczang”, gdyby nie fakt, że za tym stoi właśnie podobna historia sportowca, który zwyczajnie źle wybrał. Pewnie jest w pięćdziesiątce najlepszych w swoim fachu. Jak żyje, ile zarabia i w jaki sposób uprawia sport najlepsza pięćdziesiątka piłkarzy lub tenisistów? A jak żyją ci, którzy dziełem swojego życia uczynili jak najdalsze rzucenie czajnikiem na igrzyskach?

To może zabrzmieć lekceważąco, ale nie mamy takich intencji. To po prostu brutalne starcie marzeń i sportowych ambicji z realiami rynku, na którym piłkarz dziesiątego klubu dwudziestej ligi Europy zarabia kilkanaście razy więcej niż mistrz olimpijski w rzucie czajnikiem. Pretensje? Nie, do nikogo nie można mieć pretensji. Piłkarze pracowali równie ciężko, musieli przejść podobną ścieżkę wyrzeczeń i poświęceń. Nie może tu być zazdrości i zawiści. Obwiniać media? Za co? Że nie puszczają telewidzom panczenów zamiast meczów Barcelony? Sponsorów? Że wolą się zaprezentować przed tysiącami widzów na obiekcie i kolejnymi tysiącami w telewizji, zamiast na zapyziałej hali z piętnastoma widzami na trybunach?

Nie, to nie jest niczyja wina. Po prostu – to smutna historia ludzi zakochanych w dyscyplinach, które ruszają nas raz na cztery lata. My sobie teraz popłaczemy, że jak to, tylko w skokach medale. Oni popłaczą, że z tym sprzętem i zapleczem finansowym, sukcesem jest, że się nikt nie zabił na zawodach. – Trzeba coś z tym zrobić – stwierdzą kibice. – Faktycznie trzeba – potwierdzą dziennikarze. – Liczymy na to – zwierzą się sportowcy.

Po czym my znów na cztery lata zajmiemy się piłką nożną a niszowi sportowcy trenowaniem po szopach. Następny raz swoje kilkanaście sekund dostaną za 4 lata. Oby tym razem szczęście im sprzyjało.

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

51 komentarzy

Loading...