Dlaczego Jan Urban sięgnął po Sisiego, choć cały skauting optował za Rafałem Wolskim? W jaki sposób Lech deprecjonuje pierwszą ligę i do których zawodników z tego poziomu nie mógł się przekonać, czego dziś na pewno żałuje? Z jakim zawodnikiem Nenad Bjelica chciał przedłużyć kontrakt, choć ten przez pół roku chodził o kulach? Który trener uważał, że z wyborem zawodnika jest jak z wyborem dziewczyny? Czy istnieje patent na „włamanie się” na stadion Legii, gdy ta gra sparing zamknięty dla kibiców i mediów? Jak to jest stać stać się zakładnikiem podczas oglądania meczu w Bułgarii? O tym wszystkim opowiada Łukasz Mika. Skaut Lecha Poznań, z którym przeprowadziliśmy bardzo długą i konkretną rozmowę. Mieliśmy skupić się głównie na ostatnim letnim okienku transferowym, a wyszło z tego znacznie więcej wątków. Zapraszamy.
*
Po jakim czasie powinno się oceniać dany transfer?
Pełen sezon to czas, w którym można dokładnie przyjrzeć się każdemu nowemu zawodnikowi i wydać obiektywny osąd. Wiemy wtedy, czy jest w stanie udźwignąć presję i zaprezentować pełnię swoich umiejętności. W Lechu zazwyczaj dajemy graczom pół roku na aklimatyzację. Staramy się ułatwiać im wiele spraw, żeby cały proces trwał krócej, bo to jednak pełna runda. Nie wyciągamy w tym czasie pochopnych wniosków. Oczywiście, w skrajnych przypadkach, już po pół roku widać, że nic z tego nie będzie i nie ma sensu kontynuować współpracy. Ale nie można tego robić tak samo radykalnie u wszystkich. Gdybyśmy po nieudanym półroczu mieli „odpalać” krytykowanych zawodników, to pozbylibyśmy się między innymi Paulusa Arajuuriego, który uchodził za totalne nieporozumienie, a sezon mistrzowski kończył jako najlepszy stoper ligi. Opinia publiczna nie wiedziała o problemach, jakie przechodził ten chłopak. Podobnie było z Tamasem Kadarem, którego sprzedaliśmy z pięciokrotnym zyskiem, choć wcześniej jego pozyskanie określano „kadarstrofą”. Łukasz Teodorczyk w pierwszej rundzie zdobył dla Lecha tylko jedną bramkę, a rok później odchodził za kwotę wyższą niż Robert Lewandowski. Obecnie kimś takim jest Niklas Barkroth. Trafił na życiową formę Makuszewskiego, ale teraz po jego kontuzji powinien grać więcej. Nie ma na koncie wielu rozegranych minut, a zaliczył już trzy asysty. Jest krytykowany, ale to dopiero pierwsze pół roku – moim zdaniem zbyt krótki czas, by kogoś skreślać. Jasne, każdy by chciał, aby zawodnik wkomponowywał się w zespół bramką zdobytą piętką w debiucie, jak wspomniany Lewy, czy hattrickiem z Juventusem, jak Rudnevs, ale to niemożliwie. Większość potrzebuje po prostu czasu i zaufania.
Jarosław Kołakowski powiedział, że transfer powinno się oceniać z perspektywy momentu, w którym został dokonany, a nie tego, co wydarzyło się później.
Zgadzam się. Najlepiej będzie posłużyć się przykładem. Sprowadzony latem Emir Dilaver to nominalny prawy obrońca, o którym wiedzieliśmy, że w razie czego może zagrać zarówno na środku obrony, jak i na szóstce. To była okazja – uniwersalny zawodnik, któremu kończył się kontrakt. Przychodził do nas jako boczny obrońca. Wydawało się, że zajmie miejsce Tomasza Kędziory. Jednak sytuacja z bardzo szybko rozwijającym się Robertem Gumnym zmusiła nas do pewnych przetasowań. Numerem jeden na boku stał się „Guma”, co wymogło na Dilaverze zmianę pozycji. Nie mieliśmy wątpliwości, że sobie poradzi – widać to choćby po statystykach i po tym, jak często wybierano go do jedenastki kolejki ekstraklasy. Spójrzmy na to w ten sposób: jeżeli Emir nie potrafiłby grać na stoperze, byłby zapewne oceniany jako niewypał, pomimo że nie jest złym graczem. Po prostu przegrałby rywalizację z Gumnym. Słowa Kołakowskiego dobrze oddają tę sytuację. W momencie dokonania tego ruchu był to bardzo dobry transfer na bok defensywy. Na koncie doświadczenie w Lidze Mistrzów, mistrzostwo Austrii, mistrzostwo Węgier. Mimo to byłaby ławka – na ten moment tylko dzięki swojej uniwersalności jest oceniany pozytywnie.
Podobnie z Gytkjærem. Dziś powiemy, że jego transfer nie był udany, ale w momencie dokonania transakcji można było go oceniać jako bardzo dobry. (Rozmawialiśmy kilka godzin przed hat-trickiem z Termaliką – dop. NS).
Nie do końca zgodzę się z tym, że transfer Gytkjaera wydawał się aż tak dobry. Christian nie wyglądał tak, jak za czasów gry w Rosenborgu, kiedy zwróciliśmy na niego uwagę. Spadł z drugiej Bundesligi, zdobywając tylko dwa gole. Gdyby przyszedł do nas pół roku wcześniej jako król strzelców w Norwegii, owszem, byłby to hit, ale akurat wtedy nie mieliśmy 2,25 mln na wydanie. Musieliśmy ocenić jego ostatnie pół roku przez inny pryzmat. Rosenborg to najlepszy zespół w lidze, a TSV się rozpadało. Tego typu napastnik zawsze będzie wyglądał korzystniej w lepszym zespole niż w drużynie walczącej o utrzymanie. Gytkjaer jest zawodnikiem mało kreatywnym i samemu nie stworzy sobie wielu sytuacji. Trzeba kreować mu okazje, najlepiej do uderzenia bez przyjęcia po zejściu na bliższy słupek. Znaliśmy jego mankamenty, głównie braki szybkościowe, ale wydawało nam się, że dzięki ściągnięciu kilku dobrych skrzydłowych, będzie miał mnóstwo okazji do strzelania bramek.
To był wasz numer jeden, jeżeli chodzi o wybór napastników?
Tak. Spośród wszystkich obserwowanych napastników wybraliśmy właśnie jego, ponieważ wiedzieliśmy, że jest o półkę wyżej od pozostałych. Dość późno wpłynął do nas sygnał od jego agenta, który poinformował o korzystnym zapisie w kontrakcie w przypadku spadku TSV, ale i tak szybko skorzystaliśmy z okazji. Sprowadzenie Gytkjæra było możliwe tylko i wyłącznie dzięki problemom finansowym i sytuacji, w jakiej znalazł się klub z Monachium. Wykorzystywanie takich okazji poprzez szybką weryfikację to też jest skauting.
Cały czas jest w waszym okresie aklimatyzacyjnym. Wciąż ma szansę.
Oczywiście, dlatego nie zgodzę się z tym, że to nieudany transfer. Napastnik żyje z podań, a on zbyt wielu tych podań nie otrzymuje. Widziałem statystyki, że bardzo duży procent jego strzałów trafia do bramki. Oddał znacznie mniej strzałów na bramkę niż na przykład Świerczok. Nie jest tak, że on nie wykorzystuje wielu sytuacji, te sytuacje po prostu nie są mu stwarzane. Mimo to jest najlepszym strzelcem zespołu. Wiem, że będzie grał lepiej.
Zdania w kwestii letnich transferów były podzielone nawet u nas. Przykład Vernona De Marco. Na Słowacki wyróżniał się dobrym wyprowadzaniem piłki, grą głową i przyzwoitą lewą nogą. Znaliśmy go zarówno z Zemplina Michalovce, jak i Slovana Bratysława. Przyszedł jako uzupełnienie składu. Planowo mieliśmy występować na trzech frontach, sytuacja ułożyła się jednak tak, że gramy na jednym i on nie ma zbyt wielu szans na regularne występy. Kostewycz jest w stanie bez problemu zagrać jeden pełny mecz w tygodniu. Z automatu wypada więc możliwość gry na lewej stronie defensywy, a na środku jest spora rywalizacja. Janicki, Dilaver, Nielsen, Vujadinović, choć on głównie się leczył, zimą dojdzie jeszcze Thomas Rogne. Trudno oceniać go w kategorii niewypału. Nie przebił się u nas, miał pecha, że tak szybko odpadliśmy z pucharów. Dalej uważam, że to sensowny zawodnik, niekoniecznie na miarę Lecha, ale w ekstraklasie mógłby się załapać. Osobiście jednak byłem przeciwny temu transferowi. Wiedziałem, jaka będzie sytuacja kadrowa i nie widziałem dla niego większych szans na grę.
Z kolei Rakels przyjechał do nas po kontuzji. Był nieprzygotowany. Lubię jednak tego typu mało ryzykowne transfery – mamy na pewien czas wypożyczonego zawodnika i na podstawie jego występów podejmujemy decyzję. Denis jest na rok, ale już zimą będziemy się zastanawiali, co robić dalej. Koszty transferu były zerowe. Zawodnik się nie sprawdził, przegrał rywalizację, ale nic wielkiego się nie stało. To jest palenie jakichś tam pieniędzy, bo jednak pobierał co miesiąc pensję, ale ze względu na okoliczności, nie zaliczałbym tego ruchu do jakiejś wtopy transferowej.
Macie sobie coś do zarzucenia odnośnie do lata?
Jako dział skautingu jesteśmy głosem wspólnym, ale pomiędzy nami jest dużo dyskusji, często się ze sobą nie zgadzamy. To jest dobre, bo rodzi się merytoryczna dyskusja na argumenty, ale niestety nie zawsze wygrywają najrozsądniejsze wnioski. Nie chcę wypowiadać się za wszystkich, rozmawiasz w końcu tylko ze mną. Opowiem ci, co ja myślę o naszych letnich transferach. Według mnie jeszcze przed otwarciem okna popełniono pewne błędy. Nie rozumiem, jakim cudem nie dostaliśmy zadania, by szukać „ósemki”. Z całą sympatią dla Macieja Gajosa, ale to nie jest najlepszy środkowy pomocnik ligi. Powinniśmy znaleźć kogoś lepszego lub chociaż kogoś do konkurencji, bo na razie ma monopol. To nie pomaga w rozwoju. Zamiast tego wykupujemy Makuszewskiego, przedłużamy kontrakt Raduta, ściągamy z wypożyczenia Jóźwiaka, po czym… pozyskujemy kolejnych trzech skrzydłowych: Rakelsa, Barkrotha i Situma! Mając ich na oku, nie powinniśmy przedłużać Raduta, bo skoro się nie przebił do składu w poprzedniej rundzie, to logicznie rzecz biorąc, nie zrobi tego przy zwiększonej konkurencji, prawda? W jego przypadku szybko skorzystaliśmy z opcji, pewnie gdybyśmy wiedzieli, że uda się zrobić pozostałe transfery, to decyzja byłaby inna. Z kolei decydując się na danie szansy wychowankowi, Kamilowi Jóźwiakowi, sprowadzamy mu liczną konkurencję, blokując go i prowokując sytuację, do jakiej ostatnio doszło. Po co? W ogóle sprowadzając tak dużą liczbę skrzydłowych, z automatu nastawiliśmy się na to, że część nie wypali, co już jest sprzeczne z moim rozumieniem transferów. Ale jestem tylko skautem i nic nie mogę na to poradzić. Gdybym na zimę dostał wytyczne, żeby szukać kolejnych skrzydłowych, nie zgadniesz – musiałbym szukać kolejnych skrzydłowych. Po prostu jestem zobligowany do wykonywania zleconych zadań. Dodajmy, że na jednym z dwóch boków pewny plac ma nominalna dziesiątka, Jevtić. Powiedzieć, że mamy nadmiar skrzydłowych, to jak nic nie powiedzieć.
Do Lecha zimą przyszedł też zawodnik, który nie zagrał nawet minuty. Traktujemy go jako nieudany transfer, czy zadecydowało coś innego?
Elvis Kokalović. Na jego temat nie chciałbym się zbytnio wypowiadać, ponieważ dawno nie byłem aż tak przeciwny sprowadzeniu jakiegoś zawodnika. To nie był gracz wywodzący się ze skautingu, ale z polecenia trenera. Kokalović miał syndrom Macieja Wilusza, czyli grał solidnie do momentu pierwszego błędu – najczęściej bramkowego – po którym kolejne wpadki sypały się już lawinowo. W moim osobistym odczuciu jest to dyskwalifikujące. Wiadomo, że każdy piłkarz popełnia błędy, ale nie mogą mieć one tak dużego wpływu na jego dalszą grę, zwłaszcza w Lechu. A ten gość przyszedł, swoje zarobił, nawet nie zadebiutował, bo zataił kontuzję, pod koniec umowy dalej chodził o kulach, a trener Bjelica… chciał przedłużyć jego umowę! Na całe szczęście mu się to nie udało. Ale skończmy ten temat. Na samą myśl o tym się wewnętrznie gotuję.
Miałeś jeszcze przypadek, kiedy kompletnie nie zgadzałeś się ze ściągnięciem jakiegoś zawodnika?
Oczywiście, że były takie przypadki, między innymi wspomniani Wilusz czy Djoum. Ale nie chcę sypać dalszymi nazwiskami, bo choć w kilku przypadkach rzeczywiście byłem przeciwny, to nie wypada, żebym się wybielał i zrzucał z siebie odpowiedzialność. Jestem i byłem w tym dziale, także muszę się utożsamiać również ze wpadkami, bo widocznie zrobiłem zbyt mało, żeby przekonać innych do mojego zdania. Na pewno jestem jednym z najbardziej krytycznie oceniających skautów w naszym dziale. Może nawet najbardziej krytycznym. Ale pamiętam niecodzienną sytuację, kiedy cały skauting był jednogłośnie przeciwny jednemu graczowi. To Sisi, wynalazek Jana Urbana. Wybór gracza na tę pozycję rozgrywał się między nim a Rafałem Wolskim, grającym wtedy w Mechelen. Musimy weryfikować polecenia od trenerów, dlatego oglądaliśmy tę nieszczęsną drugą ligę koreańską. Jak to w ogóle brzmi… ci amatorzy potrafili wywracać się o własne nogi! Na zebraniach co rusz pokazywaliśmy śmieszne sytuacje z tamtej ligi, a po jego przyjściu nawiązując do niskiego wzrostu stworzyłem nawet jego portret na naszej tablicy korkowej. Zaraz ci pokażę.
Pomijając tę przygodę w Azji, Sisi na poziomie Primera i Segunda Division miał rozegranych 200 meczów, w których strzelił 11 goli i zanotował 4 asysty. Sorry, ale skrzydłowy, czyli gracz ofensywny, powinien takie liczby wykręcić w góra dwa sezony, a nie przez całą karierę. Nie muszę dodawać, że wszyscy w dziale głosowali za Wolskim. Rafał trafi w tym czasie do Wisły Kraków, gdzie wyglądał bardzo dobrze, a teraz już w barwach Lechii strzela dla reprezentacji. Ale cóż, decyzja trenera jest wiążąca, a skauting nie ma wtedy zbyt wiele do powiedzenia. Problem w takich wypadkach jest taki, że trener potem odchodzi, a zawodnik zostaje, choć akurat w przypadku Sisiego nie było tej kwestii, bo on był opcją na pół roku. Jednak żeby nie stawiać Hiszpana wyłącznie w negatywnym świetle, muszę powiedzieć, że zrobił też jedną dobrą rzecz. Na miesiąc przed końcem kontraktu przyszedł i zrzekł się ostatniej pensji. Uznał, że nie wszystko potoczyło się tak, jak powinno i na tę wypłatę nie zasłużył. Duży plus dla niego, nie każdego w tym środowisku byłoby na to stać.
Z jakich transferów jesteś najbardziej zadowolony? Niekoniecznie z letniego okienka.
Na pewno wykonaliśmy bardzo dobrą robotę, sprowadzając Kostewycza, Arajuuriego, Douglasa, Hamalainena, Tetteha, Kadara, Jevtica, Teodorczyka czy Makuszewskiego. Podobnie jak w przypadku niewypałów, wymieniając tych graczy zaznaczam, że pracujemy zespołowo i wspólnie jesteśmy rozliczani. Nie chcę, żeby zaraz gdzieś było: „ooo, Mika to znalazł tego i tego…”. Nie, jesteśmy jednym działem i razem odpowiadamy zarówno za udane transfery, jak i za wpadki. Wymienieni gracze pochodzili z różnych lig, różni skauci ich weryfikowali – to są wspólne sukcesy działu.
Skąd u was w ostatnich latach tak duże nakłady na Skandynawię?
To wyszło naturalnie. Nie jest tak, że my ot tak się przerzucamy: „ok, robiliśmy Bałkany, teraz czas na Skandynawię, a potem na Półwysep Iberyjski”. Stale obserwujemy dane ligi, a to, że ostatnio często pasują nam pod profil zawodnicy akurat z tego regionu, to czysty przypadek. Dalej obserwujemy Węgry czy Bałkany, choć z Bałkanami jest taki problem, że mało krajów z tamtego regionu należy do Unii Europejskiej. Przez limit trzeba mieć na uwadze możliwy brak paszportu zawodnika i dowiadywać się, czy dany gracz nie ma przypadkiem jakiegoś innego pochodzenia. Jak Vujadinović, który jest Czarnogórcem, ale ma bułgarski paszport. Gdyby nie to, nie trafiłby do nas.
Co sądzisz o tym limicie?
Uważam, że jest idiotyczny. Słyszałem, że miał na celu ograniczenie ściągania tak zwanego szrotu, ale najwyraźniej coś nie wyszło. Nadal możemy hurtowo sprowadzać Słowaków czy Czechów, w przeciwieństwie na przykład do Ukraińców. Klubami rządzą dorośli ludzie i jeśli mają ochotę ściągać takich graczy, to niech to robią. Przez limit ograniczamy się i „uciekają” nam interesujące piłkarsko ligi. Nam latem uciekł bardzo solidny gracz z Ukrainy. Mieliśmy ciekawy temat stamtąd, dopięty niemal na ostatni guzik, ale przy przedłużającej się decyzji o braku polskiego paszportu dla Buricia, musieliśmy zrezygnować. Skaut odpowiedzialny za ten rynek poinformował agenta, że jednak musimy się wycofać. Tamten chciał znać powód, dla którego poświęciliśmy tyle czasu, praktycznie dogadaliśmy się zarówno z zawodnikiem, jak i klubem, a nagle skończyliśmy temat. Usłyszał prawdę, czyli że z powodu limitów nie możemy pozwolić sobie na kolejnego gracza spoza Unii Europejskiej. Jego odpowiedź była krótka i dosadna: – No job wasza mać! Toście nie wiedzieli, że on Ukrainiec?!
Mieliśmy sporo sytuacji, gdzie na przeszkodzie przy dokonywaniu transferu stawał paszport. Dla Ukrainy jesteśmy zachodem, są tam polityczne problemy, zawodnicy wiedzą, że mogą się w Polsce wypromować. Ich liga idzie mocno w dół, nie gra już Metalist i Dnipro, jedynie Dynamo i Szachtar trzymają jako taki poziom. A przykład Kostewycza pokazuje, że nawet w ostatnim zespole ligi znajdują się przyzwoici zawodnicy. Wyobraź sobie Lecha z lat 2008-10 bez Arboledy, Henriqueza, Buricia, Tanevskiego, Injaca, Kriwca, Stilica i Rengifo. To ponad połowa składu, a dziś mógłbyś grać w lidze jedynie dwójką spośród wymienionych nazwisk, plus Serbem Djurdjeviciem, który miał już portugalski paszport. To daje do myślenia.
Czemu Lech praktycznie nie dokonuje transferów z pierwszej ligi?
To przez założenie klubu. Mamy skauta – Wojtka Wróblewskiego – który jest specjalistą między innymi od pierwszej ligi. Dzięki niemu widzieliśmy, jak prezentuje się Góralski w Wiśle Płock czy Kądzior w Wigrach. Lech wychodzi jednak z założenia, że tacy zawodnicy powinni się najpierw ograć w nieco lepszym zespole na poziomie Ekstraklasy, a dopiero później zrobić następny krok, czyli przejść do Poznania. My jako skauci, a przynajmniej część z nas, chcieliśmy mieć ich wcześniej, ale klub nie wierzył, że sobie poradzą, blokując takie rozwiązania. Nie po raz pierwszy zabrakło odwagi i wiary w naszą pierwszą ligę. Z jednej strony klub deprecjonuje zaplecze, a z drugiej chętnie ogrywa tam juniorów, jak wcześniej Jóźwiaka i Gumnego, a obecnie Tomczyka. W takim przypadku będąc skautem jesteś bezradny.
Nie uważasz, że Lech odszedł od dobierania piłkarzy pod kątem charakterologicznym?
Kiedyś mieliśmy założenie, by ściągać głównie kapitanów innych zespołów. Kadar był kapitanem Diosgyoru, Arajuuri Kalmar, Tetteh Plataniasu i to było bardzo dobre. Często jednak bywa tak, że kapitanami zostają nie zawodnicy, którzy mają najlepsze walory charakterologiczne, a młodzi gracze z potencjałem sprzedażowym. U nas w lidze między innymi Cracovia od niedawna robi tak z Piątkiem. W słabszych ligach kluby nastawiają się na promocję takich zawodników, stąd takie decyzje. Trzeba mieć to na uwadze, ale kiedy obserwujesz piłkarza na żywo, widzisz, czy jest prawdziwym liderem, czy opaskę ma ot tak. To było bardzo dobre kryterium, szkoda, że od niego odeszliśmy.
Na co, oprócz umiejętności, zwracacie uwagę u zawodników?
Zwracamy uwagę na tak wiele aspektów, że nie jestem w stanie teraz wymienić wszystkich. Pomijając kwestię mentalne, na pewno bierzemy pod uwagę historię transferów danego zawodnika. Nie chcemy ściągać graczy, którzy co chwilę zmieniają kluby, bo wiadomo, że z takim graczami musi być coś nie tak. Z drugiej strony trzeba uważać na tych, dla których Lech miałby być drugim klubem zaraz po macierzystym. Tacy zawodnicy nigdy nie zmieniali otoczenia i samo to jest już dla nich dużym wyzwaniem. Mieliśmy ten kłopot z Muhamedem Keitą, który w Oslo mieszkał piętro nad swoimi rodzicami, a przychodząc do nas, został po raz pierwszy odcięty od bliskich. Do tego trafił do zupełnie innego kraju pod względem kulturowym. Podobnie było z Davidem Holmanem, który przed przyjściem do Lecha przez całe życie mieszkał w domu rodzinnym. Wyciągając wnioski z Keity, w jego przypadku zdecydowaliśmy się na bezpieczne wypożyczenie z opcją wykupu, by sprawdzić, jak odnajdzie się w nowych warunkach. Nie odnalazł się, ale dla niego jako człowieka wyprowadzenie się było ważnym życiowym krokiem. Krok zaprocentował i dzisiaj Holman jest dużo dojrzalszym zawodnikiem. Nie tak dawno Slovan zapłacił za niego 700 tysięcy euro i na Słowacji notuje przyzwoite liczby. Wyjątkiem od tej reguły jest Kostewycz, ale dużą rolę odegrała tutaj bliskość naszych krajów, a i sama bariera językowa była zdecydowanie łatwiejsza do pokonania. Uważamy także, by nie sprowadzać zawodników, którzy zdążyli już odbić się od jakiegoś klubu. Wolimy inwestować w graczy rozwijających się, będących na krzywej wznoszącej, dla których Lech będzie kolejnym krokiem naprzód w karierze. Samo odbicie się należy rozróżniać. Nie uważam na przykład, że Tetteh odbił się od Udinese, które sprowadziło go w bardzo młodym wieku, tak samo nie można powiedzieć, że Jevtić odbił się od FC Basel. Po prostu nie był zawodnikiem na miarę tego klubu, a przychodząc do Lecha miał już zagraniczny epizod w Austrii. Z pewnością staramy się też zdobywać jak najwięcej informacji z otoczenia zawodnika.
Robicie szeroki wywiad środowiskowy.
Bardzo szeroki. W umiejętnościach piłkarskich to my się raczej nie pomylimy. Każdy skaut obejrzy po kilkanaście spotkań danego zawodnika, więc mamy szeroki pogląd. Inną kwestią jest to, czy dany zawodnik będzie umiał pokazać w Poznaniu pełnię swoich umiejętności. Przydatna jest obserwacja całej kariery zawodnika i tego, przy jak dużej publiczności grał i jak się zachowywał. Celnie opisał to w swojej książce Alex Ferguson. Kazał sprawdzać analitykom, który zawodnik przyjeżdżający na Old Trafford po raz pierwszy gra przeciwko Manchesterowi i to na niego kierował większość ataków. Tego, czy gracz sobie poradzi, nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, ale musimy w jak największym stopniu zminimalizować ryzyko. Dlatego rozmawiamy z zawodnikami, z którymi zainteresowany dzielił szatnię, choć nie można do tego przywiązywać zbyt dużej wagi, bo jest taka niepisana zasada, że piłkarz o piłkarzu źle nie powie. Cenniejsze informacje zdobywany od znajomych prezesów i trenerów, którzy z nim współpracowali. Uświadamiamy nowych graczy o czekającej na nich presji. Nie mogą się przestraszyć otoczki czy zdziwić, że będą niemile widziani na mieście, gdy wyniki będą niekorzystne. Nastawienie kibiców i oczekiwania mają działać motywująco. Szukamy graczy, którzy tak to odbierają.
Niektórzy się jednak przemotywowali. Nielsen pokazywał, że nienawidzi Legii nawet podczas śniadania.
To nie jest przemotywowanie, tylko dość nieudolna próba stworzenia wokół siebie w Poznaniu pozytywnego PR-u. Dla mnie zachowanie z kategorii żenujących. Zaprzeczmy od razu, jakoby ktokolwiek z klubu podpowiadał Nickiemu takie ruchy. Natomiast sam Bille Nielsen był faktycznie zmotywowany przychodząc do Lecha. Personalnie jest bardzo pozytywnym gościem. Niestety, przyjechał nieprzygotowany i zapuszczony pod względem fizycznym, a został od razu rzucony do gry. W pierwszym meczu, w którym zdobył bramkę i dostał brawa na stojąco, odniósł kontuzję, która ciągnęła się za nim przez rok aż do czasu operacji, po której gra słabo. Nie pomógł sobie, próbując ją zatuszować na drugie spotkanie w barwach Lecha, gdy musiał zejść z boiska już po 25 minutach. To już na pewno było przemotywowanie. Innym przykładem był Arnaud Djoum, który dostał od Macieja Skorży szansę gry od pierwszej minuty w jednym ze spotkań, a po 25 minutach opuścił boisko za dwie żółte kartki. Po meczu trener wziął to na siebie, przyznając, że nakręcał go na ostrą grę. To są jednak jednostkowe przykłady.
Jak wygląda struktura skautingu w Lechu?
Jest szef skautingu nadzorujący pracę skautów. Wspomaga nas dwóch analityków, będących na pół etatu w skautingu i na pełnym w analizie. Oni bardziej odpowiadają za weryfikację niż wyszukiwanie. Reszta, w zależności od obowiązków, obserwuje określoną ilość lig. Najczęściej są to dwa-trzy kraje, chyba że ktoś pracuje na pół etatu, to wtedy zazwyczaj ma tylko jeden. Wspólnie mamy więc pod nadzorem kilkanaście europejskich lig. Zaraz po zakończeniu jednego okna transferowego dostajemy wytyczne od trenera i zarządu, na jakie pozycje powinniśmy się przygotować na najbliższe dwa okienka. To zależy od potencjału sprzedażowego obecnej kadry, kontuzji, luk w składzie i tak dalej. Przez pierwsze dwa-trzy miesiące każdy z nas wnikliwie obserwuje swoje ligi i typuje z nich zawodników, których rekomenduje do tak zwanej obserwacji krzyżowej. Potem jeździmy na graczy polecanych przez pozostałych skautów i z tygodnia na tydzień coraz bardziej krystalizuje nam się lista potencjalnych wzmocnień. Nie działamy na zasadzie, że poszczególni skauci odpowiadają za konkretne pozycje. Myślę, że każdy z nas jest na tyle profesjonalny, że podawalibyśmy w znacznej większości tych samych zawodników, gdybyśmy równolegle obserwowali tę samą ligę, więc wybór krajów nie ma większego znaczenia.
Każdy z was może pochwalić się zupełnie innym doświadczeniem. Macie różne spojrzenia.
Na tym bazujemy. Są w naszych strukturach trenerzy, analitycy, były piłkarz, legenda Lecha Andrzej Juskowiak ze spojrzeniem boiskowym, a nawet były tłumacz Jose Marii Bakero. Jesteśmy więc mocno zróżnicowani, każdy ma nieco inne podejście. To dobrze, ponieważ jeden zwróci uwagę na sytuację, którą inny mógłby pominąć. Uważam, że nasza różnorodność to wartość dodana, dzięki której mamy szeroki pogląd na danego zawodnika.
Jak wygląda proces decyzyjny, kiedy macie już upatrzonego konkretnego gracza?
W idealnym przykładzie wygląda to tak, że wszyscy skauci przynajmniej raz na żywo obejrzeli danego zawodnika. Nie zawsze się to udaje, ale czołowa piątka z listy musi być obejrzana. Każdy z nas wypowiada się na temat omawianych graczy, po czym robimy ranking zbiorczy. Listę przekazujemy trenerowi, który zna ich wszystkich z profili i ściągniętych spotkań. Nierzadko bywa tak, że my na pierwszym miejscu wskazujemy jakiegoś gracza, a trener ponad nim umieszcza gościa z dziesiątej pozycji. Nasza lista jest więc tylko poglądowa, liczy się zdanie szkoleniowca, choć dobrze jest, gdy to się pokrywa. Dzieje się tak, kiedy trener potrafi szczegółowo podać, czego oczekuje, wtedy pracuje się nam najlepiej. Gorzej, gdy konkretów nie ma. Maciej Skorża na początku współpracy rozkładając ręce, powiedział nam takie zdanie: „u mnie z zawodnikami jest jak z dziewczyną – w jednej się zakochasz, a w drugiej nie”. Dobrze by było chociaż wiedzieć, czy skupić się na blondynkach czy brunetkach. (śmiech)
Jako skauci jesteśmy rozliczani z zawodników podanych na komitet transferowy. Także z tych, którzy nie przyszli, ale byli tam podani – byli w naszym zasięgu transferowym, sportowo przystawali do klubu, ale z różnych przyczyn nie zostali ściągnięci. Nasza praca kończy się na rozpoznaniu zawodnika i pierwszych kontaktach z agentem. Dalej decyzje zapadają na wspomnianym komitecie transferowym, gdzie reprezentuje nas Piotr Rutkowski. Musimy być wtedy jednogłośni – albo polecamy danego zawodnika, albo nie. Mimo że przykładowo trzech na ośmiu skautów było przeciwnych lub miało wątpliwości.
Naprawdę oglądacie po 100 meczów na żywo rocznie?
Możliwe. Trudno mi powiedzieć. W telefonie robię sobie panoramy każdego stadionu, na którym jestem, więc pewnie mógłbym to sprawdzić, ale tych wyjazdów jest mnóstwo. Przez to, że się dzisiaj umówiliśmy, jestem w ten weekend w Poznaniu, a mecz z Termaliką będzie dopiero moim trzecim spotkaniem Lecha w tym sezonie, który obejrzę na żywo. Wcześniej byłem, gdy graliśmy z Utrechtem i Wisłą Kraków. Oczywiście wszystkie inne oglądam z odtworzenia. Generalnie rzadko zdarza się, by weekendowy wyjazd polegał na obserwacji tylko jednego meczu. Zdarzały się sytuacje, gdzie oglądało się po pięć-sześć spotkań w kilka dni, w tym trzy w ciągu kilku godzin. Nie wiem, skąd wziąłeś tę liczbę, ale myślę, że jest bliska prawdy. Choć raczej mniej niż sto niż więcej.
Masz jakieś szczególne wspomnienia z wyjazdów?
Oj, mnóstwo! To jest praca pełna przygód. Zdarzały się sytuacje zarówno groźne, zabawne, jak i takie gdzie trzeba było kombinować. W promieniu tysiąca kilometrów jeździmy samochodem, wtedy można zaliczyć kilka meczów w krótkim odstępie czasu. Była jedna taka sytuacja, że… jadąc z kolegą, innym skautem, zablokowaliśmy autostradę Monachium-Berlin. Rozbiliśmy bardzo dobrego Mercedesa. Jechaliśmy w dużym deszczu, wpadliśmy w poślizg, zaczęliśmy się kręcić i uderzyliśmy w bandę. Przyjechała policja, zablokowała wszystko, nam na szczęście nic się nie stało. Na koniec, kiedy policja chciała zepchnąć auto na bok, jeden z nich jeszcze raz wstrzymał ruch, pobiegł kilkadziesiąt metrów i przyniósł nam połamaną gwiazdę Mercedesa. Była więc pamiątka.
Raz pojechałem do Bułgarii na stadion CSKA Sofia. Bardzo miło mnie powitali: czerwony dywan, wejście VIP, wszystko ładnie pięknie. Pani z obsługi kazała czekać. Po chwili przyszedł po mnie jakiś gość. Uściskaliśmy się, wszystko sympatycznie, powiedział jeszcze, że zaraz przyjdzie prezes klubu, więc w ogóle super powitanie, to mi się podoba. Po chwili przyszedł ten prezes z bardzo groźną miną, chwycił mnie za ramię i powiedział:
– Twój klub wisi nam pieniądze, a gość, z którym przed chwilą się witałeś, będzie cię pilnował na meczu. Widzimy się po spotkaniu.
Chodził za mną krok w krok. Gdy byłem w toalecie, stał przy drzwiach. Chciałem iść po składy, to powiedział, że mi przyniesie i musiałem iść z nim. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę różne myśli krążyły mi po głowie. W czasie meczu, szczerze powiedziawszy, bardziej niż na obserwacji, skupiałem się na tym, który palec będzie mi najkorzystniej stracić. (śmiech) Z meczu za dużo nie pamiętam. Po spotkaniu wzięli mnie do pokoju prezesa, który otwierali i zamykali na klucz. Miał tam swój bar, pani stojąca za barem została wyproszona z pokoju… zaczynało się robić bardzo nieprzyjemnie. Siedzieliśmy w trójkę przy małym stoliku – filmowa sytuacja, brakowało tylko pistoletu. Prezes przekazał mi w niecenzuralnych słowach, że Lech wisi mu pieniądze za procent od transferu Aleksandara Tonewa i trzeba jakoś to rozwiązać. Nie chcieli mnie wypuścić, dopóki klub nie zapewni, że ureguluje wszystkie zaległości. Byłem swego rodzaju zakładnikiem. Sytuacja wyglądała tak, że chwilę wcześniej w CSKA zmieniły się władze, a ci ludzie chcieli się podszyć za wcześniejszy zarząd i wyłudzić jeszcze raz pieniądze – Lech oczywiście z niczym nie zalegał. Tych ludzi już dawno nie ma, klub upadł, potem znowu się odbudował. Nie wiem, co oni sobie myśleli, ale chcieli chyba, żebyśmy wykonali ten przelew raz jeszcze. Najpierw nawet im uwierzyłem. To było zaraz po okienku, w którym Lech sprzedał Tonewa do Aston Villi. Posiedzieliśmy tam dłuższy czas, na koniec wyszedłem razem z tym prezesem, którego od razu obskoczyły wszystkie kamery, więc do jakiejś telewizji też się załapałem. Na dniach wypuścili do mediów informacje, że niby Lech pomylił konta – nawet w Polsce o tym pisano. Potem się z tego wycofali i przeprosili, ale co przeżyłem przez te kilka godzin to moje.
Wypadek samochodem i zatrzymanie w Bułgarii nastąpiły jakiś tydzień-dwa po sobie, miesiąc po tym, jak oficjalnie zostałem zatrudniony. W klubie chłopaki śmiali się, że nikt nie miał takiego wejścia i że jeśli chcę to dalej robić, to mam jaja. W tamtym okresie obserwowaliśmy jednego z zawodników CSKA Sofia, dlatego każdy, kto po mnie przyjeżdżał na obserwację, zarówno przed rozwiązaniem sprawy, jak i po kupował bilety na miejscu, zamiast informować klub o przybyciu, tak na wszelki wypadek. Później podobnych historii było jeszcze sporo, ale na razie zatrzymam je dla siebie. Jeszcze tylko opowiem o jednej. Wiesz jak legalnie wejść na stadion Legii, gdy ten jest zamknięty nawet dla prasy?
Opowiadaj!
Październik 2012. Obserwujemy zawodnika Żalgirisu Wilno. Mistrz Litwy przyjeżdża do Warszawy na sparing z Legią, która zamyka stadion dla kibiców i prasy. Na to spotkanie miałem pojechać wraz z drugim skautem, ale nasze podania o wejściówki zostały odrzucone. Wpadliśmy więc na pomysł skontaktowania się z Żalgirisem, który zgodził się wprowadzić nas na stadion jako członków swojego sztabu. Przyjeżdżamy na Łazienkowską, dzwonimy do kierownika zespołu, on po nas przychodzi, tłumaczy ochronie, że to ta spóźniona dwójka, o której mówił – my jako Zydrunas i Mindaugas tylko przytakujemy głowami – po czym ochrona, patrząc to na siebie, to na nas, zgodziła się, żebyśmy weszli. Także w ten oto sprytny sposób z poziomu ławek rezerwowych obejrzeliśmy mecz, którego pierwotnie obejrzeć nam nie pozwolono. Po powrocie do Poznania i przyjściu na zebranie powitano nas w dziale słowami: „Skąd wracają Litwini?” i taki też pseudonim dostała ta akcja. (śmiech)
Jesteś najmłodszy w waszym zespole?
Tak. Przychodziłem do Lecha w 2010 roku, jako dziewiętnastolatek, zaraz po maturze. Trenowałem piłkę przez ponad dziesięć lat, więc naturalnym wyborem był poznański AWF. Tam pojawiła się informacja, że klub szuka chętnych do odbycia stażu w dziale skautingu. Polegało to na tym, że stażyści obserwowali ligi nieprzydzielone do żadnego ze skautów. Akcja miała trwać sezon i być tylko przygodą do CV, rok wcześniej nie zatrudniono nikogo. Ja jednak wiedziałem, że to jest praca idealna dla mnie, i że muszę zrobić wszystko, by zakotwiczyć tam na dłużej. Po nieco ponad roku swoją determinacją i zaangażowaniem zmusiłem ich do dania mi szansy. Dostałem sezon próbny, uczęszczałem na wszystkie zebrania, miałem swoją ligę, jeździłem na obserwacje. Po tym czasie stwierdzono, że będą ze mnie ludzie i podpisałem pierwszy pełnoprawny kontrakt. A co do wieku, to bardzo często agenci, którzy przyjeżdżali do hotelowego lobby, by zabrać mnie na mecz, nie mogli uwierzyć, że jestem tak młody. Według nich na sto procent byłem najmłodszy na świecie. Utożsamiali ten zawód z byłymi piłkarzami, ale nigdy tego nie sprawdzałem. Dziś mam 26 lat i dalej jestem najmłodszy w dziale, pomimo tego, że pod względem długości stażu jest zupełnie odwrotnie. Ale tu nie liczy się wiek, tylko dobre oko.
Jak zmienił się skauting w ciągu siedmiu lat?
Bardzo mocno rozwinęła się platforma Wyscout. Powstał InStat. Są znacznie większe nakłady finansowe na nasz dział, przez co zwiększyła się liczba wyjazdów. Teraz każdy ma indywidualne konto na Wyscoucie, kiedyś mieliśmy jedno wspólne na wszystkich. Kiedy jedna osoba się logowała, druga automatycznie zostawała wyrzucana z programu. Na szczęście można było ściągać dalej mecz pomimo wylogowania. Nie ukrywam, miało to swój klimat, ale w poniedziałki wieczorem – dzień przed zebraniem – ciężko było się poruszać, bo zaraz ktoś naciskał „forced login” i cię wyrzucał. Pod względem osobowym trochę osób do nas przyszło, trochę odeszło. Pojawiając się na stażu, szefem skautingu był Piotr Rutkowski, a kontrakt podpisywałem już z Tomaszem Wichniarkiem. Na pewno rozwinęliśmy się też jako dział. Zaliczyliśmy kilka spektakularnych wpadek, ale zapewniam, że każda nas czegoś nauczyła.
Na czym polega Wyscout? Słyszałem, że oglądacie na nim ponad dwadzieścia meczów tygodniowo.
Myślę, że dwadzieścia to za dużo, nawet jak na tydzień bez wyjazdu na obserwację. Przyszedłem do działu z myślą, że muszę się okazać lepszy od kogoś, żeby mnie zatrudniono. Mówiło się, że skauci oglądają średnio dwa mecze dziennie na Wyscoucie, dlatego ja narzuciłem sobie trzy spotkania dziennie i trzymam tę średnią do dziś. Do tego oczywiście mecze Ligi Mistrzów, Manchesteru United czy inne hitowe spotkania albo turnieje, więc rocznie oglądam spokojnie ponad tysiąc spotkań na ekranie, plus około stu na żywo. Nie wiem, czy znajdziesz kogoś, kto w ostatnich pięciu latach obejrzał tego więcej. A sam Wyscout to platforma, dzięki której masz dostęp do każdego meczu na świecie pokazywanego w jakiejkolwiek telewizji czy nagrywanego na kamerze z trybun. Każdego. Więc na weekendy wyjeżdżasz, a w tygodniu właśnie tam oglądasz mecze. Do tego możesz wybrać interesującego cię zawodnika i obejrzeć w jego wykonaniu to, co chcesz: akcje jeden na jeden, podania otwierające czy dośrodkowania z ostatnich kilku sezonów. Kiedyś te opcje były dostępne tylko dla kilku najlepszych lig, teraz da się obejrzeć wycinki z większości obserwowanych przez nas krajów. Trzeba jednak pamiętać, że Wyscout wycina praktycznie tylko te fragmenty, gdy gracz jest przy piłce. A przed ponad dziewięćdziesiąt pięć procent meczu zawodnik jest bez posiadania, dlatego takie rzeczy, jak ustawienie trzeba wycinać samemu, na co też ten program pozwala.
Spełniasz się w tej pracy?
Zdecydowanie. Już od młodego wieku byłem nastawiony na robienie czegoś, co będzie mnie pasjonowało i rozwijało. Kierowałem się słowami: „Wybierz sobie zawód, który lubisz, a całe życie nie będziesz musiał pracować”. Nie potrafiłbym chodzić do normalnej pracy na osiem godzin, byleby tylko ją odbębnić. Muszę mieć wyzwania i brak ram. Jeżeli jest zadanie do wykonania, potrafię nie spać przez trzy noce, by weryfikować zawodnika. W sumie jakby nie patrzeć zaangażowałem w Lecha całe swoje dotychczasowe dorosłe życie. A pomimo rozpoczęcia już ósmego roku w roli skauta, daleko mi do wypalenia – kocham to, co robię i kocham ten klub. Jestem rodowitym Poznaniakiem, wychowanym na Grunwaldzie, więc nie może być inaczej. Niestety w ostatnim czasie nie do końca zgadzam się z polityką i filozofią klubu, któremu tak dużo zawdzięczam. Kiedyś wyobrażałem sobie, że przepracuję tutaj całe swoje życie, a dziś wiem, że pewnie nadejdzie dzień, w którym podejmę się innych wyzwań. Tak prywatnie, w głębi, jestem też nieco dumny z siebie, że udało mi się dopiąć swego, pomimo że bliscy i znajomi pukali się w głowę, gdy mówiłem, że będę skautem w Lechu. Wierzyłem w to, bo skoro istnieje taki zawód, i ktoś go wykonuje, to dlaczego miałbym nie wierzyć? Z drugiej strony wiem, że to tylko piłka nożna. Podziwiam ludzi, którzy poświęcają całe życie, ratując innych, zmieniając świat i pchając go do przodu. W tym kontekście motywuję się tym, że pośrednio mogę chociaż dawać radość tym kilkunastu-kilkudziesięciu tysiącom ludzi zgromadzonym na Bułgarskiej. Uwierz mi, że kiedy cały stadion skanduje po strzelonej bramce nazwisko zawodnika, którego polecałeś, to największa forma zapłaty za włożone serce i wysiłek w tę pracę. Ale są też minusy. Kiedy jesteś skautem, mocno cierpi życie prywatne. Weekendowa obserwacja to bardzo rzadko jest tylko sobota i niedziela, najczęściej także piątek i/lub poniedziałek. We wtorek idziesz na zebranie, więc tak naprawdę w gorączce sezonu nierzadko jesteś w domu tylko w środę i czwartek. Zdecydowana większość znajomych pracuje w tygodniu, a weekendy ma wolne. Kwitnie wtedy życie towarzyskie, z którego jesteśmy przez większość roku wyłączeni. To zawsze jest coś za coś, ale ja swojego wyboru nie żałuję. Twardo stąpam po ziemi i wiem, że jestem dopiero na początku obranej drogi.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Obserwuj Norberta na Twitterze
fot. FotoPyK/archiwum prywatne Łukasza Miki