Andrzej Wasilewski wynegocjował grubo ponad dwadzieścia mistrzowskich walk. Na dziewięciu pięściarzy swoją szansę wykorzystało zaledwie dwóch. To jednak nie poziom sportowy sprawia, że dzisiaj mówi się, iż polski boks znajduje się na dnie. Chodzi bowiem o dno wizerunkowe. Wewnętrzne przepychanki mają się nijak do powiedzenia, że pieniądze i interesy lubią ciszę, a współwłaściciel KnockOut Promotions znajduje się w samym sercu wyniszczającego sporu.
***
– Widzi pan, co powoduje boks? – przywitał mnie w swoim gabinecie na Mokotowie. Zawodowo od 25 lat działa w branży ubezpieczeń.
W dłoni Wasilewskiego znajdowała się cała bateria suplementów. Na oko, od witamin po olej z wątroby rekina.
– Po badaniach krwi muszę coś takiego łykać – powiedział jedyny znany mi promotor boksu bez licencji.
– Są ci, którzy muszą mieć legitymację, i ci, którzy tę robotę wykonują – uśmiechnął się gorzko.
***
Przypomnę kibicom, skąd i jak zorganizowany boks zawodowy znalazł i rozwinął się w Polsce. Jako grupa promotorska pracowaliśmy przez około 6 lat z Telewizją Publiczną, nasze gale pokazywała TVP 1. W kierownictwie stacji nastąpiły poważne zmiany, nowi decydenci nie byli zwolennikami boksu. Na szczęście miałem przyjemność znać dość dobrze ówczesnego dyrektora Polsatu pana Bogusława Chrabotę, o którym wiedziałem z prywatnych kontaktów, że – podobnie jak właściciel stacji – jest kibicem boksu. Udałem się do niego. Pan dyrektor Chrabota stwierdził, że boks w Polsacie bardzo się przyda, bo to jeden z polskich sportów narodowych.
Euforia?
Trzeba szczerze powiedzieć, że w ówczesnym czasie redakcja sportowa Polsatu nie była wielkim wielbicielem boksu. I z takiej właśnie średnio fortunnej pozycji rozpoczęliśmy współpracę. Oczywiście z czasem wszyscy przekonali się, że stosunek ceny do zainteresowania, jakie generuje nasza dyscyplina, jest wyjątkowo korzystny. Boks jest tani dla stacji telewizyjnych. W kontekście zorganizowanych rozgrywek piłkarskich pojawiają się kwoty dziesiątek, setek milionów dolarów. Zakup gali bokserskiej to najczęściej kilkanaście, rzadziej kilkadziesiąt tysięcy euro. I także dlatego boks się tak pięknie w Polsacie rozwinął.
Żałuje pan wypowiedzi, że stacja niszczy polski boks?
Szczerze mówiąc, w ogóle jej sobie nie przypominam.
Pojawiła się na Twitterze.
Tak, podobno, ale jeśli rzeczywiście tak było, to z całą pewnością zdanie wyrwane z większego kontekstu.
Tak naprawdę zawsze podkreślałem i podkreślam, że Polsat zrobił ogromnie dużo dla boksu. Rzadko się zdarza, żeby tyle gal z kraju i z zagranicy było dostępnych dla kibiców w jakimś kraju. Nam przez całe lata Polsat zapewnił znakomitą ekspozycję. Teraz nie jesteśmy już na antenach otwartych, ale warto to przypominać, bo to rzecz nie do przecenienia.
To skąd ta sugestia?
Jako człowiek, który poświęcił boksowi ponad 20 lat życia mam prawo do swoich opinii. Według mnie przepotężne pieniądze, które stacja wydała na naszą dyscyplinę, można było jeszcze efektywniej wykorzystać, wypromować konsekwentnie kilku naprawdę wybranych młodych zawodników, może nawet pochylić się nad wspólnym projektem odbudowy boksu olimpijskiego.
Widzieliśmy się dwa lata temu. Wtedy opatrzyłem naszą rozmowę tytułem „Ból głowy wizjonera”. Teraz mam wrażenie, że większość wizji upadła, a pański ból głowy sukcesywnie się powiększa.
To zależy w jakich obszarach. W obszarze sportowym z całą pewnością. Nie mamy mistrza świata, a bardzo by nam się wszystkim przydał. Oczywiście jeden mistrz świata którejś z czterech największych federacji nie stanowi o poziomie całego polskiego boksu, ale jest symbolem, taką piękną ozdobą.
Wówczas mówił pan o potrzebie zjednoczenia środowiska. Dzisiaj odnoszę wrażenie, że jest coraz bardziej podzielone.
Rzeczywiście. Z tym że to nie jest kwestia działań naszej grupy, tylko wszystkiego dookoła KnockOut Promotions. Jeżeli mówimy o jakimkolwiek zjednoczeniu, to w celu nie dopuszczenia do tego, żebyśmy byli więksi, mocniejsi. Wynik jest taki, że osłabia się jedyną grupę, która w ostatnich latach próbuje wychować od zera młodych pięściarzy, rozwijać ich, by doszli do walk mistrzowskich. Podkreślam, jesteśmy jedyną grupą, która wydaje rocznie na szkolenie i utrzymanie zawodników kwoty siedmiocyfrowe i tylko dlatego mamy w Polsce kilku naprawdę liczących się na świecie zawodników. Z całym szacunkiem, inne grupy, niezbędne dla całego rynku, nie maja tak naprawdę żadnego zaplecza finansowo-organizacyjnego, żadnego doświadczenia i dlatego tylko my mieliśmy w ostatnich latach mistrzów świata. Myślę, że każdy, kto ma cokolwiek w boksie lub o boksie do powiedzenia powinien o tym w każdej chwili pamiętać.
Przedstawiany jest pan jako krwiożerczy monopolista.
I po latach widać jasno, kto jest autorem takiej narracji. Budowania rynku bokserskiego w Polsce poprzez konflikt, skłócanie, podsycanie złych emocji, populistyczne hasła. Sytuacja, w której w tej chwili jesteśmy jest absolutnie kuriozalna w skali świata. Zamiast spotkać się, porozmawiać, wyłożyć swoje racje na stół, publikowane są przeróżne paszkwile, sztucznie podgrzewa się atmosferę. To niczemu nie służy, to jest zła robota. I właśnie to mnie boli, bo zawsze łatwiej się niszczy niż coś tworzy.
Monopolizacja rynku to dobre określenie?
Mówmy raczej o otwartości na różnego rodzaju rozwiązania, nie o monopolizacji. Zawsze byłem i jestem gotowy na współpracę, budowanie nowych relacji, dzielenie się prawami do zawodników, współpracę naprawdę w każdym wymiarze, także z promotorami zagranicznymi, jak np. kiedyś z Universum, później z Sauerlandem czy dzisiaj z Warriors Boxing.
Przypomnę, jak wyglądało rozpoczęcie naszej współpracy z moim wspólnikiem Tomkiem Babilońskim. Założyliśmy spółkę, w której dostał aż 1/3 udziałów. Dlaczego mówię „aż”? Spójrzmy na nazwiska, które wniósł do spółki. Głażewski, Zimnoch, Sołdra. Żadnego sztabu trenerskiego, żadnych sponsorów. Kiedy myśmy mieli z piętnastu zawodników, w tym m.in Włodarczyka, Szpilkę, Wawrzyka i pana Głowackiego – którego współpromowaliśmy już wcześniej. Umowa z Tomkiem to było myślenie o przyszłości. Mój wspólnik Piotr Werner to człowiek już w pewnym wieku, a Tomek to osoba młoda, energiczna, temperamentna. Dlatego właśnie zaprosiliśmy go do naszego teamu i dlatego dostał potężny udział w naszej spółce. Niejako awansem.
To prawda, że poróżniło was dołączenie do spółki Andrzeja Gmitruka?
Tomek był rzeczywiście bardzo niezadowolony, że pomagamy finansować grupę pana Gmitruka. Mało kto wie, że przez ponad rok w dość bolesny dla nas sposób dofinansowywaliśmy działalność pana Gmitruka. Myśmy nie chcieli go przejąć, myśmy go wzmacniali.
Miał odciążyć trenera Łapina. Taki to był deal.
Tak, odciążyć trenera Łapina i utrzymać swoją aktywność w organizowaniu gal bokserskich, zapewnić więcej startów naszym wspólnym zawodnikom.
Z perspektywy czasu muszę to przyznać: „Tomku, miałeś rację”. Ze współpracy z panem Gmitrukiem nic nie wyszło, a pieniądze zostały wydane.
Słyszałem, że o pana relacjach z trenerem Gmitrukiem można by napisać książkę.
Są szalenie skomplikowane. Pan Gmitruk to kawał historii polskiego boksu. Zalety, jakie posiada, są naszym środowisku niespotykane. Inteligencja, dowcip, wdzięk. W ostatnich latach jednak jego solidność stanowiła duży znak zapytania.
Trener Gmitruk rozstał się w ostatnim czasie z wieloma zawodnikami. M.in. z Pawłem Stępniem.
Widzieliśmy się chwilę przed galą w Ergo Arenie. Prosiłem, żeby się zdeklarował, czy jest w stanie regularnie trenować Pawła. To ciekawy chłopak, szkoda marnować jego czasu. Andrzej Gmitruk zadeklarował, że bardzo wierzy w Pawła i absolutnie się poświęci. Będąc kilka tygodni później za granicą, przeczytałem na Twitterze, że się rozstali…
Pokłosiem układu z Gmitrukiem było przejęcie przez pana Sulęckiego i Syrowatki.
Sytuacja z panem Sulęckim była następująca. Ku mojemu zaskoczeniu stoczył świetną walkę z Grzesiem Proksą. Podpisaliśmy z nim kontrakt, Maciek związał się także umową z Alem Haymonem. Pan Andrzej Gmitruk dostał propozycję kontraktu współpromującego, chodziło o absolutnie partnerskie relacje. Kilka dni później, ku mojemu zdziwieniu, przeczytałem, że nie czuje się na siłach wchodzić w żadne zobowiązania. A w tym kontrakcie nie było żadnych zobowiązań! Pan Gmitruk mógł być tylko beneficjentem części ewentualnych sukcesów.
Z panem Syrowatką sprawa była jeszcze bardziej zagmatwana. Weszliśmy we współpromocję chcąc pomóc chłopakowi w rozwoju. Wzięliśmy na siebie pensję pana Syrowatki, którą wypłacaliśmy przez 10 miesięcy. Całym procesem szkoleniowym, jak w przypadku Pawła Stępnia, miał się zająć Andrzej Gmitruk. Niestety, najpierw okazało się, że więcej niż ciężkiej pracy na sali było dobrej woli, a potem, że w sprawach rozliczeniowych zaszły bardzo duże niejasności. Pan Syrowatka kosztował nas podwójnie, musieliśmy drugi raz wypłacić mu stypendium.
Andrzej Gmitruk zbliżył się do Mariusza Grabowskiego. Pana współpraca z Grabowskim niespecjalnie interesowała. Zlekceważył go pan?
Inaczej. Przez te 20 lat w boksie spotkałem wielu ludzi, którzy pojawiali się na jedną, dwie gale i – widząc, że nie tak łatwo zarabia się pieniądze na boksie – znikali. Od największych aferzystów finansowych w historii Polski, po ludzi z grubymi kartotekami po normalnych ludzi. Pan Mariusz Grabowski został w boksie na dłużej. Nigdy nie miałem z nim żadnego biznesowego sporu. Współpracowaliśmy tak naprawdę raz – przy organizacji walki Cieślak-Jeżewski. To była konkretna rozmowa telefoniczna. Wszystko przebiegło bardzo sprawnie.
O kim mówi: „szczury i nic więcej”?
To jest pytanie do pana Grabowskiego.
Pytam pana.
Proszę zapytać pana Grabowskiego. Nie znam się na małych gryzoniach.
Podejrzewam, że pan Grabowski bardzo podekscytował się tym, że podczas ostatniej gali Polsat Boxing Night znalazł się w najbliższym otoczeniu Mateusza Borka. Wyszło dużo niedobrych emocji. Ja z całą sympatią, powiedziałem na wesoło, że nigdy wcześniej nie widziałem, żeby promotor zmieniał co chwilę marynarki i okulary. Każdy ma prawo zmieniać marynarki, tak samo, jak każdy ma prawo chodzić w wymiętej koszuli, co podobno mam w zwyczaju.
Po gali w Gdańsku bardzo poróżniliście się z Sulęckim.
Tak naprawdę to się nie poróżniliśmy.
Zacznijmy od tego, jak to się stało, że wystąpił na Polsat Boxing Night 7.
Cofnijmy się o rok, gala w Międzyzdrojach. W godzinach bardzo wczesnoporannych w kawiarni naprzeciwko hotelu Amber dochodzi do ostrego spięcia pomiędzy Maćkiem Sulęckim a Mateuszem Borkiem. Spięcia, które spowodowało, że Mateusz mówił później wielokrotnie: „przysięgam, że nie przyłożę nigdy ręki do promocji Suleckiego”. Następnie: „nie poprowadzę wam konferencji prasowej przed Zakopanem, bo w walce wieczoru jest Sulecki”. A jeszcze później: „przysięgam, na mojej gali nigdy Sulecki nie wystąpi”. Sytuacja wydawała się patowa, ale wspólnie z menadżerem Maćka Tomaszem Turkowskim wyprosiliśmy i przekonaliśmy Mateusza Borka, żeby zaprosił Macieja Sulęckiego na galę.
„Striczu” wystąpił i szybko wygrał.
Myślę, że dla wszystkich była to bardzo dobra decyzja. Choć dzisiaj, z perspektywy czasu, chyba bym się na to nie zdecydował.
Dlaczego?
Walka się odbyła i nagle z nienawiści narodziła się miłość. Doszło do sytuacji podburzania Macieja Sulęckiego, przekonywania go, że źle prowadzimy jego karierę bokserską. Może właśnie takie zdarzenia miał na myśli pan Grabowski mówiąc o tych małych zwierzątkach z długimi ogonkami?
Szokujący był ton waszej dyskusji z Sulęckim. Nie dość, że odbywała się w mediach społecznościowych, to jeszcze zupełnie nie przypominało to relacji pracodawca-pracownik.
Co więcej, nie widzę tu żadnych okoliczności łagodzących. Bo to kwestia A – dobrego wychowania, B – szacunku dla swojego pracodawcy.
Natomiast muszę przyznać, że przez lata funkcjonowania w boksie nauczyłem się nie brać na serio słów wypowiadanych przez zawodników. To są młodzi ludzie, którzy muszą mieć bardzo twardy charakter, bo inaczej nie mają żadnych szans na karierę. I szczerze mówiąc, sto razy wolę pracować ze Szpilką czy Sulęckim niż z lalusiami, którzy są może milsi, grzeczniejsi, ale nie mają serca do walki. Boks to jest sport dla naprawdę twardych, charakternych ludzi. Długo próbowałem się oszukiwać, że jest inaczej. Żywiliśmy, trenowaliśmy po kilkanaście lat różnych zawodników. Okazało się, że jak ktoś nie urodził się fighterem, to fighterem nie będzie.
Jak oduczyć zawodników myślenia: ja ryzykuję życie, oni zarabiają?
Opowiem panu, jak wyglądały pierwsze konferencje Artura Szpilki. Artur jeszcze przed odsiadką boksował w wadze cruiser, to był jego debiut w Ameryce. Byliśmy w hotelu Hard Rock na Florydzie. W rozpisce pojawiło się parę znanych nazwisk. Każdy z pięściarzy – byłych czy aktualnych mistrzów świata – podchodził do mikrofonu i zaczynał od podziękowań. „Dziękuję telewizji, dziękuję swojemu promotorowi za great opportunity”. Artur Szilka był zszokowany. „Panie Andrzeju, gdzie ja jestem?! Co tu się dzieje! Kurwa, nic z tego nie rozumiem. Dlaczego oni dziękują? To są mistrzowie, to im się powinno dziękować, że chcą boksować”. Było i jest jednak inaczej.
Odwrotne myślenie.
To jest to. W Stanach Zjednoczonych są setki tysięcy ludzi różnej maści, którzy marzą o dostawaniu walk. Oczywiście, jak ktoś się nazywa Mayweather, to dyktuje warunki. Jak ktoś się nazywa Kliczko i ma przedsiębiorstwo, też. Ale Alvarez, Gołowkin? Nie sądzę. Prawda jest taka, że boksie zawodowym na świecie rządzą telewizje i promotorzy, nie zawodnicy.
Nie nauczyliście docenienia ręki, która karmi?
Nie nauczyliśmy. A to przecież nie jest tak, że my wyciągamy ludzi ze świetnie prosperujących firm i każemy im tłuc się na ringu za grosze. Duża część pięściarzy, których zatrudniliśmy, stała na bramkach i biła ludzi na dyskotekach gołymi rękami. Za sto czy dwieście złotych. Nikt z nich nie był także gwiazdą boksu olimpijskiego.
Zawodników trafiających do boksu zawodowego można generalnie podzielić na dwie grupy. Na tych, którzy mieli dużą karierę amatorską i tych, którzy pojawili się znikąd. Ciężej jest podpuścić gościa, który jako mistrz olimpijski był wielokrotnie klepany po plecach niż człowieka, który wcześniej nie miał wielkich sukcesów i nie ma doświadczenia w takich sytuacjach. A do tej drugiej grupy należą w większości nasi pięściarze.
Takich łatwiej zwabić obietnicą szybkiego zysku?
Niemieccy promotorzy, jeżeli z kimś mieli problem, to największy z Marco Huckiem i Arthurem Abrahamem. Pierwszy, zanim trafił do boksu, walczył bodaj w Holandii, w klatkach, drugi w tzw. boks-budach.
Wokół zawodników, którzy równie dobrze mogliby dalej walczyć za 50 czy 200 marek, nagle pojawia się dużo głosów doradczych. Idą z dwóch stron. Albo od żon/narzeczonych, które utyskują w łóżku: „Misiu, jesteś najlepszy na świecie. Powinieneś zarabiać nie 100, tylko 500 tys.”. Albo od różnego rodzaju kolegów, którzy mówią pięściarzowi to, co tak naprawdę chce usłyszeć. Że powinien być bogatszy, mieć lepszych przeciwników. Niektórzy po prostu dobrze mu życzą, niektórzy chcą ugrać coś dla siebie.
Kto namawiał Krzysztofa Włodarczyka do przedstawienia swoich racji w „Puncherze”?
Krzysiek chciał udowodnić swojej żonie, że jest hardy i będzie negocjował. To było ohydne, czułem się spoliczkowany. Takie popisywanie się nie zmieniło ani o dolara gaży, którą dostał od Rosjan.
Krzysiek Włodarczyk miał w swojej karierze etapy wielkiego szczęścia i wielkiego pecha. Jak był mistrzem świata WBC, nie miał z kim boksować. Pamiętam dobrowolną obronę na Torwarze z Jasonem Robinsonem. Krzysiek zarobił za tamtą walkę 30-40 tys. dolarów, dużo mniej niż by chciał. Ale i my do niej dołożyliśmy. Parę razy mu tłumaczyłem: „nie patrz na pieniądze, weźmy ten wyjazd”. Ja patrzyłem dalej. Jeśli wygra tę walkę, za następną wypłata będzie większa. Także dla nas. Pobieramy przecież procent od gaż zawodników.
Kiedyś wasza grupa była bardziej zwarta?
Na pewno. Nie mówiło się o pieniądzach, a o ambicjach sportowych. Kiedyś było nie do pomyślenia, że zawodnik neguje decyzję promotora i trenera. Tacy Krzysztof Bienias i Tomasz Bonin nigdy nie zapytali „po co?”. Z nowszych zawodników, Maciej Miszkiń powtarzał mi za każdym razem: „Panie Andrzeju, ja jestem od boksowania. Jeżeli pan uzna, że coś trzeba robić, to ja będę pana słuchał”. Świat idzie w kierunku specjalizacji. Jak kogoś boli ząb, to idzie do dentysty, a nie do lakiernika samochodowego. Dzisiaj boks zawodowy to nie typy spod ciemnej gwiazdy, ale normalne przedsiębiorstwa, którymi zarządzają najczęściej prawnicy. Ja się znam naprawdę świetnie na promowaniu zawodników, na prowadzeniu ich sportowych karier, ale nie wchodzę do ringu boksować.
Powiem raz i konkretnie. Głosy doradcze prawie zawsze robią wyłącznie krzywdę.
Chyba zdecyduje się na zaostrzenie stanowiska w stosunku do zawodników, którzy wypisują głupoty w internecie lub udzielają nieprawdziwych wypowiedzi.
Maciej Miszkiń nie pobierał od pana regularnego wynagrodzenia. Tego nie można powiedzieć np. o Dawidzie Kosteckim. Ile dostawał?
6 tys. złotych. Co miesiąc, przez ponad 10 lat.
I nie ma go już w boksie.
Na Dawida jestem bardzo zły, dzisiaj już w kategoriach ludzkich. To chłopak, który od urodzenia nie był pieszczony przez życie, ale który jednocześnie odziedziczył po rodzicach dużą inteligencję. Dzięki swojemu talentowi, swojej osobowości i naszej pomocy miał kilka bardzo fajnych lat życia. Założył rodzinę, boksował. I wszystko sam spieprzył.
Aktualnie znajduje się w zakładzie karnym. Po raz trzeci w swoim życiu.
Za pierwszym razem naiwnie wierzyłem, że chłopak gdzieś się po prostu zaplątał. Żył daleko od Warszawy, nie znałem miejscowych realiów. Nie ocenialiśmy, zachowaliśmy się absolutnie perfect. Kiedy siedział, płaciliśmy mu normalnie stypendium, utrzymywaliśmy jego rodzinę. Żal mi było jego dzieci. Pamiętam urocze dzieci biegające koło ringu, które wszyscy bardzo lubiliśmy.
Wreszcie wyszedł.
Jego kariera rozwijała się wspaniale, nagle powtórny wyrok i odsiadka. Szalenie dla nas dotkliwa. Dawid, który wszystko wiedział lepiej, twierdził ze wypełnił cala procedurę i że nie będzie zamknięty przed walką z Royem Jonesem Juniorem. Wiemy, jak było. Trzeba powiedzieć wprost, że wymiar sprawiedliwości zachował się wyjątkowo wrednie. Zastosowano przyspieszoną procedurę tylko po to, żeby nie wszedł do ringu. Musieliśmy zapłacić Royowi Jonesowi 200 tys. dolarów odszkodowania.
Kostecki to wasza największa porażka?
Myślę, że tak. Dzisiaj nie jestem w stanie powiedzieć, w którym momencie Dawid grał. To bardzo kontaktowy i kumający facet, natomiast duża część jego życia to zakłamanie. W pewnym momencie pełnił niekorzystną role w naszej grupie. Będąc inteligentniejszym od większości zawodników nastawiał ich przeciwko nam, samemu udając, że mamy super relacje. Taka osoba co jakiś czas się u nas pojawia.
Nie tylko inwestycja w pięściarza z Rzeszowa wam się nie zwróciła. Przy pierwszej poważnej próbie padł Kołodziej, w KnockOut Promotions nie ma już braci Hutkowskich.
Karierę Pawła Kołodzieja prowadziliśmy także ponad 10 lat. Cały czas wierząc w to, że wspaniałe warunki fizyczne i duży potencjał prezentowany na sparingach przełoży się na realną walkę. Niestety czegoś zabrakło. Nie mogę mieć pretensji do niego, ani on nie powinien mieć pretensji do nas. Paweł przegrał sportowo, w jego karierze ewidentnie czegoś zabrakło.
Bracia Hutkowscy to zupełnie inna historia. Dwóch wspaniałych facetów. Młodszego, Jarka, poznałem w Radomiu – podczas finału mistrzostw Polski juniorów, przegrał tam w finale z Arturem Szpilką. Pasjonat boksu, fantastyczny chłopak, którego pewne schorzenie zdrowotne wykluczało z udziału w rozgrywkach bokserskich. Mając rekord 10-0, musiał zakończyć karierę. Dla 20-letniego człowieka była to tragedia.
Tomasz Hutkowski skończył z boksem będąc o sześć lat starszy.
Pracował z nami dalej. Fan bardziej koszykówki niż boksu.
To chyba jedyny przykład w nowożytnym boksie zawodowym, kiedy promotor przekonuje niepokonanego zawodnika, z rekordem 22-0, żeby kończył karierę. Tomek Hutkowski nie był już w stanie robić wagi cruiser, a na kategorię ciężką był zdecydowanie za słaby. Odbyliśmy męską rozmowę z trenerem Łapinem. Uznaliśmy, że chłopak nie zrobi wielkiej kariery sportowo-finansowej w boksie, a sporo zdrowia na ringu na pewno zostawi. Tomek był pięściarzem przyjmującym dużo ciosów, o twardej głowie, charakterze. W życiu prywatnym zaś bardzo zaradnym człowiekiem. Wiedzieliśmy, że poradzi sobie poza boksem.
Nie każdy ma pisaną duża karierę zawodową. Jesteśmy odpowiedzialną grupą, co pokazuje nie tylko sprawa braci Hutkowskich.
Czyja jeszcze?
Podobną sytuację mieliśmy z Tomkiem Boninem. Kiedy zorientowaliśmy się, że po wielu latach boksowania w ringu amatorskim, zawodowym, stania na bramkach, prowadzenia nie zawsze sportowego trybu życia, zaczyna wykazywać pewne objawy zmęczenia boksem, umówiliśmy się z nim na spotkanie w Marriotcie. Był Tomek, jego żona, trener Łapin i ja. Ku ogromnemu zaskoczeniu państwa Bonin, zażądaliśmy, żeby Tomek natychmiast kończył karierę. Prosiliśmy go o gwarancję, że nie da się skusić wydzwaniającym do niego agentom. Wiedzieliśmy, że tacy się pojawią, ponieważ Tomek Bonin był genialnym przeciwnikiem. Dobrze zbudowany, dający z siebie wszystko, świetny rekord, bez morderczego ciosu, nie do końca groźny. Z punktu widzenia biznesu bokserskiego, idealny przeciwnik dla wschodzących gwiazd.
Szukać analogii w odwołaniu pojedynku Rekowski-Werwejko?
Żadnej wiążącej, męskiej rozmowy z Marcinem nie było. Natomiast zadzwoniłem do niego po ostatniej walce i z mojej strony pojawiła się jasna deklaracja. Po jego przylocie z Makau, zakomunikowałem: „Marcin, moim zdaniem powinieneś kończyć karierę”.
Problem takich zawodników jak Rekowski jest bardziej rozbudowany. Są tacy pięściarze, którzy dorabiają sobie regularnie jako sparingpartnerzy. Z jednej strony dobrze, że szukają zajęć przy boksie, przy okazji sami trenując, gorzej natomiast, jeżeli robią to w sposób nie do końca kontrolowany. A szczególnie w wadze ciężkiej na te sparingi trzeba strasznie uważać. Zdarzają się naprawdę ciekawe oferty finansowe, z informacją, że zawodnik będzie tylko jednym ze sparingpartnerów. „Dwa tysiące dolarów za tydzień. Wyjdę na 4-5 rund, jakoś to przeżyję” – myśli pięściarz. Przyjeżdża na miejsce i okazuje się, że nie ma trzech sparingpartnerów, tylko jest jednym z dwóch. Że rund jest nie sześć, tylko osiem. No i trzeba solidnie dostać po głowie. Zawsze ostrzegałem, żeby nie jeździć na sparingi do Kliczków, Gołowkina, Ustinowa, bo oni mordują swoich sparingpartnerów. Pamiętam takiego ukraińskiego pięściarza, nazywa się Wadim Safonow, przyjeżdżał do nas jako sparingpartner o świetnym rekordzie. Kiedy zjawił się po roku nieobecności, nie poznałem go. Nie miał z przodu zębów, charakteryzowały go tiki nerwowe i taki neurologiczny grymas przyklejony do twarzy. Okazało się, że przez rok – praktycznie co drugi dzień – był na sparingach w Uniwersum.
Z kim sparował Rekowski?
Słyszałem plotki, że miał naprawdę fatalnie ciężkie sparingi z Ustinowem. Przez telefon mówi, moim zdaniem, znacznie mniej wyraźnie niż jakiś czas temu.
Skarży się, że nie odbiera pan od niego telefonów i że cały czas czeka na należne pieniądze.
Od kilku dni wysyła do mnie bardzo niegrzeczne SMS-y, próbując mnie zmusić do tego, żebym oddał mu dług w wysokości, chyba, 3,5 tysiąca złotych. Skąd się wziął? Marcin nie zdążył na fragment transportu powrotnego z Makau, to się czasem zawodnikom zdarza. Jeden się zagapi, drugi wypije dwa piwa. Rekowski był z trenerem, z narzeczoną, powinien sam za siebie odpowiadać. Druga składowa – to była walka o tytuł interkontynentalny. W takim przypadku zwyczajem jest, że federacja potrąca symboliczny procent od kwoty kontraktowej. Coś ok. 1,5-2%, w zależności od federacji i znaczenia pasa. Marcin sobie wymyślił, że mają ją potrącić ode mnie, chociaż ja jedynie troszkę pomagałem w dogadaniu dwóch stron, przy samej walce mnie nawet nie było.
Jeśli chodzi o to, że nie odbieram od Marcina telefonu, wszystko się zgadza. Nie rozmawiam z nim od czasu, kiedy został zatrzymany pod zarzutem czerpania korzyści z czyjegoś nierządu. Kontaktowaliśmy się SMS-owo.
Andrzej Kostyra po aferze kryminalnej „Rexa” napisał: „Takie afery sprawiają, że wycofują się sponsorzy. Andrzej Wasilewski mógłby coś na ten temat powiedzieć”.
Najbardziej nam chyba zaszkodziło wykrycie dopingu u Andrzeja Wawrzyka. Byliśmy w przededniu podpisania dużego kilkuletniego kontraktu sponsorskiego z ogólnopolską firmą. Niestety, wycofała się. Afera „Rexa”, jak wszystkie tego typu, boksowi z całą pewnością tez nie pomaga.
Wawrzyk zostaje przyłapany na dopingu, koło nosa ucieka mu walka życia, a on… publikuje zdjęcia z wakacji.
Prosiłem go, żeby nigdzie nie umieszczał tych zdjęć, bo jeszcze bardziej sprowokuje opinię publiczną… Myślę, że to był taki krzyk rozpaczy Andrzeja. Chciał pokazać, że choć miliony hejterów świętują, on żyje i ma się dobrze. Takie odreagowanie.
To dobra metafora polskiego boksu. Głośne nazwiska, fatalny pijar. Tuż przed galą KSW na Narodowym napisałem, że największa różnica pomiędzy organizacją duetu Lewandowski-Kawulski a Andrzejem Wasilewskim jest taka, że na galach KSW dziennikarze pracują z pełnymi brzuchami, natomiast podczas imprez KnockOut Promotions nerwowo szukają w hali automatów z colą i batonikami.
Przygniatająca większość naszych gal realizowana jest na zupełnie innych obiektach niż imprezy KSW, ma dużo mniejsze budżety. Często to właśnie infrastruktura wymusza pewne rzeczy. Ciężko wyobrazić sobie, że np. w hali w Legionowie będzie parę knajp i restauracyjek – potężne zaplecze gastronomiczne. Trzeba powiedzieć też, że my – co może nie jest do końca eleganckie w stosunku do normalnego kibica – bardzo dbamy o naszych najdroższych klientów i vipów. U nas zawsze są bardzo porządne vip roomy, a z kolei na KSW większość rzeczy jest płatnych, typowo komercyjnych. Absolutnie doceniam wielki sukces kolegów, ale to po prostu inny model.
Ukradł pan komuś za plecami zawodnika?
Panie redaktorze, nie przypominam sobie, żebym komukolwiek zrobił świństwo. Żebym wydzwaniał do zawodnika wiedząc, że ma z kimś kontrakt. Utarło się, że ponieważ jesteśmy największą grupą, to jesteśmy bardzo agresywni w stosunku do innych. A takie rzeczy nigdy nie miały miejsca.
A sytuacja odwrotna?
Wielokrotnie. Ktoś spotyka się z naszym zawodnikiem, doradza mu. Takie rzeczy są na porządku dziennym.
Przykład.
Krzyśka Włodarczyka próbował nabrać na pochlebstwa jeden z największych aferzystów w historii Polski, którzy przewijali się przez polski boks. Krzysiek się uśmiechnął i przesłał mi SMS-a, w którym ten pan obiecywał mu miliony.
A z dzisiejszych czasów?
Powiem tak. Ja sobie nie przypominam takiej historii ze świata, żeby np. partner telewizyjny czy znany dziennikarz telewizyjny wydzwaniał po zawodnikach za plecami promotora i negocjował z nimi różne rzeczy. Krótkie „ok” w wiadomości traktowane jest jako dowód ustalenia warunków. W ten sposób nie buduje się ani biznesu, ani poważnych relacji.
Mówi pan o sprawie z Sulęckim?
Świat bokserski, i ogólnie sportowy, jest bardzo mały.
Z pana słów wynika, że w Polsce daleko jest do płynnej współpracy telewizji z promotorami.
Zwykle na świecie wygląda to tak, że zawodników i dyscyplinę promuje stacja telewizyjna, promotor zaś jest jej podwykonawcą. Spójrzmy na Sky Sport, ARD, ZDF i inne. Jeżeli nie ma dwóch rywalizujących ze sobą podmiotów, jeden nadaje ton, narrację i rozdziela pieniądze. Stacja decyduje, czy bardziej stawia na sport, czy na oprawę – narzuca jakieś wyzwania. W Polsce wytworzył się trochę inny model.
Ja nigdy nie będę właścicielem stacji telewizyjnej, ale życzyłbym sobie jednego – gradacji ceny za prawa telewizyjne. Słabsza jakość, słabsze pieniądze.
Jest pan donosicielem? Tak twierdzą Maciej Kawulski i Mateusz Borek.
Nigdy w życiu na nikogo nie doniosłem, o czym doskonale wiedzą sami zainteresowani. Mój były kolega, znany dziennikarz telewizyjny, publikował w ostatnim czasie dużo nieprawdziwych informacji.
Reaguje pan na nie. Wasza kłótnia na Twitterze naraża boks na śmieszność.
Jest śmieszna. Przyznam szczerze, że dla mnie media społecznościowe to coś zupełnie nowego. Jestem człowiekiem średniego pokolenia i na pewno podchodzę z za dużym sercem do tego sporu. On toczy się w sposób otwarty dla kibiców i co najsmutniejsze, te dyskusje są potem wykorzystywane przeciwko mnie.
Jak?
Od kilku miesięcy moje tweety są drukowane, kserowane, zbierane na kupkę i wsadzane w segregator. To tworzenie „teczek”, a „teczki” w naszym kraju wiadomo z czym się kojarzą. Proszę więc, żeby – szczególnie niektórzy panowie – nie mówili, że zhańbiłem się donosem. Niech się lepiej zastanowią, co sami robią. Ci, którzy najwięcej mówią o honorze i zasadach, bardzo często postępują inaczej niż deklarują. To trochę tak, jak człowiek jest uczciwy, to nie musi o tym co chwilę, wszystkich zapewniać…
Jeden z pańskich tweetów: „Posłuchałem Punchera z nowym prezesem PZB. To jest, kurcze, postać z Misia”.
W tej chwili nie mam żadnych kontaktów z Polskim Związkiem Bokserskim, więc może nie do końca powinienem się wypowiadać, co tam się dzieje. Natomiast jestem przekonany, że jest to jeden z nielicznych polskich związków sportowych, gdzie nie nastąpiły duże zmiany związane z transformacją ustroju. Z pewnością nie jest to PZPN, Polski Związek Bokserski nie jest dobrze zorganizowanym przedsiębiorstwem. Najlepiej, gdyby znalazło się w nim kilku, kilkunastu pasjonatów – znacznie młodszych ludzi znających co najmniej jeden język obcy. Świat po prostu się zmienił.
Chciałby pan być prezesem związku?
Gdybym się uparł, pewnie wygrałbym wybory, tylko co z tego? Wiem, jak działa Polski Związek Bokserski, znam system. Wiem, ilu jest delegatów, jak głosują. Każde propozycja ograniczenia ewentualnych korzyści sprawi, że będę przegłosowany. Zostanie prezesem to dopiero pierwszy krok.
Mówi się, że od początku istnienia KnockOut Promotions zadbał pan o to, żeby mieć w związku swoich ludzi. Myślę choćby o komisji sędziowskiej.
Jeśli chodzi o struktury polskiego boksu zawodowego, to rzeczywiście, stworzyłem je ja. Przez lata walczyłem o to, żeby Polski Związek Bokserski został przyjęty do European Boxing Union. Wtedy w Polsce były dwie grupy, które bardzo brutalnie się zwalczały. Nasza i Polish Boxing Promotion. Ta druga grupa była wtedy potęga. Promowała Alberta Sosnowskiego, Agnieszkę Rylik, Iwonę Guzowską i miała wspaniały kontakt z Wizją Sport. Chodziliśmy do prezesa PKOl-u, do ministra sportu. Z Jurkiem Kulejem i Józkiem Grudniem jeździłem rok po roku na kolejne zjazdy EBU. To była zacięta rywalizacja, kto będzie zarządzał konfederacją polskiego boksu zawodowego. Wygraliśmy. PZB został przyjęty do EBU i musiał stworzyć Wydział Boksu Zawodowego. To myśmy tłumaczyli regulaminy WBC, EBU, dostosowywaliśmy je do polskiego prawa, tworzyliśmy własne przepisy. Nikomu innemu się nie chciało. Przyznaję się, zgrzeszyłem. Polska weszła do struktur światowego boksu, dlatego wszędzie jesteśmy.
Chyba ciężko znosi pan krytykę. Był kiedyś taki internauta – Duncan. Podobno denerwowały pana jego przytyki i postanowił pan wjechać mu do domu.
Wjechać do domu? Nie, to kompletna nieprawda.
Ale był ktoś taki?
Tak, w czasach, kiedy hejtu w internecie było mniej. Ten człowiek był wyjątkowo zajadły i upierdliwy, postanowiłem mu udowodnić, że komentując coś, nie jest anonimowy. Zadzwoniłem do niego do domu albo podałem jego adres w korespondencji mailowej, nie pamiętam dokładnie. Ale, żeby było śmiesznie, do dzisiaj mamy kontakt. To wielki kibic boksu.
Lucjan Olszewski krytykował wasze gale, więc postanowił pan zniszczyć jego gazetę?
Pan Lucjan Olszewski to człowiek szalenie zasłużony dla polskiego boksu olimpijskiego. Gazeta „Boks”, w której pisał, padała. Sponsorował ją pan Nowakowski ze Szczecina. Miał firmę, która zajmowała się bodaj czyszczeniem statków. Czasy się zmieniły, nagle trzeba było kupować zdjęcia, wysyłać ludzi za granicę. Już nie wystarczyło, że gdzieś pojechał ktoś ze związku. Panu Nowakowskiego w pewnym momencie przestało chcieć się utrzymywać „Boks”. Wiedziałem, że go dofinansowuje i za 100 tys. złotych kupiłem prawa do tego pisma. Z szacunku do Olszewskiego i Nowakowskiego zmieniliśmy nazwę na „Bokser”. Nagle zostałem wydawcą gazety, ta przygoda trwała chyba kilkanaście miesięcy. Negocjacje z dystrybutorami, zmuszanie ich do skutecznej sprzedaży, pozyskiwanie źródeł informacji – to wszystko było z jednej strony bardzo ciekawe, z drugiej kosztowało multum pracy i było bardzo kosztowne. Po prostu się poddałem. Ta zabawa za dużo mnie kosztowała.
Legendarny „Boks” zajmował się zwłaszcza polskim boksem olimpijskim. Słaba kondycja polskiego pięściarstwa amatorskiego nad Wisłą sprawiła, że ukształtowanie pojedynczego zawodnika kosztowało pana od 500 tys. do miliona dolarów. Ciekawi mnie przypadek Artura Szpilki. „Szpila” był przez was sowicie opłacany w zasadzie od początku kariery. Trzeźwo ocenił pan, że ma unikalny potencjał marketingowy i zaufał, że do rozpoznawalności z czasem dojdzie bardzo wysoki poziom sportowy. Teraz, gdy uległ bardzo bolesnej weryfikacji, pytam: Szpilka przyniósł wam więcej zysku, czy przysporzył wydatków?
Bardzo dobre pytanie.
W czasie naszej pracy w boksie zawodowym tak naprawdę mieliśmy jeden wielki strzał finansowy, wspaniały zarobek. To był sukces finansowy gali Adamka-Szpilką. Rekord PPV, sprzedaż na poziomie kilka razy większym niż ostatnie gale. To może się już zresztą nie powtórzyć. Dodając do tego procent z walki Artura z Wilderem, myślę, że na karierze Artura Szpilki zarobiliśmy pieniądze.
Chcę jednak podkreślić, że przed Wilderem nie zarobiliśmy na walkach Artura w USA nawet jednego dolara. Sam osobiście niejednokrotnie dokładałem do takich wydarzeń, opłacając choćby swój bilet lotniczy i pobyt.
Historia zatacza koło, znowu dokładacie do walk Włodarczyka.
Trzy ostatnie gale z jego udziałem, to były dokładki, inwestycja.
Wie pan, obejrzałem sobie ostatnio Głowackiego z Seferim, tam też mieliśmy potężną dokładkę. Walka przez wszystkich wyśmiewana, a to była jedyna droga do doprowadzenia do starcia Głowackiego z Huckiem. Sprowadziliśmy do Torunia niemiecko-albańskiego pięściarza o bardzo dobrym rekordzie. Dołożyliśmy kupę pieniędzy do tej gali, zakładając, że dzięki temu zmusimy Hucka do walki. Zmusiliśmy, wywieźliśmy go do Ameryki. To był majstersztyk, bo przecież w Niemczech Głowacki nigdy w życiu by takiej walki nie wygrał.
Lubi pan tak odpalić sobie Youtube i powspominać?
Panie redaktorze, od dłuższego czasu towarzyszą mi różne myśli. Od dwóch-trzech lat mówię, że jestem zmęczony. Jest mi przykro, gdy widzę, że człowiek, z którym znam się od dwudziestu lat, znany dziennikarz telewizyjny, robi, co może, żeby nam dokuczyć. Ale jak odtworzę sobie walkę Włodarczyka z Greenem w Australii, Włodarczyka z Czakijewem, z Rossitto, Bieniasa z Parisem w Frosinone, gdzie przez dwie godziny nie mogliśmy wyjść z hali, bo 3 tys. osób chciało nas zlinczować za to, że znokautowaliśmy faworyta; to znów łapię adrenalinę. Niech ci wszyscy, którzy na nas plują, krzyczą cos o zwierzętach, fałszywcach spojrzą na dorobek. Swój i nasz. Na to, co zrobili dla polskiego boksu. My zrobiliśmy kawał rzeczy i tego nikt nam nie odbierze. Nie chcę uprawiać martyrologii, ale śmiem twierdzić, że polski boks przez te 20 lat jedzie na naszych plecach.
Nie brakuje głosów, że Wasilewski będzie chciał teraz odzyskać, co włożył organizując kasowe walki i wysyłając swoich zawodników na rzeź.
Każdy normalny człowiek chciałby mieć wynik dodatni, a nie ujemny. Chciałbym zarabiać na boksie, oczywiście. Jednak różnica w optyce na biznes bokserski między mną a moimi wspólnikami jest następująca. Ja mam to szczęście i przyjemność, że nie muszę żyć z boksu. Dlatego oni patrzą na to, co dzisiaj, tu i teraz, a ja staram się widzieć, co będzie jutro, pojutrze, za rok, za kilka lat. To powoduje mniejsze lub większe konflikty i dysonans pomiędzy galami z udziałem Włodarczyka, a imprezą np. Zimnoch-Grant.
Zawodowo zajmuje się pan ubezpieczeniami. Jako promotor musiał się pan jakoś ubezpieczyć na nadejście gorszej koniunktury.
Ja jestem bardzo nietypowym promotorem. Martwi mnie nie tylko wynik finansowy naszej firmy, ale przede wszystkim jakość całej dyscypliny. Nie licząc Gołoty, Adamka, pozostałe największe nazwiska w polskim boksie to zawodnicy naszej grupy.
Proszę dokończyć zdanie. Nie najlepszy klimat wokół polskiego boksu…
…można przeciąć jednym spotkaniem.
Jakim?
Od kilku lat proponuję, żeby zrobić okrągły stół polskiego boksu. Patrzę na coraz gorszy dopływ zawodników z boksu olimpijskiego i widzę, jak trudno będzie nam wychować choćby kilku pięściarzy, którzy będą się liczyć w skali światowej. Wytypujmy wąską grupę i niech każdy z uczestników naszego rynku wyłoży co może, by zbudować następcę Krzysia Włodarczyka czy Tomka Adamka. Stwórzmy wspólny projekt na 3-5 lat.
Widzę w pańskim gabinecie sporo zdjęć Włodarczyka.
To, o czym mówię, to nie jest pusty frazes. Jestem wielbicielem dialogu. Nie straszmy sobą dzieci, tylko zaparzmy dobrą herbatę i usiądźmy do stołu. Myślę o trzech, czterech, pięciu najistotniejszych osobach w polskim boksie. Chcę podkreślić, że wszystko, co dzieje się w nim złego, nie wynika z różnic biznesowych, ale całkowicie osobistych – zupełnie dziwnych – animozji, które psują sport i biznes. Mam o to pretensje do ludzi, którzy mienią się zbawicielami tego sportu, ale oczywiście jestem gotowy w każdej chwili na konstruktywne rozmowy. Spojrzę w oczy każdemu, kto chce zaoferować swój wkład. Zawsze współpracowaliśmy. Niekiedy bardzo ostrożnie, ale rozmawialiśmy z każdym.
Podtrzymuje pan, że Andrzej Gołota zostałby pod pana skrzydłami mistrzem świata?
Absolutnie umocniłem się w tym przekonaniu. Mam jeszcze więcej doświadczenia, wiedzy bokserskiej i umiejętności poruszania się w boksie zawodowym. Jestem przekonany, że mając przez kilka lat pod swoją opieką Andrzeja Gołotę, doprowadzilibyśmy go do mistrzostwa świata. Może nie za pierwszym razem, ale zdobyłby tytuł.
Wciąż szukamy Andrzeja Gołoty. Mamy teraz pięściarza, który ma z nim coś wspólnego. Nazywa się Paweł Wierzbicki i tak samo jak Gołota był wicemistrzem świata juniorów w wadze super ciężkiej. Ale na razie niech się skupi na naprawdę ciężkiej pracy.
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA
Fot. FotoPyk, ringpolska.pl