Reklama

Michael Buffer: „Let’s get ready to… make money!”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

04 maja 2017, 09:09 • 8 min czytania 4 komentarze

– Michael, czy wiesz, ile pieniędzy już zarobiłeś? – zapytał jeden z dziennikarzy podczas wywiadu nagrywanego w imponującej posiadłości Buffera. – Nie mam pojęcia! – zaśmiał się tylko głośno najsłynniejszy konferansjer świata.

Michael Buffer: „Let’s get ready to… make money!”

72-latek to jedna z ikon boksu, dlatego podczas ostatniej walki na londyńskim Wembley pomiędzy Anthonym Joshuą a Władimirem Kliczką, też oczywiście nie mogło go zabraknąć. Nic dziwnego, skoro dla wielu kibiców jego „Let’s get ready to rumble!” to stały element show, coś co wywołuje ciary na plecach i daje jasny komunikat – to naprawdę cholernie ważna walka. A sam Buffer, mimo podeszłego wieku, wciąż nie tylko na ringu jest w odpowiedniej formie. Dobrze trzyma się też na sali sądowej, kiedy ktoś odważy się na lewo zarabiać na jego słynnych pięciu słowach.   

Jeśli wierzyć wyliczeniom amerykańskiej prasy, Michael za swoje „Let’s get ready to rumble!” („Przygotujmy się na grzmoty!”) skasował przez ponad trzydzieści lat łącznie między 400 a 500 mln dolarów! Ale tak po prawdzie, ta góra hajsu powinna zostać rozdzielona na trzy kupki. Legendarny konferansjer nigdy nie ukrywał bowiem, że jedno z najsłynniejszych powiedzeń w historii sportu nie jest w stu procentach jego dzieckiem, ale zbitką kwestii wypowiedzianych przez dwie inne osoby, które on po prostu zgrabnie ze sobą połączył.

Pierwszą był Muhammad Ali, który w 1964 r. przed walką z Sonnym Listonem wrzeszczał do niego: „Float like a butterfly, sting like a bee; rumble, young man, rumble!”, drugą zaś Sal Marchiano, spiker z Nowego Jorku, który na antenie telewizji ESPN powiedział kiedyś: „Well, we’re ready to rumble”. Tak oto narodziło się jedno z najbardziej kultowych zdań w sporcie. Przez lata tak mocno wryło się ono w kulturę masową, że kojarzą je nawet osoby, które boksem interesują się od wielkiego święta, albo i w ogóle.

Reklama

Amerykański sen

Jego życie idealnie wpisuje się w bajkę o amerykańskim śnie. Urodzony w Filadelfii Buffer od początku miał w życiu pod górkę. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy nie miał jeszcze nawet roku. Szybko trafił więc do rodziny zastępczej. Tam też nie opływał w luksusy, ponieważ jego nowy ojciec był jedynie kierowcą autobusu, a matka kurą domową. W wieku 20 lat – kiedy Amerykanie walczyli w Wietnamie – na trzy lata zaciągnął się do armii, ale wyjazd do strefy konfliktu na szczęście go ominął. Kiedy wrócił do cywila, łapał się różnych zajęć, żeby zarobić trochę grosza na życie. Był m.in. sprzedawcą samochodów, ale jak sam przyznawał po latach z uśmiechem, był w tym wyjątkowo kiepski. Dlatego też przez pewien czas był nawet modelem (w swoim CV rzekomo lubił wspominać, że ma aparycję samego Jamesa Bonda), ale w tej branży też wciąż nie mógł się spełnić. Był już więc ponad trzydziestoletnim facetem po rozwodzie i bez konkretnych planów na przyszłość.   

Wszystko zmieniło się na początku lat 80. kiedy ze swoim starszym synem oglądał akurat w telewizji jedną z walk. Obaj zgodnie uznali, że występujący w niej ringowy konferansjer kompletnie sobie nie radził. – Nie potrafił zbudować potrzebnego dramatyzmu. Mój syn powiedział wtedy: „Tato, mógłbyś to robić”. Pomyślałem sobie: „Czemu nie, jestem przecież wielkim fanem boksu. Nie stać mnie na bilet, więc mógłbym wejść na ring w taki sposób” – wspominał w wywiadzie dla ABC News. I nie odłożył swojego marzenia na półkę, tylko wziął się ostro do roboty. 

I pierwszą walkę zapowiadał w 1982 r. mając 38 lat. Nie od razu było jednak magicznie. Buffer testował wiele powiedzeń, m.in. „Fasten your seatbelts”, ale jak mówił, nie wywoływało to większych emocji na widowni. Zdanie „Let’s get ready to rumble!” narodziło się dopiero w 1984 r. Tak Michael Buffer wspominał swój pierwszy raz z tym ringowym powiedzeniem: – Powiedziałem: „12 rund pojedynku wagi ciężkiej, przygotujcie się na grzmoty. Chciałbym przedstawić pierwszego…”. Pamiętam, bałem się, że będę w tym zbyt dramatyczny, a nie chciałem za bardzo zwracać w tym wszystkim uwagę na siebie. I któregoś dnia mój nieżyjący już przyjaciel, piosenkarz Jody Berry, powiedział mi: „Wiesz, kiedy już powiesz „Let’s get ready to rumble”, po prostu się zamknij”. Skorzystałem z tej rady, zacząłem robić w tym momencie pauzę i rzeczywiście działało to lepiej. 

Powoli stawał się coraz bardziej popularny w branży, a wypłynąć na szersze wody pozwolił mu przede wszystkim znany promotor walk bokserskich Bob Arum. Pod koniec lat 80. został z kolei oficjalnym konferansjerem podczas najważniejszych walk organizowanych w kasynach należących do Donalda Trumpa, czyli dzisiejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. W pewnym momencie był już tak popularny, że sypać zaczęły się nawet oferty od producentów filmowych. Jeden z pierwszych epizodów, który zagrał, związany był z filmem „Rocky V” z 1990 r. Do dziś wystąpił łącznie w kilkunastu produkcjach.

Najważniejsze były jednak oczywiście walki, a te dostawał największe, włącznie z obwołaną walką stulecia bitwą Floyd Mayweather Jr – Manny Pacquiao, do której doszło w 2015 r. Co ciekawe, tamten pojedynek zapowiadał z nim akurat na spółkę Jimmy Lennon Jr. Buffer konkretnie anonsował Pacquiao, Lennon zaś Mayweathera. Stało się tak dlatego, że pierwsza dwójka miała kontrakty w stajni HBO, zaś Lennon z „The Money” w Showtime. Ale to nie był pierwszy raz, kiedy obaj panowie dzielili ring, bo w 2002 r. spotkali się też podczas walki Lennox Lewis-Mike Tyson.

Reklama

Michael-Buffer-w-Jimmy-Lennon-fukuda

Nie ma sensu wymieniać wszystkich wielkich walk, które zapowiadał, bo była tego cała masa. W ostatnich trzech dekadach nie było w zasadzie gwiazdy boksu, której nie zapraszałby na ring. Warto jednak przypomnieć, że w Polsce mogliśmy go oglądać w 2011 r., kiedy zapowiadał starcie Tomasza Adamka z Witalijem Kliczko na Stadionie Miejskim we Wrocławiu.

Sądowe zwierzę

Andrzej Kostyra, szef sportu w „Super Expressie” i ekspert bokserski, który miał okazję poznać konferansjera: – Ma prezencję, głos, no i był we właściwym czasie we właściwym miejscu. Trafił na okres, kiedy była koniunktura na boks. To przykład chyba jednej z największych karier dziennikarskich w dziejach. Poza tym to kontaktowy, sympatyczny facet, nigdy nie zdarzyło mi się, żeby odmówił rozmowy – opowiada.

Zdecydowanie ostrzejszy jest, kiedy w grę wchodzą duże pieniądze, a konkretnie ochrona prawna jego produktu, na którym zbił fortunę. Jego stawka za walkę waha się średnio od 5 do 25 tys. euro, dlatego jasne jest, że lwia część z ponad 400 mln „zielonych”, które dotychczas zarobił, pochodziła ze sprzedaży praw do tych pięciu magicznych słów. Znak towarowy zarejestrował w sądzie na początku lat 90., ale prawdopodobnie nie stałoby się tak, gdyby nie nieoczekiwane zdarzenie z 1989 r. Wtedy, po jednej z walk, zadzwonił do niego biologiczny ojciec Joseph, który zobaczył go w telewizji i zastanawiał się, czy to nie on jest dzieckiem, które przed laty porzucił. I Michael ojca nie odrzucił. Mało tego, przy okazji zapoznał się z Brucem, dzieckiem jego staruszka z kolejnego małżeństwa, czyli swoim przyrodnim bratem. Ten jak się okazało miał niezłą smykałkę do biznesu i pomógł zbudować wokół konferansjera świetnie prosperujące przedsiębiorstwo, które kręci się do dziś. Dzięki temu Michael zaczął użyczać swojego głosu nie tylko podczas walk bokserskich, ale też m.in. na wielkich meczach NBA, NHL czy NFL. Z kolei sam Bruce oprócz menadżerki również zajmuje się konferansjerką, konkretnie podczas gal MMA (zwrot „It’s Time!”)

I obaj bracia są mocno wyczuleni, kiedy ktoś próbuje zarabiać na „grzmotach”. – Jeśli ktoś przygotowuje reklamę z tym zwrotem, chcąc tym samym zwrócić uwagę na swój produkt, ukradł moją własność. A my potem mamy świetnego prawnika, który już wie co z tym zrobić. Mamy całkiem dobrą średnią wygranych spraw, bo jesteśmy agresywni, ale tacy musimy być. Nie można po prostu siedzieć i czekać, aż jakaś duża firma wykorzysta nasz znak towarowy. Musimy pokazać, że zawsze jesteśmy gotowi o to walczyć – mówił w 2009 r. Michael Buffer. 

Znokautował raka

Niewiele jednak brakowało, a jego kariera zostałaby brutalnie przerwana. Nowotwór, który przypałętał się do niego w 2008 r. uderzył w jego najczulszy zawodowy punkt – struny głosowe. Zdaniem lekarzy, powodem choroby mogły być papierosy, które jednak – o dziwo – konferansjer rzucił ok. trzydziestu pięciu lat wcześniej. Fajki miały więc dać o sobie znać dopiero po latach. Chociaż nowotwór został zdiagnozowany we wczesnym stadium, to sprawa wciąż była poważna. Na tyle, że Buffer w pewnym sensie nawet pożegnał się z ringiem.

Tak opowiadał o tamtym dniu w szczerym wywiadzie dla „Philadelphia Magazine”: – Kiedy byłem na walce dwa tygodnie przed operacją, czułem, że to może być moja ostatnia walka. Powiedziałem wtedy: „Dla tysięcy tu obecnych i dla milionów oglądających nas na całym świecie, najbardziej znany zwrot w historii boksu: Panie i Panowie! Przygotujmy się na grzmoty!”. Nikomu nie mówiłem o raku, dlatego po walce docierały do mnie opinie w stylu: „Michael, owszem, jesteś całkiem znany, ale to już było trochę za dużo…”.

Dopiero kiedy po operacji wydał informację prasową o swoich problemach zdrowotnych, jego przyjaciele, szefowie HBO i kibice zrozumieli, dlaczego tak wtedy powiedział. Kiedy obudził się w szpitalu po operacji, jego pierwsze słowa brzmiały ponoć: „Panie i Panowie…”. Do pracy wrócił już kilka tygodni później zapowiadając kwietniową walkę Bernarda Hopkinsa z Joe Calzaghe w Las Vegas. Wrócił do formy i w dalszym ciągu czerpie z bokserskiego biznesu pełnymi garściami.

– Podziwiam go jeszcze z innego względu. Proszę zobaczyć, ile ma lat i jak dużo wciąż podróżuje. Buffer szarpie to swoje zdrowie strasznie, kiedyś powiedział mi, że rocznie odwiedza ok. trzydziestu krajów. To istna męczarnia – dodaje Andrzej Kostyra.

Nic więc dziwnego, że coraz częściej pytany jest o emeryturę. Kiedyś mówił, że popracuje jeszcze „dwa-trzy lata”, ale to było już… sześć lat temu. Jedno jest pewne, na brak zamówień nigdy raczej nie będzie narzekał. Tak o zbliżającej się emeryturze Buffer mówił w 2016 r. w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”: – Często chodzi mi po głowie. Mam już 71 lat. Jednak cały czas odbieram telefony z zaproszeniami i namowami do przylotu. Przede wszystkim pozostaję fanem boksu. Uwielbiam oglądać walki i je zapowiadać. Do licha, przecież to cudowna robota!

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...