Reklama

Bogusław Leśnodorski: – Niech przemówią gabloty i księgi, ja mogę pomilczeć

Krzysztof Stanowski

Autor:Krzysztof Stanowski

10 kwietnia 2017, 23:59 • 19 min czytania 167 komentarzy

Ogromna, sześciopiętrowa kamienica, w środku wypatroszona i zbudowana na nowo. Dwa i pół tysiąca metrów kwadratowych dla około siedemdziesięciu ludzi. Bogusław Leśnodorski z dumą oprowadza po nowej siedzibie swojej firmy prawniczej. W ostatnich miesiącach trudno było go spotkać w aż tak dobrym nastroju. – Stąd, z tarasu na samej górze, słychać będzie stadion, jak ryknie. A na tej ścianie namalujemy wielki mural. Coś warszawskiego, ale nie z symboliką Powstania. Coś pozytywnego – mówi. – Dużo wyzwań przed nami, innowacje, inwestycje. Ciekawy czas.

Bogusław Leśnodorski: – Niech przemówią gabloty i księgi, ja mogę pomilczeć

Ale nie będziemy rozmawiać ani o remoncie kamienicy, ani o kancelarii. Tematem musi być Legia.

– Przegrałeś?
– O, nieźle zaczynasz. Najważniejsze, żeby wygrać kolejne mistrzostwo.

– Ale nie o to pytam. Przegrałeś walkę o klub. A znak zapytania wynikał z tego, że do końca nie wiem, kto w waszym sporze właścicielskim był faktycznie przegrany. Ten, który zapłacił, czy ten, któremu zapłacono.
– Nie czuję się przegrany, ponieważ przede wszystkim coś udało się przez lata stworzyć. I to mnie wpędza w dobry nastrój. Natomiast w pewnym momencie trzeba było podjąć kilka męskich decyzji, aby przerwać niezbyt fajną spiralę, w którą wpadaliśmy.

– Jesteś zaprzeczeniem powiedzenia, że na piłce nie da się zarobić. Tobie się to zdecydowanie udało. Spekuluje się, że Dariusz Mioduski musiał zapłacić ci około 19 milionów złotych i drugie tyle Maciejowi Wandzlowi.
– Jeśli mnie pytasz, czy zmaksymalizowałem zysk, to ci odpowiem, że nie. Tak szczerze to my nie targowaliśmy się nawet pięć minut. Mogłem udziały sprzedać dużo lepiej, ale to samo w sobie nigdy nie było celem dla żadnej ze stron, ani dla mnie, ani dla Maćka. Wracając do pytania – tak, pokazaliśmy, że da się zarobić. Mówię w liczbie mnogiej, bo wiele osób pracowało na takie rozwiązanie.

Reklama

– Na potrzeby wywiadu nazwę to rozwiązanie jednak twoją porażką.
– Ja tego naprawdę tak nie traktuję.

– Ale byłeś przybity przez kilka dni po finalnym rozstrzygnięciu.
– Ja byłem przybity przez ostatnie półtora roku. Ale jak jesteś na takim miejscu, na jakim ja byłem, to robisz dobrą minę. Nie możesz sobie pozwolić na pokazywanie słabości, niezadowolenia. Wchodzisz do klubu i musisz to trzymać od środka. Bycie prezesem takiego klubu jak Legia, to jest orka. Codzienna, 24-godzinna orka. Cena, jaką się za to płaci, to jest kosmos. Dodatkowo angażujesz w to inne osoby, które też w tę orkę wchodzą. Uważam się za osobę dość twardą, natomiast jeśli mnie zapytasz, czy można być prezesem Legii na przykład przez dwadzieścia lat, to ci odpowiem – nie, to nie jest do przeżycia. Coś jak z trenerami Barcelony, którzy po trzech-czterech latach czują się wrakami. To jest po prostu psychofizycznie nie do wytrzymania. I to nawet w sytuacji komfortu finansowego, którego my – jako Legia – nigdy pełnego nie mieliśmy.

– A jednak tym prezesem długo na własne życzenie byłeś.
– W pewnym sensie stałem się zakładnikiem, co może nie zabrzmi najładniej, za to najlepiej sprecyzuje to, jak się czułem. Grupa ludzi, ta wewnętrzna struktura, która przez ostatnie dwa lata się wykrystalizowała, była najlepsza dla klub. Uważałem, że w interesie Legii jest to, by ta sytuacja trwała dalej. Tak naprawdę nie chodzi o to, kto ma udziały, a kto nie ma, tylko kto zarządza. Nie chciałem tego rzucić z powodu poczucia obowiązku. Bo gdybym miał przekonanie, że przyjdzie ktoś lepszy, to wtedy sprawa jasna – bierzesz kasę i tyle. Tu jednak dochodzimy do drugiej kwestii – konfliktu właścicielskiego. Długo myślałem, że da się oddzielić ten konflikt od funkcjonowania klubu, ale z czasem widziałem, że to niemożliwe. My się jako Legia wewnętrznie degradowaliśmy, na wielu poziomach. I trzeba było podjąć męską decyzję, wybrać mniejsze zło.

– Próbowałeś kupić udziały Dariusza Mioduskiego.
– Złożyliśmy bardzo wysoką ofertę.

– 50 milionów.
– Więcej. On jednak powiedział, że nie jest zainteresowany sprzedażą. Trzeba było więc wybrnąć z tego inaczej. Skoro nie sprzedaje, to niech kupuje.

– Czytałeś w internecie komentarze, że po prostu bogaty człowiek wykupił golasa?
– W ogóle nie czytam komentarzy. Żadnych. Natomiast jeśli chodzi o meritum – nie uważam, żeby sprzedaż udziałów była jakimś wstydem. Zresztą ja zawsze powtarzałem, że mnie nie stać na to, by utrzymywać taki klub jak Legia, ponieważ generalnie uważam, że ona nie powinna się sama finansować, tylko należałoby do niej regularnie dokładać duże pieniądze, żeby się ścigać z najlepszymi. A że ktoś mnie nazwie golasem? Ha. Jakoś sobie w życiu radziłem. Przed Legią dużo lepiej. A jeśli chcesz się zapytać, czy per saldo się to wszystko opłacało, to ci odpowiem, że nie. Nie potrafię ułożyć sobie w głowie takiego modelu, w którym wyjdzie mi, że wejście w Legię i wyjście z niej po sprzedaży udziałów się opłacało.

Reklama

– Jak to? Przecież mówimy o takiej sumie jak wygrana w totka.
– Pięć lat najlepszego okresu w życiu. Poświęciłem klubowi wszystko: biznes, rodzinę, zdrowie. Bilans nie wychodzi na plus, naprawdę. Może to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale sprzedałem klub i kupiłem sobie… rower.

– Nie miałeś roweru?
– Miałem, ale stwierdziłem, że sobie pozwolę na najlepszy jaki jest.

– Ile kosztował?
– Najśmieszniejsze jest to, że nie wiem! Nie zapytałem się. Okaże się, jak go poskładają do końca, bo teraz ściągają różne części z całego świata. Ale na pewno dużo, bo jak zostawiłem grubą zaliczkę, to mi powiedzieli, że za mało!

(Bogusław Leśnodorski uznaje, że jednak faktycznie byłoby dobrze wiedzieć, ile ten rower będzie kosztował. Bierze telefon i dzwoni do sklepu)

– Nie jest tani, ci powiem…

– Z czego wynikała twoja powściągliwość medialna? W pewnym momencie zostałeś chłopcem do bicia, a znamy się i wiem, że to nie jest twój styl. Dariusz Mioduski udzielał różnych wywiadów, a ty milczałeś.
– Szczerze? Wisiało mi to. Powiem jak Kuba Kosecki – niczego nie musimy udowadniać. Uważam, że nikt po nas czegoś takiego w polskiej piłce nie powtórzy. Wzięliśmy klub, nie dołożyliśmy grosza, spłaciliśmy kilkadziesiąt milionów złotych i jeszcze wygraliśmy wszystko, co było do wygrania. Mistrzostwa Polski seniorów, mistrzostwa Polski juniorów, Puchary Polski, awans do Ligi Mistrzów… Dlatego mówić w gazetach można dużo, ale czasami wystarczy, że przemówią gabloty i księgi. Ponadto doszedłem do wniosku, że ta histeria medialna nie służy klubowi. Nie byłem w stanie się zmusić, aby być częścią machiny, która uderza w Legię. Widziałem tych wszystkich ludzi, którzy non-stop coś czytają, przejmują się, złoszczą, że coś powiedziano, to jest generalnie syf. I jeśli w tym roku nie zdobędziemy mistrzostwa Polski to będzie cena za to, co się działo wewnątrz organizacji w ostatnich miesiącach.

– Druga strona nie podchodziła do tego w ten sposób.
– Nie wiem. Darek Mioduski zawsze podchodzi bardzo profesjonalnie to spraw PR-u, wizerunku… Miał to wszystko przemyślane, zaplanowane.

– Ale ty lubisz się odgryźć. Milczenie było wbrew twojej naturze.
– Bardzo wbrew, ale byłem w takim miejscu, że widziałem codziennie jaką ludzie wewnątrz klubu płacą cenę za te wszystkie nasze starcia i nie chciałem eskalacji. Może nie dźwignąłem? Czy mogło to się potoczyć inaczej, gdybyśmy bardziej agresywnie podeszli do tematu? Pewnie tak. Ale nie byłoby warto.

– Jednak czasami słowa Dariusza Mioduskiego uderzały bezpośrednio w ciebie lub twoje dokonania. Podważanie bilansu transferowego czy opowiadanie o pieniądzach, które się w dziwny sposób rozeszły. Dla wielu osób milczenie oznacza, że nie masz nic na swoją obronę.
– To akurat było całkiem przemyślane. Ja po prostu dawno temu doszedłem do wniosku, że rzeczywistość medialna – mam tu na myśli mainstream – znacząco odbiega od rzeczywistości, w której żyją ci ludzie, którzy naprawdę się Legią interesują i którzy naprawdę są w tym wszystkim ważni. Oceniam tę grupę na kilkanaście tysięcy osób. Ci, którzy często chodzą na mecze, albo pracują w klubie, albo mają dzieci w naszych sekcjach, albo są dziennikarzami, którzy są bliżej… Całe to środowisko i tak wie swoje, wiedzą jak jest naprawdę. Żyjesz w środowisku, przed którym nie musisz się tłumaczyć, bo to środowisko ściemy nie łyknie i to z żadnej ze stron. Oni obserwowali nas bardzo wnikliwie przez lata i znają prawdę. I jeśli jesteś w środku, to jest ci wszystko jedno, co powie albo pomyśli kibic Wisły, albo po prostu ktoś, kto na co dzień się niezbyt Legią interesuje. Kumasz?

– Kumam. A jednak wydaje mi się, niektórych wiadomości ludzie nie mają jak zweryfikować. Jeśli czytają, że pieniądze z Ligi Mistrzów się dziwnie rozeszły, to mają prawo być zaniepokojeni.
– E tam, przecież to prosta matematyka. Wszyscy to wiedzą. Na koniec zostanie jakieś 15-20 milionów. A wcześniej musiałeś zapłacić podatki, zapłacić ITI, zapłacić jakieś sprawy z poprzedniego roku, wypłacić premie piłkarzom – a to kilkanaście milionów, ale uważam, że zasłużyli. Żadne czary-mary, wszystko przecież jest dokładnie opisane, są audytorzy… Pamiętam, jak ze dwa lata temu Deloitte zrobił wielkie halo, że przekroczyliśmy budżetem 100 milionów. Złotymi literami to drukowali. A teraz walnęliśmy 300. Tylko w kontekście Europy co to jest?

– Nie masz wyrzutów sumienia, że zbyt lekką ręką wydawaliście kasę?
– To oceni historia. Wiesz, robisz projekty wizerunkowe, otwierasz sekcje… To jest klub sportowy, a nie biznes. Uważaliśmy, że pieniądze należało tak wydawać, jak wydawaliśmy, być może ktoś inny miałby inne zdanie. Nie wiem, na przykład kupiliśmy piłkarzom, sztabowi i wielu pracownikom drogie garnitury, bo uważaliśmy, że powinni bardzo dobrze wyglądać. Być może teraz ktoś powie, że mogą chodzić w takich za tysiaka. I też w porządku. Każdy ma inne podejście. Robiliśmy to, co naszym zdaniem było optymalne, a Darek może robić wszystko inaczej – i to wcale nie znaczy, że coś jest dobre albo złe. Inne.

– Został rozbity twój duet z Maciejem Wandzlem?
– To jest absurd, zupełnie tego nie rozumiem. OK, jakaś strategia medialna, wskazanie winnego, gierka… Ale jak półtora roku temu powiedziałem, że już nie chcę być prezesem Legii, to Maciek był tym, który mnie wspierał. Jakieś gadanie teraz, że on był kością niezgody… Może czegoś nie wiem, ale on akurat zawsze w Legii wszystkich łączył, tonował nastroje, pomagał. Udawanie w prasie, że było inaczej jest niezbyt fajne. Druga rzecz: nie jesteśmy bliźniakami, nie muszę zgadzać się ze wszystkim co robi, ale wedle moich standardów jakieś wbicie między nas klina jest po prostu niemożliwe.

– Skoro zostałeś w klubie w Radzie Nadzorczej to można odnieść wrażenie, że duet został rozbity.
– Maciek został jako przedstawiciel w Ekstraklasie SA. Ja zgodziłem się pełnić rolę przewodniczącego Rady Nadzorczej, ponieważ uznałem, że dzięki temu cała ta transformacja przebiegnie możliwie najmniej boleśnie. Poza tym chcę zdobyć czwarte mistrzostwo Polski. No i mistrzostwo juniorów. I jeszcze żeby koszykarze awansowali… Trzeba zrobić wszystko, żeby w tym pomóc.

– Nauczyłeś się piłki nożnej przez te prawie pięć lat?
– Dla mnie to było ciekawe, bo zawsze uważałem, że naprawdę rozumiem sport. Jeżdżę, oglądam, znam sportowców, całą tę otoczkę…

– Mało kto wie, że od dawna jeździsz w zasadzie na wszystkie igrzyska olimpijskie.
– No tak. W skrócie wszędzie byłem, wszystko widziałem. Te obozy, medaliści… To jest moje środowisko. I kiedy wszedłem do piłki, to się okazało, że sport olimpijski jest po prostu lata świetlne przed futbolem. Jeśli chodzi o otoczkę, finanse – to nie. Ale jeśli chodzi o czysty sport – lata świetlne. Nasi piłkarze jeździli na hot-dogi ze stacji benzynowej, już nie mówiąc o wielu innych rzeczach… Dla mnie wejście nie było trudne, bo po prostu wiedziałem, że to nie są żadne cuda na kiju, tylko proste rzeczy: musisz dobrze jeść, dobrze trenować, dobrze odpoczywać, mieć dobrą logistykę, dobrych trenerów, dobrych masażystów, dobrych lekarzy. I jako prezes musiałem to zapewnić. A jeśli pytasz o sam futbol… Rozumiem coraz więcej, ale na pewno nie wszystko. W piłce są ludzie, którzy robią różnicę – widzą więcej, albo widzą wcześniej – ale jest ich bardzo niewielu i trudno na nich trafić. Moim wielkim fartem było to, że trafiłem na trzy osoby – Jacka Mazurka, Dominika Ebebenge i Michała Żewłakowa. Michał wszystko jako piłkarz widział. Jacek wraz z Jarkiem Wójcikiem na jakimś poletku za płotem od zera zorganizował akademię, jest najbardziej niedocenianą postacią w polskiej piłce. Nawet po naszej świetnej grze w młodzieżowej Lidze Mistrzów nikt o nim nie mówi. A Dominik był totalnym pasjonatem, który – można tak powiedzieć – organizować mi życie, popychał mnie do jeżdżenia po świecie, spotykania tych wszystkich „ważnych osób”. No i muszę powiedzieć, że trafiłem na świetnych trenerów – Janek Urban, mega facet. Jacek Magiera… Staszek Czerczesow był z zupełnie innej bajki. Henning… Od każdego można było coś wyciągnąć. Od Besnika też, tylko on nie dostał od nas wystarczającego wsparcia i trafił do klubu w momencie, w którym było zbyt wiele zmian.

– Masz szczęście do ludzi czy prowadzisz mocną selekcję?
– Mówimy o kilkudziesięciu osobach, każda przeszła inną drogę, trafiła z innego klucza… Wbrew temu, co o mnie możesz sądzić, ja jestem strasznie analityczny. Mam świra na punkcie analizy.

– Nie widać tego po tobie. Jak już coś powiesz, to wydaje się, że rzuciłeś to spontanicznie.
– No właśnie. A ja wszystko cały czas liczę, analizuję, zestawiam. Nie widać, prawda? I wracając do pytania – uważam, że życie samo daje okazje, tylko trzeba nacisnąć właściwy przycisk. Jacka i Dominika polecił mi Mariusz Walter, więc z automatu mogłem podejść do tego tak, że skoro poleca Mariusz Walter, to zatrudnię innych (śmiech). Ale uważałem, że warto spróbować. Z Michałem przegadałem wiele godzin, gdy jeszcze był piłkarzem. Zbierasz te osoby, analizujesz ich dobre i złe cechy… Ale na koniec moim zdaniem najważniejszy jest wspólny mianownik, wspólne DNA. To jest na przykład różnica między mną i Darkiem. Darek chyba bardziej wierzy w suche CV, poświadczone dyplomem kompetencje. Nie twierdzę, że nie ma racji. Natomiast ja dużo bardziej wierzę w zespół jako całość. Kluczowa jest chemia. Zwłaszcza w tak wyczerpującej emocjonalnie branży jak piłka. Gdzie skoki emocji – w dół i w górę – są tak drastyczne.

– Pytając wcześniej, czy nauczyłeś się piłki, miałem na myśli też coś innego. Cztery i pół roku to okres, w trakcie którego człowiek może się zorientować, kto w tym środowisku jest kim. Komu można ufać, komu nie, z kim się robi interesy, z kim nie itd.
– Na wewnętrzy użytek nazwałem to świadomością. Ta moja piłkarska świadomość na pewno wzrastała i rzeczywiście po trzech latach w kontekście decyzyjnym już była na odpowiednim poziomie. Po jakimś czasie po prostu wiedzieliśmy, co robimy.

– Czujesz teraz pustkę? Wstajesz i nie masz nic do zrobienia?
– Ale ja mam co robić. Mam 4,5 roku zaległości w firmie. Jestem wdzięczny moim wspólnikom, że stawili temu czoła, działali beze mnie, w pewnym sensie mnie utrzymywali. Ale nie mogę być na wiecznych wakacjach. Poza tym wyobraź sobie, że ktoś ci wyciął 4,5 roku życia. Ile spraw trzeba nadgonić! Rodzina, praca, sport…

– Można odnieść mylne wrażenie, że ty bycia prezesem Legii wręcz żałujesz.
– Nie no, to była mega przygoda, oczywiście. Wkurzony jestem, że ten jeden mecz z Lechem przegraliśmy, 1:2. Jeden ważny mecz przegraliśmy przez 4,5 roku! Wszystko inne, co musieliśmy wygrać, to wygraliśmy!

– No, z Ajaksem też byłoby miło wygrać.
– Drużyna zapłaciła cenę za to wszystko, co się działo. Dlatego mówię: wygrajmy to mistrzostwo i niech się uspokoi. Przecież my od sierpnia zeszłego roku zarządzaliśmy kryzysowo.

– Piłka to jedno wielkie zarządzanie kryzysowe.
– Ale mam na myśli sprawy czysto właścicielskie. Atmosfera nie sprzyjała grze.

– Transfery też nie.
– Ostatnie okienko… Wiesz, ja już słyszałem o Vadisie, który jest za gruby i się do niczego nie nadaje, o słabym Pazdanie, o Lewczuku. Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że ma lepsze parametry od „Jędzy” i zrobimy z niego stopera? A ty się śmiałeś. Teraz ci mogę powiedzieć, że „Jędza” z Dąbrowskim w mojej ocenie będą w przyszłym sezonie zdecydowanie najlepszą parą stoperów w lidze. Najlepszą na przestrzeni wielu, wielu lat.

– Pazdan?
– Powinien odejść, to oczywiste. Tak się z nim umówiliśmy. Każdy taki chłopak chciałby zwiedzić trochę świata i trochę zarobić.

– Wracając do transferów… Z twojej wypowiedzi wnioskuję, że twoim zdaniem jeszcze się obronią.
– Zrobiliśmy Vako i Necida na zasadzie wypożyczeń – potrzeba chwili, sytuacja, dostępność… Wszystkie kluby tak robią. Natomiast jeśli chodzi o wszystkie inne transfery to jesteśmy zadowoleni. Nagy będzie kozakiem, „Jędza” będzie ostoją przez lata, a Chukwu będzie ładował gole, jestem tego całkowicie pewny. Pamiętaj, że w piłce nie ma gwarancji. Owszem, jak kupisz sobie Suareza za 80 milionów euro, to zakładasz, że raczej będzie strzelał bramki, ale my działamy w innych realiach. I zawsze nasze ruchy są w większym stopniu obarczone ryzykiem – nie finansowym, ale sportowym.

– Necid jest rozczarowaniem totalnym.
– My ostatnio w Polsce trochę powariowaliśmy, chcemy być bardziej profesjonalni niż najwięksi profesjonaliści na świecie. Skauting to, skauting tamto. Prawda jest taka, że czasami okazja trafia się nagle i wtedy patrzysz: dobra, gra w reprezentacji Czech, strzelał gole tu, strzelał tam, fizycznie pasuje nam do profilu, bierzemy. Manchester United twoim zdaniem obserwował Ibrahimovicia, wysyłali skautów, tworzyli dokumentację? Wiedzieli, kto to jest, wiedzieli, że strzela, dali mu kasę i tyle. Czasami w piłce tak trzeba działać. I czasami to się bardzo opłaca, a czasami nie. Rolą skautingu w przypadku Necida było określenie, czy się wkomponuje w zespół, udźwignie presję, czy charakterologicznie pasuje. No i wyszło nam, że się wkomponuje szybko, ale się za moment rozwalił. Natomiast czy tobie się wydaje, że my sądziliśmy, że Chukwu przyjdzie i od początku będzie grał? Oczywiście, że nie, skoro poprzednie miesiące w ogóle nie grał w piłkę i jeszcze w tym czasie mieszkał w Afryce, a wcześniej w Chinach. Zapytaj, czy sądziliśmy, że przyjdzie i będzie strzelał od razu gole…

– Sądziliście, że Chukwu przyjdzie i będzie strzelał od razu gole?
– Nie. Ale zdecydowanie sądzimy, że w przyszłości to będzie napastnik ponad ligę.

– Największy sentyment masz do którego swojego transferu?
– Do Bartka Bereszyńskiego, chociaż z wieloma zawodnikami mam super kontakt, jesteśmy wręcz na stopie przyjacielskiej. Natomiast co do „Beresia” – lubię tego koleżkę, mentalnie mi odpowiada. Swoją postawą, charakterem, zaangażowaniem naprawdę imponuje. Dużo wygrał, pokazał, że ma jaja, dostał łomot parę razy i zawsze się podnosił, na koniec za dobre pieniądze poszedł do Serie A. A jak przychodził to darli z niego łacha. Ja lubię takie historie, to kwintesencja piłki. Chociaż uważam, że wtedy jak braliśmy Bartka, to powinienem był się postawić Maćkowi Wandzlowi i jednak wziąć też Karola Linettego.

– Co masz na myśli?
– Zawarliśmy z nim nawet umowę. Mam ją na pamiątkę. Pokazać ci? To nie jest żadne przestępstwo, że to mówię? (śmiech)

– To ty jesteś prawnikiem.
– Spoko, żartowałem. W każdym razie mieliśmy umowę, ale przyszedł Maciek i powiedział, że to będzie dla Lecha straszne, jak im jeszcze to zrobimy. Że oni tego nie przeżyją. I tak z ręką na sercu zrobiło mi się Lecha żal. Oni wtedy w ogóle nie rozumieli, że tymi zawodnikami trzeba się opiekować. Ponieważ nikt im wcześniej zawodników nie wyciągał, oni sądzili, że ci wszyscy chłopcy są na nich skazani… No i jest jeszcze jeden niedoszły transfer, którego żałuję, to Caicedo. To miała być wisienka na torcie, podsumowanie tej całej kadencji.

Kilka dni później dzwoni Bogusław Leśnodorski: – Widziałem ten fragment wywiadu, jak go wrzuciłeś na Twittera. Wiesz co, nie dawało mi to spokoju i wydaje mi się, że pomyliłem fakty, chociaż to jeszcze w najbliższych dniach posprawdzam, przewertuję kilka pudeł. Bo my wtedy równocześnie robiliśmy transfery Bereszyńskiego i Linettego. I to z tym pierwszym podpisaliśmy wcześniej kontrakt i trzymaliśmy w tajemnicy. A z Karolem dogrywaliśmy temat, papiery gotowe. Tylko potem – za wcześnie – wyszła sprawa „Beresia”. I zrobiło się takie totalne zamieszanie, że Maciek mówi: – Zostawmy już tego Karola w spokoju, to będzie hekatomba… A jeszcze można było to spokojnie domknąć.

– Większość osób w ogóle nie wierzy, że byliście w grze o Caicedo. Ja to napisałem i mają mnie za idiotę.
– To było jak z transferem Grosickiego z Rennes, z Caicedo dokładnie ten sam case. Dokładnie ten sam. Wszystko fajnie, dogadujemy, rozmawiamy, a jak realnie tamci zostali postawieni przed decyzją, to nagle przerażenie. Chodzi o to, że w takich momentach ktoś się musi podpisać pod decyzją o dużej stracie finansowej. Bo ileś za piłkarza zapłaciłeś, ileś w niego zainwestowałeś, na koniec ma odejść i czasami brakuje odważnych, którzy wezmą to na siebie. Mówiąc krótko, oni się przestraszyli, że wyjdą na głupków. Zwłaszcza jak tu przyjdzie i zacznie strzelać gola za golem. Wiesz co… Uważam, że Rybus powinien tu trafić. Ja bym teraz zagrał grubo, żeby go tu ściągnąć.

– Granie grubo to zawsze ryzyko dla klubu.
– Pytanie, za co płacisz. Musisz mieć też pomysł, jak w razie czego z sytuacji wybrnąć. Cały ten biznes – jeśli ma działać – musi być w dużej mierze oparty na zaufaniu. Jeśli masz bardzo wysoki payroll, to musisz mieć takie relacje z piłkarzami czy menedżerami, żeby w razie czego potrafić zejść z kosztów, np. poprzez transfer. Żeby nie powiedzieli ci: mam wszystko gdzieś, kontrakt obowiązuje mnie jeszcze dwa lata, zostaję tu i zarabiam. W przeciwnym razie siedzisz na bombie zegarowej.

– Czego teraz potrzeba Legii?
– Od dawna miałem przekonanie, że stabilizacji. A akurat zrobiliśmy coś totalnie destabilizującego… Trudno. W każdym razie – stabilizacja jest konieczna. W atmosferze ciągłego pędu i zmian dużo rzeczy może się wysypać. Pamiętasz przecież ten Celtic, każdy pamięta. Zgrillowano Ostrowską, ale w mojej opinii my po prostu zapłaciliśmy cenę za agresywne zmiany na każdym szczeblu, duże ambicje, parcie do przodu na wszystkich frontach. Było wiadomo, że jakąś cenę za to musimy zapłacić, ale szkoda, że aż taką.

– Jeszcze ci to tkwi w głowie?
– Nie, po awansie do Ligi Mistrzów przestało.

– Wspomniałeś wcześniej, że twoim ulubionym transferem było ściągnięcie Bereszyńskiego. Czasami miałem wrażenie, że najbardziej rajcuje cię dogryzanie Lechowi.
– Nie, rajcuje mnie wygrywanie. Jeśli chodzi o Lecha, to jedyne co wzbudzało mój sprzeciw – i co próbowałem im wyklarować – jest to, że nie zrobią niczego wielkiego, dopóki będą się definiowali na kontrze do nas. To potężny klub, mają mnóstwo kibiców, ale w futbolu musisz mieć swoją własną tożsamość. A oni wrzucają filmik z nowym zawodnikiem na stronę i on tam mówi o Legii. Przecież to jest śmieszne. Widziałeś filmik na stronie Legii z nowym piłkarzem, żeby on mówił o Lechu? Bez żartów. Dopóki oni nie odetną się od tego sposobu myślenia, nie dadzą sobie szansy na to by być numerem jeden.

– Ty mocno postawiłeś na warszawską tożsamość klubu.
– Klub to jest projekt społeczny. Powiem ci więcej – prezes Legii powinien być wybierany. Wierzę w model socios. Moim zdaniem na dłuższą metę to dzięki niemu Barcelona i Real są dwoma najpotężniejszymi klubami na świecie. W Manchesterze City nigdy nie będzie takiego wspólnego DNA. A bez tego – bez tej całej magicznej otoczki – możesz być w futbolu w światowym TOP20, ale na dłuższą metę nie będziesz najlepszy. Właśnie dlatego Anglicy zbierają baty w europejskich pucharach. To kluby bez tożsamości. Tu Rosjanin, tam Chińczyk… Nic z tego nie będzie.

– Też mi się podoba model socios. Szkoda, że w Polsce jest niemożliwy do wprowadzenia.
– Docelowo bym to zrobił. Analizowałem sytuację i polskie prawo spółdzielcze chyba by to udźwignęło. Można wymyślić odpowiednią formułę, naprawdę. Oczywiście byłoby to trudne do przeprowadzenia, ale ja bym to zrobił na 100 procent. To jedyna droga, by uchronić Legię przed wahaniami.

– Czyli chcesz wrócić dzięki wyborom!
– Haha, nie. Ale mówię ci, że koncentracja władzy prezesa i właściciela na dłuższą metę jest niezdrowa.

Rozmawiał KRZYSZTOF STANOWSKI

Założyciel Weszło, dziennikarz sportowy od 1997 roku.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

167 komentarzy

Loading...