Fantastyczne oprawy kibiców. Stadion wypełniony do ostatniego krzesełka. Śpiewy, które niosą piłkarzy. Piłkarze, którzy grają śpiewająco. Krew lejąca się na boisku równie często co w horrorach drugiej kategorii. Tempo. Dynamika. Zaangażowanie. Umieranie za klub. Kończyny piłkarzy latające po trybunach. Tego NIE uświadczyliśmy dziś w derbach Dolnego Śląska.
Derbach… Gdybyśmy oglądali Ekstraklasę pierwszy raz w życiu i osoby towarzyszące upierałyby się, że to faktycznie mecz dwóch drużyn z tego samego regionu – mielibyśmy ich za głupków. Nie to, że wolelibyśmy od razu takie Star Wars jak ostatnio w Gdyni, ale w żaden sposób nie odczuliśmy, że mowa o meczu, który – tak nam się wydawało – może ekeltryzować cały region. W zasadzie lepszą atmosferę czuć pewnie na starciach dwóch drużyn z powiatu Kostomłoty, kto wie, czy na rozgrywkach o puchar proboszcza w Szczucinie na boisku nie widać większego zaangażowania. Bo piłkarze wcale nie poprawiali ogólnego wrażenia bylejakości – czego jak czego, ale umierania na boisku to u nich nie widzieliśmy.
Przez długi czas byliśmy wręcz przekonani, że uda nam się niebywała sztuka uśnięcia na derbach. Na trybunach nic. Na boisku – także nic. Ten mecz długimi fragmentami był tak smutny jak Waldemar Fornalik i to w ciężkiej depresji.
Jak zwykle w takich momentach wyczekujemy na ananasów, którzy rozruszają trochę towarzystwo i także i dziś się nie zawiedliśmy. Pierwszy – asystent sędziego Musiała, który – kto by się spodziewał – tak samo jak i my borykał się widocznie z zamykającymi się oczami, inaczej nie można wytłumaczyć tego, że nie zauważył ewidentnego spalonego Dwalego. Mniej więcej w tamtym momencie Śląsk Wrocław zaczął grać w piłkę, a my dostaliśmy powera jak po pięćdziesiątce wypitej na klina. Podśmiewaliśmy się co prawda z wejścia Alvarinho, ale Portugalczykowi trzeba oddać, że to on może przypisać sobie kilka zasług po tym meczu. Zaliczył asystę drugiego stopnia z wolnego, po którym padła bramka, to on dziubnięciem do pustaka ustalił wynik meczu. I tu dochodzimy do drugiego ananasa – Martina Polacka. Słowak stwierdził, że wychodzenie do piłki, gdy nie ma się szans na jej przejęcie to dobry pomysł na skuteczną interwencję. Zaliczył pusty przelot, Idzik zagrał główką obok niego, Śląskowi pozostało wpakować tylko piłkę do pustaka a nam – pogratulować wizjonerstwa. Drugi mecz z rzędu Polacek robi farfocla w końcówce, warto popracować nad koncentracją.
Bramka ze spalonego, gol po dużej wpadce Polacka, porażka po całkiem niezłej i dobrze zorganizowanej grze przez cały mecz – podejrzewamy, że z dolnośląskich aptek znikną po tym spotkaniu ostatnie zapasy rumianku. Zagłębie Lubin musi przecież jakoś funkcjonować.
Fot. FotoPyK