Dziś Grzegorz Krychowiak to marka sama w sobie. Jeden z najlepszych defensywnych pomocników na Starym Kontynencie, filar drużyny narodowej, zawodnik Paris Saint-Germain. O jego aktualnych zwyczajach i pasjach wiemy praktycznie wszystko. A jak było kilkanaście lat temu? Jakim piłkarzem był Grzesiek na początku swojej przygody? Jakiemu klubowi kibicował i o w grze w duecie z jakim piłkarzem marzył? Czy przeskok z malutkiego Mrzeżyna do Bordeaux wywołał u niego jakiekolwiek lęki? O tym i o wielu sprawach związanych z początkami jego kariery udało się porozmawiać z ojcem Edwardem oraz jednym z pierwszych trenerów ze Stali Szczecin – Tomaszem Jechną.
WSZYSTKIE MULTIMEDIA WYKONANO SMARTFONEM SAMSUNG GALAXY S7 (więcej o GalaxyS7)
Z tatą Grześka spotykam się w oddalonym o kilka kilometrów od Mrzeżyna Trzebiatowie, więc tę drogę pokonujemy samochodem.
– Oglądał pan ten wczorajszy blamaż? – zagaduje pan Edward (rozmawiamy świeżo po porażce z Legii z Borussią).
– Niestety, oglądałem i opisywałem…
– Pan pracuje przy piłce, więc może udzieli mi odpowiedzi, bo ja nie jestem w stanie jej znaleźć. Jak to się dzieje, że klub zatrudnia trenera o którym nie ma pojęcia i nie wie czego może się spodziewać. Przecież tu nie ma żadnych symptomów poprawy. Zachowując odpowiednie proporcje możemy porównać to z tym, co dzieje się w PSG. Przyszedł Unai Emery i jasne, nie wszystko jest od początku idealnie, ale widać, że ten człowiek włożył już jakąś pracę w ten zespół, bo – mimo tego, że nie zawsze wygrywają – to pokazują jakieś schematy, pomysły, warianty taktyczne. Rozmawiałem dopiero co z Grześkiem i stwierdziliśmy, że z Caen na pewno się przełamią. Widać, że ta maszyna za chwilę zaskoczy i ruszy z kopyta.
Gdy wjeżdżamy do rodzinnej miejscowości Krychowiaków, pierwsze co rzuca się w oczy, to billboard z Grześkiem stojący obok ronda. Mimo wszystko dom, w którym wychowywał się piłkarz, zupełnie się nie wyróżnia. W zasadzie gdyby nie słynna brama garażowa, na której jego ojciec przykleja herby kolejnych klubów syna, to ciężko byłoby znaleźć jakikolwiek trop.
Profesjonalizm to słowo-klucz w karierze Grześka. Tę cechę wpajał mu od najmłodszych lat pan czy na przykład jej wagę zrozumiał dopiero we Francji?
Myślę, że trudno jest mówić w jego przypadku o profesjonalizmie, gdy rozmawiamy o czasach w których grał jeszcze w Polsce. Duży nacisk na wychowywanie młodych ludzi i kształtowanie ich osobowości poprzez sport kładzie się jednak przede wszystkim we Francji. I właśnie trenując w Bordeaux, ucząc się tam i żyjąc samemu nabierał tych wszystkich cech, które pomagają mu dzisiaj w karierze.
Jak każdy młody chłopak miał chwile buntu, chciał robić czasem na przekór, po swojemu. Wychowywał się w Mrzeżynie, w bardzo małej miejscowości, więc przeskok do dużego miasta też był dla niego sporym szokiem. Mimo wszystko już wtedy więcej czasu niż rówieśnicy poświęcał na zabawy z piłką – nie mam na myśli tylko treningów, ale też czas wolny. Gdy miał do wyboru wałęsanie się po ulicach i zbijanie bąków, to zdecydowanie bardziej wolał złapać piłkę i chociażby poodbijać o ścianę, poćwiczyć technikę. Często też sam chodził na boisko i kopał w bramkę.
Młodego chłopaka, który zaczynał w Orle Mrzeżyno, bardziej ciągnęło do zdobywania goli czy bronienia dostępu do własnej bramki?
Grzesiek miał taki charakter, że chciał grać wszędzie. Jak trzeba było strzelić gola, to biegł do ataku, a jak wynik był dobry, a rywal atakował, to cofał się do obrony. Wszędzie było go pełno i pewnie gdydy trener poprosił go o grę na bramce, to złapałby się za rękawice i stanął między słupkami. To wynikało chyba z jego ogromnych ambicji, które za każdym razem nakazywały mu zwyciężać. Nieważne czy był to mecz ligowy, czy gierka z kolegami z Mrzeżyna na podwórku – nie chciał godzić się z porażką. Nawet jak czasem we trójkę z jego mamą, a moją żoną, szliśmy pobiegać na plaży, to i tak musiał być pierwszy na mecie. Fajna cecha, w piłce niezbędna. To przekładało się też na naukę w szkole i na inne dyscypliny, które uprawiał. Za wszelką cenę musiał zdobywać co roku statuetkę dla najlepszego sportowca klasy czy tam szkoły, więc biegał, skakał w dal, wzwyż. Pewnie gdyby była taka potrzeba, to zgłosiłby się też na zawody w łapaniu pcheł. Jeździł wszędzie, brał udział chyba we wszystkich turniejach. No nie dawał mi spokoju.
Więc chyba nic w tamtym okresie nie zapowiadało tego, że to akurat piłka da mu chleb.
Wtedy nikt jeszcze na poważnie nie brał jego kopania. Potem, jak miał już ze 12 lat, to coś zaczęło się klarować, pojawiały się pierwsze zapytania, powołania. A Grzesiek w zasadzie od początku mierzył wysoko, bo odkąd pamiętam, to powtarzał, że marzy o grze w Liverpoolu u boku Gerrarda. Cały czas gadał nam o tej Anglii i o Gerrardzie, na każdym kroku podkreślał, że kiedyś uda mu się zrealizować marzenia. Wysyłał do tego klubu listy, siedział ze słownikiem, tłumaczył, kaligrafował na kartce i z wypiekami na twarzy czekał na odpowiedź. Nie potrafi pan sobie nawet wyobrazić radości młodego chłopaka w chwili gdy otworzył zaadresowaną do niego kopertę z Liverpoolu. A tam zdjęcia, autografy, naklejki… Kosmos.
Ale pierwsze kroki na drodze do spełnienia marzeń pokierował jednak do Francji.
Ogromne przeżycie. Generalnie żeby wyjazd młodego chłopaka się udał, to musi mieć solidne podstawy leżące w osobowości takiego zawodnika. Przecież wielu młodych graczy wyjeżdża z dala od rodziców, ale przetrwać tam udaje się tylko garstce. Te kluczowe cechy wynosi się pewnie z domu, a i że sam Grzesiek był od małego bardzo uparty, to nie martwiłem się specjalnie o to czy sobie tam poradzi. To znaczy oczywiście – dla nas, rodziców, było to również wielkie przeżycie, ale byłem spokojny, nie spodziewałem się tego, że z płaczem zadzwoni do nas i powie, że chce wracać.
Trochę pomogło też pewnie przetarcie w postaci wyjazdów do Szczecina i Gdyni.
Na pewno, bo pierwsze mocniejsze zderzenie z życiem w pojedynkę miał już na początku gimnazjum, kiedy musiał wynieść się z Mrzeżyna i radzić sobie bez rodziców. I powiem panu, że nie było po nim widać jakiegokolwiek strachu – wręcz palił się do tego, żeby spróbować i zobaczyć, czy da radę. A musimy pamiętać, że zestawiać Mrzeżyno ze Szczecinem nie ma nawet sensu – różnic między malutką miejscowością, a wielkim miastem jest wiele. Inne prawa, inne wychowanie, inne tempo życia. Nie bałem się jednak tego, że uderzy mu do głowy sodówka i zacznie wariować. W zasadzie od małego starałem się mieć nad Grześkiem jak największą kontrolę. Ale nie byłem oczywiście tyranem, proszę to podkreślić w tekście (śmiech). Po prostu wiedziałem jak ważne dla młodego chłopaka jest to, żeby od razu uczulić go na sytuacje życiowe w które nie może się pakować. Nie chciałem żeby za wiele decyzji podejmował sam – wolałem mu podpowiadać, doradzać. Dobre było też to, że w Szczecinie nie miał za dużo wolnego czasu – szkoła, trening, przyjazd do domu, mecz i tak w kółko. Wtedy trzeba byłoby być niewidomym, by nie dostrzec tego, że z dzieckiem dzieje się coś niedobrego.
Czyli mimo tego, że mieszkał kawałek od domu, to cały czas miał bliski kontakt z rodzicami.
Myślę, że Grzesiek miał poczucie bezpieczeństwa już od małego. Kompletnie o nic nie musiał się martwić, żadne inne sprawy nie zaprzątały mu głowy. Miał tylko uczyć się i grać. Nic innego go nie frasowało w tamtym czasie – zawsze powtarzałem mu, że we wszystkim mu pomogę i będę na każde jego zawołanie. Dzwonił przykładowo, że jest tu i tu i nie ma jak wrócić – wsiadałem w samochód i po niego jechałem. Jego rola ograniczała się do wyciągnięcia telefonu z kieszeni.
A i takie przypadki były. Pojechał kiedyś na kadrę i dzwoni do mnie o godzinie 22 z Bielska-Białej. Okazało się, że zostawił go tam Dariusz Dziekanowski. Dlaczego? Bo Grzesiek był kontuzjowany. Rozumie pan skalę absurdu? Zostawił chłopaka, bo miał uraz i nie zainteresował się kompletnie tym, co wydarzy się z nim dalej. A nie muszę chyba mówić jaki to jest kawał drogi od Mrzeżyna. Cała Polska! Straszna sytuacja, ale Grzesiek do takich akcji podchodził wyjątkowo spokojnie, tak jakby rozumiał, że nic złego nie ma mu się prawa stać.
Twarde wychowanie, ale i niepozbawione, nazwijmy to, czułości.
Czasem rozmawiam z innymi rodzicami, których pociechy grają w piłkę. I ci rodzice pytają mnie jak wychować młodego chłopca na piłkarza. Nie ukrywam – u mnie szkoła życia była bardzo ciężka, typowo męska, zresztą nie mogło być inaczej skoro pracowałem w takim, a nie innym zawodzie.
Kim pan był?
Wojskowym (śmiech). Nie było takiego luzu, że dzieci mogły sobie przychodzić do domu o której godzinie chciały czy na przykład mogły olewać sobie naukę. Nie siedziałem nad nimi z batem, ale wszystko kontrolowałem, nie puszczałem płazem lenistwa i niesłowności. Wszystko było unormowane czasowo, a poza tym kontrolowałem też to, czy gdy nie ma ich poza domem, to nie robią jakichś głupot. Sprawdzałem kieszenie czy nie ma w nich tytoniu, dbałem o to, żeby nie korzystali również z innych używek.
I w ten sposób udanie zaszczepił pan w nim abstynencję.
Ciężko w tej chwili powiedzieć, ale nie miałem też na tyle czasu żeby trzymać pieczę non stop nad wszystkimi synami, bo mam ich trzech. Mimo wszystko Grzesiek nie miał po prostu skłonności do picia alkoholu. Poza tym zawsze był takim normalnym chłopakiem, nie ciągnęło go do jakiegoś buntowniczego stylu życia – nie chciał robić sobie kolczyków, tatuować się i tak dalej. Może i wiedział, że mocno by mi się to nie spodobało.
O pana awersji do tatuaży również słyszałem.
Dokładnie tak – łagodnie mówiąc nie jestem fanem. Można bez nich żyć, nie ma potrzeby szpecić sobie ciała. Oczywiście przepraszam wszystkich, którzy jednak tatuują swoje ciało, bez obrazy, ale nie chciałbym żeby któryś z moich synów w ten sposób wydawał pieniądze. O, widzi pan, w całej rodzinie z takich udziwnień to tylko ten pies, który tu biega ma wszczepionego chipa. Ale on jest przywieziony z Francji, to można mu wybaczyć.
Przeskok z Mrzeżyna do Bordeaux wywarł chyba wielkie wrażenie również na panu.
Pełna profeska, byłem wówczas zszokowany tym, co zobaczyłem. W Polsce przyzwyczaiłem się już do tego, że syna nie ma w domu, ale byłem też świadomy, że nie ma on nad sobą w internacie opieki całodobowej. Jasne, trenerzy i nauczyciele doglądali czy wszystko gra, ale dopiero w Bordeaux zobaczyłem z jakim zaangażowaniem można zajmować się młodym piłkarzem. U nas w kraju doświadczyłem też tego, jak ciężko jest zmienić klub. Nie chcę już za długo o tym opowiadać, ale przejście ze Szczecina do Gdyni to był horror. Policja, awantury, interwencje – szkoda gadać. Natomiast jeśli chodzi o Francję, to wszystko było dopięte do tego stopnia, że człowiek nie musiał się ani trochę martwić o los dziecka.
Dużo pomógł nam w tamtych czasach Andrzej Szarmach. Najpierw zaproponował mi oraz żonie przyjazd na okres jednego tygodnia do Bordeaux – tak, byśmy mogli zorientować się jak to wygląda od środka, czy warto ryzykować i tak dalej. Posiedzieliśmy kilka dni w Bordeaux, oglądaliśmy wszystkie testy, którym poddawany był syn i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem ich dokładności. Kilku trenerów, kilku lekarzy, psycholog – wie pan, w Polsce człowiek nigdy czegoś takiego nie doświadczył, a tam było to normą. Poza tym warunkiem umowy był transfer z Polski co najmniej jednego innego piłkarza, żeby młody zawodnik nie czuł się zagubiony w nowym środowisku. Z Grześkiem pojechał więc do Francji Mateusz Rajfur. I tak się szczęśliwie złożyło, że obaj przeszli ćwiczenia kwalifikujące, po czym zostali przyjęci do akademii.
A co na wstępie zaskoczyło samego Grześka?
W Bordeaux nowe było dla niego to, że całą dobę miał zaplanowaną co do minuty. Nie w taki sposób jak w Polsce – po południu masz trening, a potem sobie odpocznij. Nie, wszystko dokładnie i precyzyjnie. Lekcje w szkole dopasowane do zajęć na boisku, z miejsca na miejsce specjalnie podstawionym autobusem, bez jakiegokolwiek spóźnienia. Pod względem dyscypliny to było coś niesamowitego – jeśli zbiórka była o godzinie dziewiątej, to nie dwie czy pięć po dziewiątej. Nie, musiałeś być punktualnie i kropka.
Czyli jak w wojsku.
Tak, ale mi to się od razu spodobało. Porządek musi być, bo to jest fundament jakiegokolwiek zajęcia. Nie można pracować ani wśród nieodpowiedzialnych ludzi, ani w syfie – każdy miał więć wypucowane buty, piłki były napompowane i tak dalej. To są takie detale na które często u nas w kraju nie zwraca się uwagi, ale to one budują efekt końcowy. I wydaje mi się, że właśnie wtedy został Grzesiek pod kątem profesjonalizmu ukształtowany. Jeśli trener mówił, że nie wolno jeść cukierków, bo czekolada nie służy organizmowi sportowca, to nikt tych cukierków nie jadł. A w Polsce patrzyło się wtedy jeszcze na to z przymrużeniem oka, w stylu dobra, dobra, przez dwa cukierki nic mi się nie stanie, zjem i nikt nawet nie zauważy.
U nas w kraju dopiero teraz wykształtowała się moda na to, by dokładnie analizować swoje posiłki.
Początkowo, gdy jeździliśmy do Grześka, też tego nie rozumieliśmy, to było takie typowo proste myślenie – no jak, przecież nikt mnie nie widzi kiedy jem tę czekoladkę, to co mi się może stać. Ale na takich małych, niepozornych rzeczach buduje się sukces. Potem, gdy syn podpisał już kontrakt profesjonalny, miał do dyspozycji specjalistę od takich spraw, dietetyka przypisanego do klubu, który pilnował ich jeszcze lepiej. Wie pan, waga, kasza, makaron, wszystko co do grama. 50 gram to 50, a nie 55 czy 45. Ktoś mógł się wtedy podśmiewać, że co to za różnica te kilka ziarenek czy kromka pieczywa, ale tak naprawdę to była oznaka pełnego profesjonalizmu. Dlaczego Grzesiek, mając teraz grubo ponad 20 lat, nadal trzyma się sztywno wytyczonego planu? Bo właśnie wtedy nauczył się takich zasad i zrozumiał, że są one składową końcowego sukcesu. Jeśli musi odbyć drzemkę o godzinie 13:00, to nie ma znaczenia czy przyjeżdżają do niego rodzice, czy dziewczyna chce wyjsć na miasto. Nie – kładzie się i śpi tyle, ile potrzebuje. Już wiele razy było tak, że przylatywaliśmy specjalnie do niego, w domu cisza, patrzymy na zegarek i: „Aha, Grzesia teraz nie będzie… No tak, tak, rozumiemy”.
Czy w tym całym rygorze był więc czas na odwiedziny rodziców?
Początkowo, by syn zaaklimatyzował się w nowym środowisku, klub zapewniał nam określoną kwotę pieniędzy, którą mogliśmy rozdysponować na podróże z Polski do Francji. I muszę powiedzieć panu, że były to pieniądze duże – otrzymywaliśmy kilka, bodajże siedem lub osiem tysięcy euro na pół roku. Na wszystko – przeloty, noclegi, wyżywienie. To była bardzo duża kwota, mogliśmy dzięki temu odwiedzać go tak często, jak tylko mieliśmy na to ochotę.
Ale też pewnie tak, by nie kolidowało to z obowiązkami syna.
W akademii obowiązywały pewne zasady – młodzi piłkarze nie mieli prawa udzielać wywiadów, nie mogli mieć do czynienia z dziennikarzami i tak dalej. Do ich zadań należało tylko trenować i się uczyć. Oprócz tego, że przypominali im o tym trenerzy, to i ja wbijałem to Grześkowi do głowy. No bo czego potrzebuje więcej taki młody chłopak? Spanie? Ma. Jedzenie? Ma. Świetne warunki? Ma. Rodziców? Również. Tylko harować.
Efekty ich pracy były natomiast na bieżąco ocenianie. Przykładowo – po pierwszym pół roku musiał znać język. I na tej płaszczyźnie również zauważyłem różnicę w mentalności. Nie spotkałem się we Francji z ludźmi, którzy migaliby się od obowiązków, nie uczyli się języka, liczyli na to, że szczęście im dopisze i cudem zaliczą egzamin. Siedzieli z nosem w książkach, bo wiedzieli, że porozumiewanie się z trenerami i kolegami pracującymi wokół jest niezwykle ważne. Nikt też nie patrzył na umiejętności piłkarskie zawodnika podczas oceny jego postępów w nauce. Nie ma przeproś – jak nie dajesz rady, to znajdziemy kolejnego na twoje miejsce.
Nie było więc mowy o odpuszczaniu edukacji, cała ścieżka musiała zostać przebyta do samego końca.
Tak, bo kolejnym etapem po opanowaniu języka było skończenie szkoły zawodowej. Bardzo rozsądne podejście do sprawy ze strony klubu, bo wiadomo – z tych kilkuset trenujących chłopaków ilu zostanie piłkarzami?
Pięciu, góra dziesięciu.
No właśnie, dlatego mieli też zawsze alternatywę w postaci wyuczonego zawodu. Jasne, nie był to jakiś tytuł naukowy, który od razu gwarantował wspaniałą przyszłość, ale taka zwykła alternatywa, poduszka bezpieczeństwa w razie, gdyby nie udało się osiągnąć celu nadrzędnego. Grzesiek został, jeśli się nie mylę, menedżerem handlowym, jakoś tak. Skończył tę szkołę, otrzymał zawód, ale że cały czas wyróżniał się pod kątem piłkarskim, to przechodził przez kolejne szczeble juniorskie aż do seniora. A samo przejście z akademii młodzieżowej do tej dorosłej zaliczało z całej grupy, z danego rocznika, maksymalnie trzech zawodników. Reszta otrzymywała wolną rękę – niektórzy szukali swoich szans na wypożyczeniach, inni zmieniali definitywnie klub, a jeszcze inni w ogóle dawali sobie spokój z futbolem.
Ogromna konkurencja.
Mało powiedziane. Ostatecznie z całej grupy kontrakt dostało tylko dwóch piłkarzy – Grzesiek i jeszcze jakiś Francuz, którego nazwiska już nie pamiętam. Tak czy owak – rozpoczęli treningi najpierw z drużyną rezerw, ale cały czas oko miał na nich szkoleniowiec pierwszego zespołu.
Prawda jest też taka, że Grzesiek trafiał do seniorów w okresie, gdy Bordeaux było na szczycie. Zdobywało w tamtym czasie mistrzostwo Francji, grało w Lidze Mistrzów – nie było więc łatwo przebić się wśród cenionych i uznanych piłkarzy. Nie chcę oczywiście całkowicie winy za niepowodzenie w pierwszej drużynie zwalać na to, ale rzeczywiście dla syna zbiegło się to trochę niefortunnie. Laurent Blanc przedstawił więć Grześkowi sprawę jasno – na razie możesz trenować, ale lepiej będzie, jeśli chcesz regularnie grać, gdy poszukasz sobie klubu. Zaczęliśmy więc naciskać Szarmacha żeby intensywnie rozglądał się za nowym pracodawcą, bo w takim wieku najważniejsza jest przecież praktyka meczowa. Początkowo zawiesiliśmy sobie poprzeczkę trochę za wysoko, bo chcieliśmy znaleźć klub pierwszoligowy, ale gdy rozeznaliśmy się na rynku, to trochę obniżyliśmy wymagania.
Ale dalej w grę wchodziła tylko Francja?
Tylko. Mieszkał tam od kilku lat, znał zwyczaje, czuł się bardzo dobrze, nie chciał w tak młodym wieku przechodzić kolejnego procesu aklimatyzacyjnego. Zresztą to miała być tylko chwilowa odskocznia z Bordeaux – miał szybko się ograć i powrócić do zespołu. Przez długi czas szukaliśmy dobrego klubu, a że priorytetem było miejsce w składzie, to ostatecznie udało się dogadać dopiero z Reims. I to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo w nowym środowisku szybko znalazł wspólny język z nowymi kolegami, przypasował trenerowi i zaczął grać. To zresztą jest jednak jedna z jego charakterystycznych cech – Grzesiek szybko łapie wspólny język z nowo poznanymi ludźmi. W Sevilli też przecież nie zdążył jeszcze dobrze się osiedlić, a już widać było, że czuje się tam jak w domu. Ma też swój charakterek, lubi przewodzić, jest konkretny, nie ma w nim takiego lelum polelum i ludzie to lubią.
No i gdy trafił już do Reims, to awansowali z trzeciej ligi do drugiej, a w międzyczasie w Bordeaux zmienił się szkoleniowiec. Zespół objął Francis Gillot, który od razu zapowiedział, że będzie chciał stawiać na młodzież. Stwierdziliśmy więc, że to dobry moment na to, by wrócić do Girondins i spróbować raz jeszcze szturmować pierwszą drużynę. Niestety nie wyszło – miał małe szanse na wystepy, zagrał raptem parę minut i znów postanowiliśmy, że odejdzie na wypożyczenie, tym razem do Nantes. Tam też szybko się odnalazł, występował często w wyjściowej jedenastce, ale po sezonie siedliśmy przy stole i zaczęliśmy wypisywać sobie wszystkie za i przeciw. Niby wszystko było OK, niby Grzesiek też dobrze się tam czuł, ale mieliśmy przeczucie, że to nie jest to, czego szuka na dłużej. Znów więc uruchomiliśmy kontakty Andrzeja Szarmacha. A że w międzyczasie z drugiej do pierwszej ligi awansowało Reims, gdzie syna znali i szanowali, to resztę historii już znamy.
OK, Reims było wtedy drużyną pierwszoligową, ale późniejsze przenosiny do Sevilli były i tak sporym szokiem.
Rozmowy pomiędzy Reims, a Sevillą były bardzo, bardzo długie i męczące. Negocjacje przeciągały się w nieskończoność, ale w końcu udało się wypracować konsensus. I rzeczywiście – był to spory szok nie tylko dla mediów. Telefony się urywały, dzwonili trenerzy, kibice, znajomi, przez długi czas nikt nie spodziewał się przecież takiego transferu. Ja jednak wychodzę z prostego założenia – zawsze trzeba spróbować. Powiedziałem wtedy Grześkowi prosto: „Albo będziesz jednym z lepszych defensywnych pomocników na świecie, albo będziesz grzał ławę”. Musiał zaryzykować. No bo wyobraża pan sobie potem życie z taką świadomością, że przez własne tchórzostwo nie spróbowało się dotknąć tej wielkiej piłki i być może przez palce przeciekła kapitalna przygoda?
Poza czynnikami sportowymi pamiętajmy też o aspekcie finansowym – w Sevilli zaproponowano mu nieporównywalnie większą pensję. Jasne, ludzie mówią, że to nie kasa jest najważniejsza, ale umówmy się – w życiu nie przeszkadza. Poza tym w Hiszpanii mogła o nim usłyszeć zdecydowanie szersza grupa, zarówno kibiców, jak i innych trenerów.
Transferem do PSG poszedł więc za ciosem.
Przenosiny do Paryża były ruchem w zasadzie ze wszech miar logicznym. Wrócił do Francji, to raz. Jego partnerka jest Francuzką – dwa. Żyje w Paryżu, ma blisko do swoich ukochanych sklepów modowych – trzy. Kolejny krok w karierze – cztery. Po prostu idealnie pod każdym względem.
I, znając Grześka, wątpię by na tym etapie chciał się zatrzymać.
Myślę, że nie, bo to typ człowieka, który chce się bezustannie rozwijać. Dla niego nie ma czegoś takiego jak górna granica sukcesu – będzie cały czas parł przed siebie i starał się wyróżniać. Oczywiście trzeba by też zastanowić się nad tym, co ewentualnie może go czekać w przyszłości, bo Paris Saint-Germain jest klubem z europejskiego TOP6, może TOP10. Ale na takie rozważania przyjdzie jeszcze czas, na razie niech wywalczy sobie miejsce tutaj.
Najważniejsze, że dobrze czuje się tam nie tylko piłkarsko, ale i tak na co dzień. Grzesiek jest już przestawiony na zachodni styl życia, to wrastało w niego od kilkunastu lat. Nie mam na myśli tego, że szpanuje, wymachuje zegarkiem czy jeździ w kółko drogim samochodem. Po prostu wkomponował się we francuską kulturę i czuje się tam jak ryba w wodzie.
Zresztą kiedy miałby szpanować skoro albo śpi, albo trenuje. (śmiech)
Jeśli chce się być piłkarzem na najwyższym poziomie, to trzeba podporządkować temu celowi wszystko. Pamiętajmy, że kariera piłkarza nie trwa do końca życia. Nie można myśleć, że dobra, teraz sobie trochę przytyję, zjem trochę świństwa, a potem sobie schudnę i jakoś to będzie. Trzeba wyciskać swoje pięć minut jak cytrynę, bo nigdy nie wiadomo, co los przyniesie w przyszłości. Większość piłkarzy po zakończeniu kariery nie radzi sobie w życiu. Z naszej strony robimy wszystko, by Grzesiek mógł skupiać się tylko na kopaniu piłki. Wspólnie z jego braćmi staramy się zajmować wszystkimi pobocznymi sprawami związanymi z jego karierą, tak żeby wychodząc na boisko miał zupełny spokój.
Oczywiście gdy teraz rozmawiał z PSG, to musiał się mocno zaangażować i wypracować sobie jak najlepsze warunki, ale generalnie chcemy go odciążać. No, mocno głowę zaprzątały mu też problemy przy transferze do Sevilli, cały czas byliśmy na linii i szukaliśmy złotego środka. Co chwilę dzwonił wtedy do mnie i pytał czy ma iść, czy zostawać, opowiadał o tym, że kluby nie mogą się dogadać, że prezes robi problemy. Ale ja mu tylko powiedziałem: „Idź – więcej zarobisz, więcej zobaczysz, więcej się nauczysz”.
Generalnie ten rocznik 1990 to mieliśmy w Polsce całkiem zdolny.
Moim zdaniem długo nie będziemy mieli w Polsce równie utalentowanego rocznika. Może mi pan nie wierzyć, ale to, co w tamtych czasach wyprawiał Michał Janota… Messi na nasze lokalne warunki.
Dziś trudno w to uwierzyć.
To był talent czystej wody, niesamowite, niesamowite umiejętności. Robił na boisku to, co mu się żywnie podobało, kpił z przeciwników do woli, dryblował w lewo i w prawo. No ale głowa… Jeśli zawodnik ma kontuzję i mówi mu się, że nie może jeść w tym czasie, powiedzmy, czekolady, to znaczy, że nie wolno i już. Jeżeli trzeba nauczyć się w pół roku języka, to znaczy że za te sześć miesięcy trzeba nim się swobodnie posługiwać. Ale niestety nie każdy to rozumie. Mi kiedyś powiedzieli taką fajną rzecz w Bordeaux – im nie potrzeba zawodników o wielkich umiejętnościach. Takich znajdą wszędzie. Nie ten, to następny. Oni poszukują piłkarzy, którzy mają twardą psychikę nastawioną na sukces, a nie na bumelanctwo. O takich już o wiele trudniej.
Najważniejsze są pewnie pierwsze lata, wtedy trzeba utrzymać dziecko na właściwej drodze.
Kwestia mentalności – Grzesiek też nie był od początku idealny. W Kołobrzegu mówili na przykład: „Nie możesz wyjść tymi drzwiami z internatu”. To wychodził, ale po rynnie. Wyjeżdżając za granicę musiał się przestawić. Wielu chłopaków z naszego kraju trafiało przecież do zagranicznych szkółek, wspomniany Janota był w Feyenoordzie. Ale ostatecznie poradził sobie tylko jakiś ułamek tej grupy, można ich policzyć na palcach jednej ręki.
Wie pan, dużą rolę odgrywają tutaj też media. Młody chłopak zagra dwa, trzy dobre mecze, strzeli goli i trafia na czołówki prasy. Rano przed treningiem wstaje, idzie do kiosku po gazetę i widzi, że jest gwiazdą. I co, 17-latkowi nie walnie sodówka? Oczywiście, że walnie. Jeśli słyszy, że już jest panem piłkarzem, to traci motywację i ambicję do tego, by dalej się rozwijać. Czyta o porównaniach do Messiego, o tym że w reprezentacji brakuje takich jak on i nagle zaczyna łazić z głową w chmurach. A na Zachodzie takich chłopaków mają na pęczki i nie potrzebują ludzi, którzy zadowalają się małymi sukcesami. Poza tym gdy trener ma do wyboru, powiedzmy, dobrego Francuza i dobrego Polaka, to kogo wybierze? Oczywiście Francuza, dlatego Polak musi być jeszcze lepszy, jeszcze silniejszy, jeszcze szybszy i skuteczniejszy.
Chyba sporym przełomem w karierze Grześka, takim mocnym kopniakiem do przodu, były mistrzostwa świata do lat 20.
To było niesamowite przeżycie dla nas wszystkich. Pierwszy szok przyszedł wtedy, gdy poprosili Grześka o to, by przyjechał na przymierzanie garnituru. Wpadliśmy w osłupienie – nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o takich zwyczajach, a tu chłopak jedzie, mierzą go z każdej strony i specjalnie dla niego szyją ubranie. Potem było jednak jeszcze lepiej. Najpierw marzyliśmy o tym, żeby znalazł się chociaż w osiemnastce meczowej. Kolejno – żeby zagrał chociaż pięć minut na tym turnieju, poczuł atmosferę mistrzostw i mógł sobie odhaczyć występ. Aż tu składy wyjściowe na Brazylię, a tam nazwisko Krychowiak… To był idealny mecz pod każdy względem. Rozgrywany był o bardzo dobrej porze, bo w przeciwieństwie do kolejnych starć nie trzeba było na niego czekać do nocy. Ponadto rywal szalenie atrakcyjny. No nic, tylko grać. A tu jeszcze gol Grześka… Nie potrafię nawet opisać nerwów, które nam wtedy towarzyszyły. Generalnie to była wspaniała sprawa, wspominamy do dziś.
Tytułem końca – myśli pan, że ten pozytywny wiatr zmian w polskiej piłce sprawi, że pojawi się więcej takich Krychowiaków?
Naszym problemem jest to, że wychowywaniem młodych zawodników często zajmują się ludzie bez doświadczenia, nauczyciele wychowania fizycznego i tak dalej. Na Zachodzie trener otrzymuje taką pensję, żeby nie musiał martwić się o utrzymanie swojej rodziny. A u nas musi dorabiać na kilku etatach, robić wszystko po trochu i koniec końców nie ma czasu skupić się na poważnie na jednej rzeczy. W takich warunkach trudno o to, by wychować dobrego zawodnika. Tak czy owak widać, że idzie lepsze. Coraz więcej młodych piłkarzy trafia zagranicę, idzie im coraz lepiej. Z czasem będziemy gonili Zachód jeszcze szybciej i szybciej.
***
Po rozmowie jedziemy jeszcze na lokalne boisko Orła Mrzeżyno, gdzie wychowywał się Grzesiek. Nic specjalnego, ewidentnie widać, że piłka w Mrzeżynie raczej nie jest priorytetem.
– Sam pan widzi jak to wygląda. Ale chcę zbudować tutaj akademię piłkarską. Myślę, że nazwisko Krychowiaka i jego wizerunek przyciągną sporo dzieciaków. W zasadzie to nie są już mgliste plany, bo zaczynam powoli działać. Będę chciał stworzyć lokalną szkółkę, która będzie dysponowała kilkoma boiskami, a swoich zawodników rekrutować będzie z okolicy i klas sportowych, które docelowo miałyby powstać w szkołach. Chęci do piłki są, widzę młodych chłopaków, którzy biegają z piłką, kopią na polach. Ale na to też potrzeba będzie dużych pieniędzy – trzeba będzie zaangażować profesjonalnych trenerów, kupić sprzęt i zadbać o całą resztę. Na razie mam problemy z dogadaniem się z lokalnymi władzami, ale myślę, że w końcu to ruszy i będzie miał pan okazję, by znowu nas odwiedzić.
***
W Szczecinie spotykam się natomiast z Tomaszem Jechną. Kto wie, gdzie byłby dziś Krychowiak, gdyby nie ten człowiek. Jechna to trener juniorów Stali Szczecin, który 14-letniego Grześka wypatrzył na turnieju w Wałczu, wyciągnął z Kołobrzegu i wprowadził do reprezentacji województwa nadając jego karierze znacznego rozpędu.
W jaki sposób doszło do tego, że Grzesiek trafił pod pana skrzydła?
Prowadziłem reprezentację województwa zachodniopomorskiego, co wiązało się z tym, że cały czas trzeba było szukać chłopaków, którzy wzmocniliby drużynę. Pewnego razu byłem na turnieju w Wałczu. Tam występował między innymi zespół oparty na zawodnikach tylko z okręgu koszalińskiego – w tym zespole grał Grzesiek. W zasadzie to od samego początku wpadł mi w oko. Był wyrośniętym, silnym chłopakiem, miał niezłą technikę użytkową, był też dość szybki. Nie było większych problemów z tym, żeby zwerbować go do drużyny wojewódzkiej, w której praktycznie od początku grał w wyjściowej jedenastce. Po roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski do lat 13, tak zwany Puchar im. Kazimierza Górskiego. Po kolejnym roku, razem z kilkoma innymi chłopakami, ściągnąłem go natomiast do Stali Szczecin.
Puścili takiego zdolniachę bez problemu?
Bez problemu? Żaki Kołobrzeg w ogóle nie chciały go oddać do Szczecina, chyba zorientowali się, że niezły chłopak i można coś na nim zarobić. A że ten klub był wówczas takim prywatnym interesem lokalnego inwestora, to szybko zwietrzył potencjalny pieniądz. Przyszedłem wówczas do Stali, do prezesów, powiedziałem im jak wygląda sytuacja i zacząłem negocjacje. W Kołobrzegu chcieli za niego cztery tysiące złotych, a był to rok 2003. W Szczecinie powiedzieli mi więc, że nie ma szans, że gdzie to płacić tyle pieniędzy za trampkarza. To my mieliśmy słynąć z wychowywania zawodników i puszczania ich w świat, a nie samemu wykosztować się na tak młodego gracza. Ale chodziłem, namawiałem, męczyłem, przekonywałem, aż w końcu się udało. Już wtedy wiedziałem, że interesuje się nim Michał Globisz, więc temat reprezentacji był mocnym argumentem. Generalnie przedstawiłem wtedy Krychowiaka jako piłkarza, jakiego nie mieliśmy jeszcze w Szczecinie. Z miesiąc łaziłem za prezesami aż w końcu zmiękli. No i potem okazało się, że miałem rację.
W Stali od początku wymiatał?
Był zdolny i to było widać od początku, ale przy tym zupełnie nieprzygotowany. Do tamtego czasu praktycznie w ogóle nie wiedział, co to znaczy regularny, ciężki trening. Wcześniej w Orle Mrzeżyno i w Żakach Kołobrzeg szlifował swoje umiejętności, ale zbyt rzadko, by po transferze do Szczecina od razu wskoczyć na najwyższe obroty. Kiedyś, gdy rozmawiałem z jego tatą, to stwierdził, że Grzesiek rzadko trenował. Z Mrzeżyna do Kołobrzegu było parę kilometrów, więc na tygodniu dojeżdżał tam sporadycznie, a zjawiał się przede wszystkim na meczach. A że potrafił w weekend grać nawet po dwa, trzy spotkania, to organizm był nienaturalnie eksploatowany. W sumie nie wiem też jak on to robił od strony technicznej, bo niby tak nie można, ale jakoś sobie widocznie radził (śmiech).
Potrzebował dużo czasu, żeby wskoczyć w taki regularny cykl zajęć?
Potem, gdy już przeniósł się do Stali, pamiętam, że pojechaliśmy na obóz przygotowawczy. Na tym obozie bardzo szybko łapało go zmęczenie – nic mu się nie chciało, nie miał siły, był przez to apatyczny. Tak jak mówię – to był efekt braku przyzwyczajenia do systematycznego treningu. Ale to było jeszcze w sierpniu, a miesiąc później trafił tutaj do szkoły, bo jako klub sportowy mieliśmy – i mamy do dziś – swoje klasy sportowe, więc było go trochę łatwiej wdrożyć w cały system.
Krychowiak był bardzo zdolny ruchowo i nie mam tu na myśli tylko piłki nożnej. Miał po prostu wszelkie predyspozycje do tego, by uprawiać sport, jakikolwiek. Już wielokrotnie to powtarzałem – gdyby zajął się piłką ręczną, siatkówką i tak dalej, to w każdej z tych dyscyplin osiągałby sukcesy. Pewnie nawet w hokeju na lodzie dałby radę. Do tego dość szybko biegał – mógł startować na 100 metrów, ale i przez płotki, za każdym razem się wyróżniał. Zdolne ruchowo dziecko i trzeba było go tylko pokierować na odpowiednie tory.
Już od małego rządził w drugiej linii?
Ja wystawiałem go albo w środku pomocy, jednak dużo bardziej ofensywnie niż gra dzisiaj, albo w ataku. Generalnie gdy trzeba było bronić – zostawał w drugiej linii. Gdy zaś goniliśmy wynik – szedł na szpicę. Tak było zresztą nie tylko w klubie, ale i w reprezentacji. Tak już na stałe na pozycję defensywnego pomocnika został przesunięty dopiero w Arce Gdynia, gdzie trafił ze Szczecina. Tam definitywnie przypisano go do tej pozycji, choć na początku szło mu, powiedzmy sobie, różnie. Pamiętam jak po kilku miesiącach od przenosin do Gdyni graliśmy mecz jako reprezentacja województwa zachodniopomorskiego. Grzesiek grał niezwykle zachowawczo. Sporo zagrań na alibi, mało odważnych szarż. Podawał do najbliszego i nie chciał za bardzo przekraczać połowy boiska. Już wtedy rozmawialiśmy z jego ojcem i trochę nad tym utyskiwaliśmy – taki zdolny chłopak, który ma ciąg na bramkę, a tak bardzo ogranicza się w grze.
Coś jeszcze było w tamtym czasie do poprawy?
Na początku miał ogromny problem z lewą nogą, w ogóle jej nie używał. Ale że, tak jak mówiłem, był zdolny, to w miarę szybko sobie z tym poradził.
Gdy dzisiaj ogląda się Krychowiaka, to można odnieść wrażenie, że ten chłopak w dzieciństwie nie był urwisem, nie sprawiał żadnych problemów. Grzeczny, ułożony, pokorny.
Grzesiek nie przysparzał nam żadnych problemów wychowawczych. Klapy na oczy i tylko piłka. No ale nawet to, że w wieku 13 lat wyfrunął z domowego gniazda, mieszkał sam w internacie i sobie radził wiele o nim świadczy. Zdarzało się, że gdy terminarz gier ułożył się w taki, a nie inny sposób, to nie miał nawet kiedy podjechać do domu – chciał przede wszystkim trenować i temu podporządkowywał całe swoje życie. A w wieku 16 lat polecieć tyle kilometrów zagranicę? Ogromne poświęcenie. Trzeba mieć cel i do niego dążyć. Grzesiek był zdyscyplinowany od początku. Gdy obserwuję go teraz udzielającego wywiadów, to widzę też, że Krychowiak piłkarz PSG, a Krychowiak trampkarz w mojej drużynie to dwie te same osoby. Nigdy nie widziałem go smutnego, zawsze uśmiechnięty. No dobra, chyba że przegrywaliśmy mecz – wtedy się nie cieszył. Generalnie prowadził jednak szatnię, przewodził chłopakom i widać, że tak jest do dzisiaj.
A jakieś inne kluby poza Arką nie próbowały go panu podebrać?
Gdy ściągałem Krychowiaka do Szczecina, to wiem, że miał chyba propozycję z Pogoni. Wtedy mieliśmy jednak w Stali bardzo mocny rocznik, większość chłopaków grała z sukcesami w reprezentacji województwa, więc był to wtedy dość logiczny wybór. A poza tym to nic mi nie wiadomo o żadnych ofertach.
A Stal pewnie do dziś czerpie profity z tego, że wychowała piłkarza wartego tak grube miliony.
Każdy klub po kolei dostaje jakieś pieniądze, ale nie wiem dokładnie jakie to są kwoty. Wiem na pewno, że gdy przechodził z Reims do Sevilli, to i Stali coś skapnęlo. Teraz też klub ponoć czeka na swój kawałek tortu, który przy skali transferu do PSG będzie jak na nasze warunki duży. Natomiast tak jak mówię – o konkretnych kwotach nie potrafię się wypowiedzieć.
Miał pan przegląd wielu młodych zawodników z regionu w tamtym okresie – wróżył pan już wtedy tak wielką karierę Grześkowi?
Wtedy, gdy byliśmy na mistrzostwach Polski, czyli chłopcy mieli po 13, 14 lat, mogę śmiało powiedzieć, że z rocznika ’90 był albo w pierwszej dwójce, albo w pierwszej trójce. Według mnie najlepsi chłopcy w tamtym czasie to byli Krychowiak i Janota.
Właśnie, Janota. Mówił mi o nim również tata Grześka. Ponoć potencjał nie z tej ziemi.
Lewonożny, pokrętełko w stopie, niesamowity drybling. No ale okazało się, że to pokrętełko to nie wszystko.
Głowa.
Możliwe, Grzesiek był zdecydowanie bardziej ułożonym chłopakiem. Ostatnio rozmawiałem z jego tatą i musiałem go pochwalić za to, gdzie dziś jest Krychowiak, bo ta kariera to w dużej mierze zasługa pana Edwarda. Miałem wielu zdolnych chłopaków pod swoją opieką, ale ogromna rola rodzica w tym jak pokieruje swoją pociechą. A tata Grześka wychowywał twardo i według ściśle określonych reguł. Wojskowa dyscyplina. A że Grzesiek się podporządkowywał, bo zależało mu na karierze, to i wszystko zatrybiło. Szczęście, że się nie buntował, bo tak czasem dzieci mają w zwyczaju, ale tutaj udało się tego uniknąć i dzisiaj widzimy efekty.
MARCIN BORZĘCKI
WSZYSTKIE MULTIMEDIA WYKONANO SMARTFONEM SAMSUNG GALAXY S7 (więcej o GalaxyS7)