Dla Marcina Kaczmarka, trenera Wisły Płock, dzisiejszy dzień jest bardzo szczególny. Po 12 latach pracy w trenerce, w trakcie której nie chadzał skróty, w końcu zadebiutuje w wymarzonej Ekstraklasie. I zrobi to siedząc na ławce zespołu, który obejmował cztery lata temu, gdy ten spadał do drugiej ligi, a kluczowi piłkarze rozjechali się na cztery strony świata. W dodatku jego pierwszym przeciwnikiem będzie gdańska Lechia – klub, w którym się wychował jako piłkarz, klub, który dał mu pierwszą pracę w trenerce i klub, który… złożył mu ofertę zatrudnienia zimą tego roku. O tym wszystkim – i o wielu innych rzeczach, między innymi relacjach z ojcem – opowiada w bardzo obszernej rozmowie z Weszło. Zaparzcie dobrą kawę i zapraszamy do lektury. Powinniście zdążyć jeszcze przed pierwszym gwizdkiem nowego sezonu.
„Nawet jak grasz z dzieckiem w szachy, to wygrywaj z nim, bo zawsze lepiej wygrywać, a małego uczyć, że ma walczyć o swoje”. To podobno pana motto.
Może bez przesady z tym mottem, ale często to powtarzam swoim piłkarzom. Zawsze lepiej wygrywać, bo to po prostu wchodzi w nawyk. Nawet jak gramy nieistotny z punktu widzenia punktowego sparing, mamy gierkę treningową czy po prostu rywalizujemy w trakcie ćwiczeń, kto strzeli więcej bramek. Ten cel zawsze musi być taki sam – wygrywanie. Gdy już przyjmiemy taką postawę, zdecydowanie trudniej pogodzić się z porażką. Oczywiście trzeba umieć ją zaakceptować i wyciągać z niej wnioski, ale nie można nigdy podchodzić do rywalizacji z założeniem, że nie ma się w niej szans, czekając na jakiś cud. To do niczego nie prowadzi.
Raczej nie zyskał pan sympatii zwolenników bezstresowego wychowania.
Może i tak, ale z drugiej strony – nie róbmy ze mnie jakiegoś demona. Mam dwójkę dzieci. Mój wpływ na ich bezpośrednie wychowanie nie jest aż tak duży jak mojej żony z racji tego, że jestem cały czas na wyjeździe, ale generalnie staram się im jakoś to przekazać. Oczywiście z własnymi dziećmi jest trochę trudniej niż z piłkarzami – człowiek często ugina się pod wpływem wiadomych impulsów, ale ogólnie rzecz biorąc, warto stosować to – nazwijmy to – mniej nowoczesne podejście.
Pan ze swoim tatą często wygrywał w szachy?
Akurat w szachy za dużo nie grywaliśmy. Częściej w warcaby (śmiech). Też powiem szczerze, że z racji wykonywanego przez ojca zawodu nie mieliśmy zbyt wiele czasu dla siebie. Poza tym naszą rywalizację najczęściej przenosiliśmy na boisko, na rzeczy związane z piłką nożną, oczywiście już w momencie gdy miałem jakieś tam umiejętności. Naszą ulubioną grą była zdecydowanie siatkonoga. Nie przypominam sobie, żebym dostawał fory, ale w pewnym momencie zdarzyło się, że zacząłem wygrywać i bez tego.
Pan to chyba w ogóle nie lubi pytań o pana ojca.
Nie, dlaczego?
To znaczy zawsze pan cierpliwie na nie odpowie, ale da się momentami wyczuć irytację między wierszami.
Nie lubię, gdy ktoś po dwunastu latach mojej pracy, pyta się mnie, jaki wpływ dziś ma mój ojciec na to, co robię. No przecież wiadomo, że z wielu względów żaden. Dla mnie to po prostu brak kompetencji u pytającego. Jeszcze raz powtórzę: od dwunastu lat pracuję na swój rachunek, na swoje nazwisko. Jak zaczynałem pracę jako trener w Lechii jako 29-letni młody człowiek, to wtedy oczywiście tych rozmów było więcej. W związku z tym, że miałem w domu trenera – może nie przez długi czas, bo ciągle był w rozjazdach – starałem się te dobre cechy od niego przyswajać, a te w moim mniemaniu złe eliminować. Natomiast z czasem ja poszedłem już bardzo wyraźnie swoją drogą. Ojciec często lubi powtarzać, że jestem niezależny jak Statua Wolności. Być może coś w tym jest. Na pewno coś w tym jest.
A często rozmawiacie ze sobą nie o Wiśle, a o piłce jako takiej?
Jak jesteśmy w domu chociażby przy okazji świąt, to staramy się tego unikać. Na co dzień mamy tak mało czasu dla siebie, dla swoich rodzin, że szkoda go tracić. Oczywiście czasami wymieniamy poglądy – na przykład przy okazji wielkich imprez jak teraz Euro. Jeszcze kończąc wątek „doradztwa” ze strony ojca – obaj doskonale wiemy, że ta praca wymaga całkowitego poświęcenia, ciągłego bycia w zespole, z zespołem, codziennej pracy. To nie jest tak, że ktoś ma złoty patent, który w razie potrzeby przekaże przez telefon. Ojciec nawet nie był na żadnym moim meczu mistrzowskim, więc nie wiem, o co miałbym go pytać.
A pisanie o wyjściu z cienia, które umówmy się jest nagminne, panu nie przeszkadza?
Już nie mam z tym problemu. Traktuję to w ten sposób, że dopóki ojciec żyje – a daj mu Panie Boże, by żył jak najdłużej – to będą pojawiać się jakieś porównania czy opnie na temat tego, kto był lepszy. Czasami pewnie są one bez sensu, bo funkcjonujemy w zupełnie innych realiach, ale cóż – nie uciekniemy od tego. Ja pracuję na swój rachunek, ten dorobek jak na 42-letniego trenera chyba nie jest najgorszy. Moja praca o mnie świadczy. A to, że ktoś napisze, że wyszedłem z cienia czy nie wyszedłem, to już nie mój problem (śmiech).
Gdy z dzisiejszej perspektywy oceniamy Wisłę, wszystko wygląda niemal wzorcowo. Awans do Ekstraklasy przyszedł dokładnie w tym momencie, w którym miał przyjść zgodnie z planem prezesa. Pan też podtrzymał dobrą passę i wywalczył kolejną już promocję do wyższej klasy rozgrywkowej. Ale gdyby przyjrzeć się temu uważniej, to pan zaliczył niezłą przejażdżkę roller-costerem, szczególnie w ostatnich kilkunastu miesiącach.
Generalnie te cztery lata były bardzo obfite w wydarzenia. Trzeba pamiętać o tym, gdzie był ten klub w tamtym czasie. Borykał się z ogromnymi problemami różnej natury. Spadł z pierwszej do drugiej ligi, czyli na trzeci poziom rozgrywkowy. Drużyna całkowicie się rozsypała, bo odeszło bodajże 12 czy 14 piłkarzy, w tym ci kluczowi jak Biliński, Kamiński, Ricardinho. Długo można by wymieniać. I trzeba to było wszystko budować od podstaw, ale ponowne opowiadanie tej historii krok po kroku chyba nie ma większego sensu. Kluczową sprawą – co będę podkreślał zawsze – było wsparcie miasta. Bez niego te dwa awanse i to, że wypadliśmy bardzo dobrze jako beniaminek na zapleczu Ekstraklasy, a później wręcz nieoczekiwanie włączyliśmy się do walki o awans, nie byłoby możliwe. Wydaje się, że cztery lata to szmat czasu, ale biorąc pod uwagę nasze cele, to czas potoczył się w miarę szybko.
A podobno na początku jedyną entuzjastką pana pracy w Płocku była pana żona.
(śmiech) Może to za dużo powiedziane, ale rzeczywiście to żona doradziła, by spróbować. No bo gdybym nie spróbował, to bym się nie dowiedział. Telefon od prezesów z Płocka dostałem bardzo szybko, bo w zasadzie godzinę po tym, jak już wiedziałem, że nie przedłużę umowy z Olimpią Grudziądz…
Gdzie też pracował pan cztery lata. Nie chciał pan zrobić sobie jakiegoś urlopu?
Nawet nie miałem za bardzo czasu się nad tym zastanowić. Przede wszystkim myślałem, że dłużej będę czekał na jakąś konkretną propozycję. Co tu dużo mówić, miałem sporo oporów przed przyjęciem oferty z Płocka. Przecież w środowisku panowała wtedy nawet taka opinia – chcesz się oduczyć grać w piłkę, idź do Wisły. Stan wyjściowy nie był porywający, ale ludziom z zewnątrz ciężko to przecież wytłumaczyć – wszyscy patrzyli na to w ten sposób, że skoro to Wisła, klub z tradycjami, marką, sukcesami, to musi od razu wrócić poziom wyżej. Zdawałem sobie sprawę z presji. A bardzo lubię wyzwania.
To przechyliło szalę?
Nie ukrywam też, że bardzo ważne było to, że mam tutaj bazę treningową. W poprzednich klubach, w których pracowałem, miałem z tym problem. Trawiaste boisko do treningu to podstawa. To z dzisiejszej perspektywy brzmi śmiesznie, ale nie wszędzie można było liczyć na takie „przywileje”. Cóż, minęły cztery lata i okazało się, że podjąłem dobrą decyzję.
Generalnie jest pan w naszych realiach pewnym fenomenem. Już po raz drugi przepracował pan cztery lata w jednym klubie. Z czego to wynika? Coś pana wyróżnia na tle kolegów z branży.
Ciężko mi oceniać samego siebie. Trzeba by o to zapytać ludzi, którzy mnie zatrudniają i ze mną współpracują. Wydaje mi się jednak, że absolutnie kluczowy w tym wszystkim jest w wynik. Po prostu. Gdyby nie było progresu, to nie pracowałbym tak długo. To nierealne, przecież doskonale wiemy w jakim świecie żyjemy.
Ale trenerów często zwalnia się też z innych przyczyn, niż brak zadowalającego wyniku, co pokazał choćby ostatni sezon Ekstraklasy.
Oczywiście, że tak. Najwidoczniej można gdzieś tam znaleźć ze mną wspólny język. Również w tych trudnych momentach, których przez te cztery lata, nie oszukujmy się, było sporo. Cóż, cieszę się z tej prawidłowości. Oby to trwało.
Spójrzmy na te ostatnie kilkanaście miesięcy. Dość niespodziewanie włączyliście się do walki o awans w zeszłym sezonie i do tego awansu zabrakło niewiele. To był taki ciężki moment czy raczej sygnał, że idziecie w dobrym kierunku?
To na pewno było wydarzenie, po którym pewne rzeczy się zdecydowanie zmieniły. Ja traktuję ten sezon w kategoriach bardzo dużego postępu, który wykonaliśmy. Przecież my zdobyliśmy 69 punktów, a to w ostatnich latach dawało awans, pozwalało nawet kończyć ligę na pierwszym miejscu. Tak się ten sezon ułożył, że trzy drużyny – my, Zagłębie i Termalica – wyraźnie odskoczyły. Na finiszu przegraliśmy tę rywalizację – konkretnie w tym jednym spotkaniu, po przegranej z Termaliką u siebie. Niedosyt pozostał, ale wynik punktowy był jasny sygnałem, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Ale ona przyniosła inne zagrożenie, a mianowicie w tym udanym sezonie wypromowaliśmy kilku piłkarzy. A potem nie było nas stać, by ich zatrzymać. Janus, Góralski i Hiszpański – nasi kluczowi piłkarze wylądowali w Ekstraklasie.
Ale to dopiero początek listy, bo przecież skala rewolucji była znacznie większa. Mimo – jak pan powiedział – dobrze wykonanej roboty, wymieniliście połowę budowanej przez trzy lata kadry.
I to jest coś, co uważam za nasz ogromny sukces. W takim krótkim czasie, w okresie letnim, odeszło 10-12 piłkarzy, a przyszło 10 nowych i udało się przez to przejść praktycznie suchą stopą. Oczywiście były trudne momenty, szczególnie na początku ostatniego sezonu. Dla mnie, dla zarządu, dla tych piłkarzy, którzy przyszli. Na szczęście wszyscy wytrzymali ciśnienie i to się zazębiło. Zimą już byliśmy wysoko i mieliśmy możliwość, by do wiosny przygotować się w komfortowych warunkach.
Ten falstart, o którym pan wspomniał. Chyba nigdy nie był pan tak blisko zwolnienia.
Na pewno było bardzo dużo znaków zapytania. Zdawałem sobie z tego sprawę, bo też znam ludzi, z którymi w klubie współpracuję, a trwa to już przecież kilka lat. Kluczowe było to, że mówiąc szczerze, w zespół nie wkradło się jakieś zwątpienie. Wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku, ale brakowało nam trochę czasu, by to zaczęło się zazębiać. No i wygraliśmy kilka meczów pod rząd, zbliżyliśmy się do czołówki i znów okazało się, że cierpliwość w trudnych momentach popłaca.
Konkretnie pojawił się wtedy pomysł, by zatrudnić panu dyrektora sportowego, który w razie czego mógłby przejąć pana obowiązki.
No tak, gdzieś w kuluarach się o tym dowiedziałem. Było kilka pomysłów, było też kilka zawirowań, również zmiany w zarządzie. Nie mnie to oceniać.
Ale wyobrażał pan sobie w tamtym momencie współpracę z dyrektorem sportowym?
Ja uważam, że klub zawsze ma prawo ustawiać swój pion sportowy tak, jak uważa.
Ale to jednak pan miałby być głową tego wszystkiego, więc ciężko byłoby postąpić wbrew panu.
No oczywiście, dlatego jest pytanie, jakby to miało wyglądać w praktyce. Ale nikt nigdy ze mną oficjalnie o tym nie rozmawiał, więc nie ma tematu. Dziś już mamy dyrektora sportowego i ja uważam, że jest to funkcja niezbędna w klubie Ekstraklasy, bo pracy jest naprawdę sporo. Naprawdę ciężko sobie wyobrazić, by teraz takiego człowieka nie było. A podsumowując ten wątek – wtedy wygrała opcja Kaczmarka i tyle, udało się poprowadzić ten projekt do końca.
Wielu trenerów mówi o tym, że marzy im się bycie takim menedżerem w angielskim stylu. W pana przypadku, trochę ze względu na staż, takie skojarzenie się nasuwa.
Uważam, że zawodowa piłka absolutnie do tego dąży. Ale ambicja a możliwości to dwie zupełnie inne sprawy. Ja dzisiaj mam komfort. Doszło do pewnych zmian w sztabie i jest on już na takim poziomie, że daje mi to troszeczkę więcej czasu na zarządzanie. Aczkolwiek ja zawsze byłem trenerem, który kocha boisko, który obok niego i na nim czuje się najlepiej. Oczywiście wąska specjalizacja poszła tak do przodu, że podział ról musi być klarowny. To nie jest przypadek, że w sztabach klubów zachodnich jest 12-15 osób. My przystosowujemy się do tego powoli, ale jest coraz lepiej, szczególnie w klubach z największymi możliwościami. Na szczęście u mnie też rozumie się tę potrzebę zmian i wierzę, że to będzie jakaś prawidłowość.
Pytam też dlatego, że mówiło się o panu w kontekście pracy w Lechii. Była konkretna oferta zimą. A to przecież właśnie klub z największymi możliwościami, jeden z nich.
Była taka oferta, ale bardzo szybko uciąłem te spekulacje. To trwało tak naprawdę pół dnia, bo przecież miałem ważny kontrakt z Wisłą. Czułem się w obowiązku, by poinformować władze, że jest taka oferta. Nikt w klubie nie wyobrażał sobie jej przyjęcia – byliśmy wtedy na miejscu premiowanym awansem, zostało pół roku. A skoro tak, to chciałem to jak najszybciej zakończyć i zająć się Wisłą, bo nie ukrywam, że awans to był mój priorytet. Oferta była i może jeszcze kiedyś będzie. Ja jestem z Gdańska, jestem wychowankiem Lechii…
No właśnie. Trudno mi uwierzyć w to, że tak łatwo przyszło panu odrzucenie tej oferty…
Ale tu nawet nie chodzi o to, czy łatwo czy trudno. Tu chodzi o taki czysty, pozbawiony emocji profesjonalizm. To, co ja sobie wtedy myślałem i to, co miałem gdzieś tam z tyłu głowy, miało najmniejsze znaczenie w kontekście podjęcia decyzji. Oczywiście każdy zdrowo myślący człowiek powiedziałby tak na moim miejscu: jesteś w domu, masz zespół, który może walczyć o najwyższe cele, finansowo w tych pierwszych propozycjach też wyglądało to bardzo korzystnie. Same plusy. Ale to nie miało znaczenia w momencie, w którym Wisła sobie tego nie wyobrażała. Właśnie dlatego chciałem to jak najszybciej uciąć – by być fair w stosunku do pracodawcy i w stosunku do drużyny. Szczególnie ona musiała mieć jasny sygnał, że nie jestem jakoś rozchwiany. Gdybym inaczej to rozegrał, to tego awansu byśmy pewnie nie zrobili.
Czyli poniekąd i tak pan skorzystał na tej ofercie, bo wysłał sygnał do reszty, że warto tu zostać.
Myślę, że tak. No bo przecież pamiętajmy, że w tym samym czasie oferty z Ekstraklasy mieli niektórzy moi piłkarze. I gdybym ja jako ich przełożony rozpamiętywał swoją ofertę przez tydzień, dwa, miesiąc. Później mogłoby tego czasu zabraknąć. Otwarcie powiedziałem radzie drużyny, że była taka oferta, ale jest już nieaktualna i liczy się tylko praca z nimi. Myślę, że zyskałem dodatkowy szacunek, nie tylko u piłkarzy, ale też u kibiców.
A nie jest też trochę tak, że pan do tej Lechii ma trochę żal? To pierwsze pana zwolnienie było takie dziwne.
Nie, to było tyle lat temu… Ja przede wszystkim jestem wdzięczny Lechii, że dała mi szansę pracy w tak młodym wieku jako pierwszemu trenerowi. To się nigdy nie zmieni. Oczywiście później miałem żal, przede wszystkim dlatego, ze wykonałem zadanie, które przede mną postawiono. Ale byłem 11 lat młodszy, więc na pewne rzeczy patrzyłem bardziej emocjonalnie. A teraz patrzę inaczej, najwidoczniej ktoś wtedy miał inny pomysł i nie mogę mieć o to pretensji. Lechia też jest w miejscu, w którym być powinna i mam nadzieję, że będzie się rozwijać i walczyć o najwyższe laury. Ale od drugiej kolejki.
Po drodze była również sprawa pana ojca, który też nie został najlepiej potraktowany przez klub przy zwolnieniu.
No tak. Jeśli patrzymy na to w tych kategoriach, to rzeczywiście mogę mieć gdzieś tam jakiś drobny… (dłuższa chwila zastanowienia)… Nawet nie wiem, jak to nazwać, bo bezpośrednio w tym nie uczestniczyłem. Uważam, że ojciec wykonał tam świetną pracę na materiale takim, jaki miał. Wprowadził wielu młodych zawodników. W tamtym momencie decyzja o zakończeniu z nim współpracy była dla mnie niezrozumiała, ale żyjemy w takich a nie innych realiach. Karuzela się kręci i trenerzy mają do tego prawo.
Ja wierzę jednak, że taka praca organiczna, choćby mój przypadek – drobny, gdzieś niżej – też daje ludziom do myślenia. Że taka praca u podstaw, planowana i ciągła, też może przynieść efekty. Dajcie trenerowi popracować i wtedy go rozliczajcie, bo jak zespół ma się rozwijać, gdy w ciągu dwóch lat ma sześciu trenerów? Moim zdaniem nie ma takiej możliwości. Nie ma ciągłości.
Pewnie pan mi się teraz nie przyzna, ale ta Lechia to jest projekt, w którym w przyszłości pan chciałby uczestniczyć, prawda?
Wielu ludzi, też często moich bliższych lub dalszych znajomych, uważa się za lechistów. Często w sposób uprawniony, czasami mniej. Ja mogę powiedzieć, że ja jestem lechistą. Wychowałem się w tym klubie, od trampkarza do seniora, z tego klubu zostałem wytransferowany, dałem mu też w jakiś sposób zarobić, potem wróciłem w trudnym momencie i też jakąś cegiełkę do jego odbudowania dołożyłem. I w związku z tym na pewno zawsze będzie leżał mi na sercu los Lechii. To jest moje rodzinne miasto, mieszka w nim moja rodzina, żona pracuje, dzieci chodzą do szkoły, mam tu rodziców, którzy pomieszkują trochę w Gdańsku, trochę pod nim. I niewątpliwie każdy chciałby być w domu. Ja nie ukrywam, że jeśli kiedykolwiek oferta z Lechii jeszcze się pojawi, czy to będzie w bliższej czy dalszej przyszłości, to zawsze ją rozważę. To jest mój klub i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.
Jest pan specjalistą od awansów, wywalczał pan je praktycznie w każdym klubie. Który wspomina pan z największym sentymentem?
Każdy z nich smakował inaczej. Każdy został wywalczony w innych okolicznościach, w innych realiach. Oczywiście ten ostatni jest o tyle istotny, że do Ekstraklasy, więc spełniam tym samym swoje marzenia, będę pracował w najwyższej klasie rozgrywkowej. Gradacja generalnie jest trudna. W Lechii dostałem szansę jako bardzo młody człowiek, jako wychowanek i bardzo cieszyłem się z tego, że mogę jakoś pomagać temu klubowi wyjść z niebytu. Z kolei Grudziądz to kompletnie inna historia. Tam był klub bez tradycji i pasjonaci. Ludzie z dużymi chęciami, ale może nie do końca środkami, by robić dużą piłkę. Prezes klubu Bojarowski, prezydent miasta Malinowski – to ludzie, którzy wierzyli, że w Grudziądzu można zrobić piłkę na przyzwoitym poziomie i to się udało. Do tej pory jak tam jadę, to mam wielu przyjaciół i cieszę się, że zostawiłem tam ślad. Wisła to też historia, o której dziś już powiedzieliśmy. Marka, tąpnięcie i budowa od podstaw. A na końcu olbrzymia satysfakcja. Takim podsumowaniem tego była zabawa na rynku po meczu z Zawiszą, który dał awans. Coś pięknego. Od wielu lat takie zdarzenie nie miało w Płocku miejsca.
Pierwszy raz od wielu lat piłka nożna w Płocku wygrała wyraźnie z piłką ręczną.
No więc właśnie. To było widać, to było namacalne i to były piękne chwile. Tak więc każdy z tych awansów smakował bardzo dobrze, ale na swój sposób inaczej, więc nie podlegają one gradacji.
Wracając na chwilę do czasów Olimpii Grudziądz. Wielu ludzi zarzucało tam panu, że nie stawiał pan na młodych piłkarzy, a bardziej swoich kolegów.
To bardzo ciekawe. Ja nie znam dobrego trenera, który stawiałby na kogoś, kto jest wyraźnie gorszy, tylko dlatego, że jest jego kolegą. Albo stawiałby na młodego tylko dlatego, że jest młody. Musi być korelacja. Pamiętamy o tym, że wtedy – z całym szacunkiem – w Olimpii Grudziądz dopiero budowano struktury, drużyny młodzieżowe dopiero raczkowały.
Czyli po prostu nie było na kogo stawiać?
Brutalna rzeczywistość. Klub nie zrobiłby postępu ma miarę możliwości, gdyby nie ci piłkarze, których sprowadziłem. Żeby nauczyć pozostałych zawodu, profesjonalizmu, podejścia do pracy, trzeba było takich ludzi jak Sławek Wojciechowski. Trzeba było się cieszyć, że ktoś taki zgodził się nam pomagać. On, Mariusz Pawlak, Krzysiek Brede – ci ludzie, tworzyli to ze mną od strony szatni i to się sprawdziło. Później ta formuła się wyczerpała, więc to się skończyło. Nie mam nic przeciwko młodzieży. Wręcz przeciwnie – sam jestem z ekipy, która weszła do seniorskiej piłki szeroką ławą. Ojciec wprowadził nas do drużyny chyba ośmiu, w tym mnie jako juniora młodszego. To było fajne, złote pokolenie, a Lechia szkoliła wtedy na wybitnym poziomie. U mnie na początku też grało wielu wychowanków.
Z Krzysztofem Brede
Powiedział pan kiedyś, że w przeciwieństwie do swojego ojca, nie potrafi pan w 100% poświęcić się piłce. To dość odważna deklaracja.
Żeby to było dobrze zrozumiane: ja uważam, że ciężko dobrze funkcjonować bez szerokich horyzontów i takiej dbałości o to, by ciągle je jeszcze poszerzać. Rodzina, życie prywatne… Żeby być wydatnym w pracy, trzeba umiejętnie ten czas dzielić. Ja nie wiem, który model jest lepszy…
Ja wiem, który lepiej sprzedaje się w mediach.
OK, nie mam nic przeciwko temu. Ja mówię, jak jest. Nie będę opowiadał, że siedzę 10-12 godzin w klubie, przychodzę o 8 i wychodzę o 20. Trenerem jest się zawsze, 24 godziny na dobę. Jest jeszcze telefon, jest komputer. To, że ktoś faktycznie wysiaduje w klubie i coś tam stuka w klawiaturę też nie musi oznaczać, że ciężko pracuje. Zaufanie do współpracowników i piłkarzy to podstawowa sprawa. Musimy w tym całym zgiełku wygospodarować czas dla siebie, a tym bardziej w przypadku takim jak np. mój, pracuję nieustannie, intensywnie od 8 lat. Wszyscy wiemy, jaki to jest zawód. Oczywiście nie chciałbym, żeby to zabrzmiało w ten sposób, że Kaczmarek przychodzi do klubu na 15 minut i fajrant, bo to jest absurd. Nie osiągałbym żadnych rezultatów.
To jest ta cecha, którą podpatrzył pan u ojca i uznał za złą, do wyeliminowania?
On w swoim życiu nie szedł na kompromis, albo to robił to rzadko. Była tylko piłka i to odbijało się na życiu prywatnym. Ale pamiętajmy przy tym, że to były inne czasy. Nie było takich możliwości jak dziś. Wtedy trener był odpowiedzialny za niemal wszystko, włącznie z tym, że pokazywał jak trzeba wymasować zawodnika, bo skończył studia i wiedział, jak się to robi. Taki mój ojciec ma charakter, że te 10 godzin na stadionie spędzał, doglądając wszystkiego.
Jest pan już najdłużej pracującym trenerem w 70-letniej historii Wisły Płock, niezłe osiągnięcie.
No cóż, jestem z tego bardzo dumny. To tylko świadczy o tym, że daje radę. To są oczywiście takie fajne statystyki głównie dla ludzi związanych z klubem, ale to największa wartość, że możesz po latach przyjechać do takiego klubu z podniesioną głową, a nie mieć takiego statusu, że lepiej nie pokazywać się w okolicach stadionu. Ja wiem, że to się do końca nigdy nie uda w każdym miejscu, to jest naturalne, ale dopóki kojarzę się ludziom jako ktoś, kto ma swój charakter, często trudny, ale również jakiś kręgosłup moralny, to mogę być z siebie zadowolony, bo to bardzo ważne.
A Szczecin jak pan wspomina? To dość dziwny epizod w pana trenerskim CV.
Szczecin zawsze będę wspominał bardzo sentymentalnie, bo byłem tam pięć lat jako piłkarz, a tego nie da się wymazać. W dodatku to były te najpiękniejsze młode lata, pomiędzy 20. a 25. rokiem życia, to taki fajny okres w życiu każdego człowieka. Do tej pory mam dobry kontakt z ludźmi, których wtedy poznałem. Sławek Rafałowicz jest teraz nawet moim asystentem. No i prócz tego mamy ten mój króciutki okres pracy trenerskiej.
Został pan zwolniony pomimo tego, że zajmował pierwsze miejsce w tabeli.
To było dziwne. Ja oceniam to w ten sposób, że wtedy zarząd miał zupełnie inną koncepcję, ale nie potrafiono mi wytłumaczyć, dlaczego chcą się ze mną rozstać. Jeszcze w drodze do Szczecina w pociągu dostałem zapewnienie, że wszystko jest w porządku, a gdy dojechałem na miejsce, zostałem poinformowany, że jednak nie jest i muszę odejść. Ale koniec końców zachowali się fair, bo rozliczyli się ze mną w 100% w prawach kontraktowych. Szkoda, bo potym jak Pogoń sięgnęła dna, byliśmy na fali wznoszącej i można było zrobić coś fajnego, bo ta magia nazwy, te możliwości, są w Szczecinie i zawsze były ogromne. Ale już dzisiaj nie wspominam tego jako traumatyczne przeżycie. To trwało za krótko, by się przywiązać do pewnych rzeczy. Przynajmniej mam taką ciekawostkę w CV, że wyleciałem będąc na pierwszym miejscu (śmiech).
Pan jest zadowolony z tego, co się udało latem zrobić? Z tego co słyszę, to po tym 3:0 z Arką zapanował spory optymizm.
Ja mam zawsze takie wyważone podejście do tego tematu. Powiem przewrotnie, że na pewno jesteśmy troszeczkę w niedoczasie. Mimo wszystko mamy bardzo mało czasu, by przygotować się do Ekstraklasy nie tylko pod względem sportowym, ale też organizacyjnym. Ludzie pracują teraz dzień i noc, żeby dopiąć to na ostatni guzik. A przy takim stadionie, jaki mamy, nie jest to łatwe. Wymogi są zdecydowanie na wyższym poziomie. A jeżeli chodzi o samą stronę sportową, to tak samo – ten zespół jest cały czas w sferze budowania. Prawdopodobnie do ostatnich minut będzie walka o zatwierdzenie niektórych zawodników. Kwestia certyfikatów i tak dalej. Na pewno jestem zadowolony z tego, że dość szybko i sprawnie udało się zakontraktować takich piłkarzy, na których nam zależało, patrząc pod kątem jakości i doświadczenia. Mamy tu na myśli Tomislava Bozicia, Kamila Sylwestrzaka i Dominika Furmana. To duży plus dla klubu, że tak sprawnie przeprowadził te transfery.
A gdyby pan miał wskazać rzecz, z której ewidentnie nie jest zadowolony?
Powiem inaczej. Patrzę na to tak, że klub w miarę możliwości robi wszystko, co może na ten moment. A to, że niektóre rzeczy się nie udają, to często nie wynika z winy pojedynczych ludzi, którzy na to pracują, ale po prostu z kontekstu, z braku czasu, z tego, że tak wiele tych zadań przed nami. Nie zamierzam narzekać. Byliśmy na super obozie w Grodzisku, wykonaliśmy tam dobrą pracę, mimo że I liga skończyła się późno, a przygotowania musieliśmy zacząć wcześnie.
Ile dni wolnego mieli zawodnicy?
Tak naprawdę tylko dziewięć. Nie było za wiele czasu i musieliśmy zmodyfikować obciążenia w okresie przygotowawczym. Zaplanowane mieliśmy trochę inne, na wyższym poziomie. Po badaniach i obserwacjach okazało się, że niektórzy po prostu nie zdążyli się zregenerować odpowiednio po sezonie. Mogę oczywiście powiedzieć, że z tego jestem niezadowolony, ale w życiu staram się nie rozpraszać rzeczami, na które nie mam wpływu, a robić jak najlepiej te, które ten wpływ mam.
Jeśli chodzi o wzmocnienia, to co na dwa dni przed startem ligi jest największą bolączką? Brak napastnika?
Z napastnikami jest najtrudniej. Wszyscy szukają, towar deficytowy.
Taki Górnik Zabrze już ze dwa lata.
No więc właśnie. Musimy patrzeć na to, jaki mamy budżet, w jakich ramach się obracamy. Kilku zawodników gdzieś tam jest na celowniku, niektórzy wybrali oferty innych klubów. W tej chwili mamy Mikołaja Lebedyńskiego, Emila Drozdowicza, trenuje z nami Jose Kante i najpewniej za chwilę do nas dołączy.
Liczy pan na wielkie przełamanie?
To, że nie strzelił bramki w tamtym roku, oznacza, że jest duża szansa, że w końcu zacznie strzelać (śmiech).
W myśl zasady każde niepowodzenie przybliża nas do powodzenia.
No więc właśnie. Uważam, że on ma sporo atutów i tutaj patrzyliśmy nie tylko pod kątem bramek. Pasuje do naszego sposobu gry i postaramy się to wykorzystać. Poza tym okienko jest cały czas otwarte.
Napastnik o charakterystyce Mateusza Piątkowskiego, to jest ktoś, kogo pan szuka?
Generalnie lubię zawodników, którzy potrafią grać tyłem do bramki, dysponują określoną siłą i również pracują w defensywie, pomagają zespołowi, bo gra w obronie zaczyna się od ataku. Ale przede wszystkim interesuje nas skuteczny piłkarz. Jeśli mówimy o Piątkowskim, to jest to bardziej kaczka dziennikarska niż rzeczywistość. Konkretów nie było. Chyba że o czymś nie wiem, ale nie sądzę. Ale widzi pan to się samo nasuwa, że ktoś taki nam by się przydał.
A jeśli chodzi o odejścia z klubu, musi pan być bardzo zadowolony, że nie odszedł nikt kluczowy.
I na dzisiaj nie mam żadnych sygnałów, by miało się to zmienić. Konkretna oferta była na Arka Recę, ale sam zawodnik nie był zainteresowany. Oczywiście okienko jest otwarte do końca sierpnia, ale na razie nie widzę zagrożenia, żebyśmy stracili jakichś ważnych piłkarzy.
Dominik Furman. To teraz będzie kluczowa postać pana zespołu? To poniekąd widać w sparingach.
Bardzo bym chciał. Byłoby to z korzyścią dla obu stron. My chcemy, żeby Dominik wrócił do swojej dyspozycji sprzed wyjazdu do Francji, gdzie był zawodnikiem nawet pod pierwszą reprezentację. Dominik też tego bardzo chce, bo widzę po nim, jak pracuje. Oczywiście pół roku nie grał, a to nie jest komfortowa sytuacja.
Czyli nie jest tak, jak czasami się mówi, że same treningi na Zachodzie z dobrymi piłkarzami – w tym przypadku np. z Luką Tonim – wystarczają, dają tyle samo co mecze?
Ten przykład pokazuje, że niestety tak nie jest. Zawodnik potrzebuje obciążenia meczowego, rytmu, regularności. A jeszcze zawodnik o charakterystyce Dominika, który kreuje pewne rzeczy na boisku, w szczególności. Jeśli będzie dobrze przygotowany fizycznie, to z każdym meczem będzie wyglądał coraz lepiej. Niestety u nas wszystko jest takie zerojedynkowe – przychodzi Furman do Wisły Płock, więc musi być gwiazdą drużyny. My chcemy ściągnąć z niego część tej presji, ale z drugiej strony – on doskonale wie, czego od niego tu wymagamy. Tylko, że mamy świadomość, że to może nie przyjść od razu.
Pana diagnoza – dlaczego mu nie wyszło?
Ciężko powiedzieć. Wydaje mi się, że przede wszystkim wynika to z konkurencji. Transfer za trzy miliony na zachodzie nie robi aż takiego wrażenia. Tam nie ma pieszczenia. Dominik może patrzeć na to inaczej, bo był na miejscu, a ja w to nie wnikałem – skupiłem się bardziej na tym, bo go odbudować. Ciągle uważam, że to młody piłkarz z potencjałem na kolejny dobry transfer zagraniczny czy nawet grę w reprezentacji.
Pan chyba w ogóle stara się ściągać odpowiedzialność z zawodników. Często studzi pan na przykład nastroje wokół Recy.
Bardzo mi na tym zależy. Doskonale wiem, jak łatwo w dzisiejszych czasach namieszać w głowie młodemu chłopakowi. Arek jest zawodnikiem, który błysnął tak naprawdę przez pół roku w I lidze polskiej. Ze sporym potencjałem, tego nikt nie neguje. Natomiast najgorsze byłoby, gdyby już uwierzył, że jest dobrym piłkarzem. To znaczy jest dobrym, ale nie na tyle dobrym, że nie musi już nad sobą pracować. Istotne jest to, że moi zawodnicy chcą. Mówimy o Furmanie czy Recy, a ja widzę to w każdej jednostce. Większość moich piłkarzy jest głodna. Tu nikt nie odcina kuponów.
Chciałby pan, by w piątej kolejce ludzie mówili o Wiśle, że to zespół, który…
Przede wszystkim musimy pamiętać o tym, jaki mamy terminarz. Walczyć trzeba z każdym, ale wiemy, że ten sezon trwać będzie długo i chcemy być przygotowani na cały. Chciałbym, by Wisła była postrzegana jako zespół zaangażowany, odpowiedzialny i zorganizowany. Trzy fundamenty. Może to wyświechtane, ale musimy mierzyć siły na zamiary. Podchodzimy do Ekstraklasy z dużą pokorą. Nie z kompleksami, ale z takim szacunkiem do pracy i wyrzeczeń, bo dostanie się do najwyżej klasy rozgrywkowej kosztuje naprawdę sporo. To nie może być roczny epizod, zrobimy wszystko, by zostać na stałe, bo ten klub na to zasługuje.
Jeśli chodzi o styl gry, to ultraofensywy się raczej nie spodziewać?
No nie sądzę. Ale chociażby ostatnie Euro pokazuje, że te akcenty rozkładają się dziś trochę inaczej. Oczywiście piłka klubowa to coś innego, a polska Ekstraklasa to już w ogóle coś innego, ale my musimy się w tym teraz odnaleźć. Zobaczymy, jakie są różnice. Jak będziemy wyglądać na tle silnych przeciwników. Gramy z Lechią, kandydatem do mistrzostwa, później wicemistrzem, a następnie z mistrzem. Także zaczynamy od mocnego uderzenia.
Pana drużyny generalnie lepiej wyglądają na wiosnę, co nie wróży najlepiej w kontekście startu ligi.
(śmiech) Jak mawiał klasyk, nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK, 400mm.pl