Nie wierzył w głupie przesądy. Nie wierzył w gusła, taroty, przechodzenie pod drabiną i kobietę w szatni. No dobra, w kobietę w szatni wierzył, słyszał kiedyś historię o klubie, w którym jedna taka przepuściła w kasynie papiery zawodników, czy wylała kawę na faks. Coś takiego. W każdym razie: oskarżali ją potem o to, że przez jej błąd klub odpadł z Ligi Mistrzów. Gdy odpadasz z Ligi Mistrzów przez babę w szatni, zaczynasz mimowolnie wierzyć nawet w Dziadka Mroza i smerfy. Ale ta wiara w pech przynoszony przez babę w szatni to był wyjątek, zresztą: bardziej ostrożność wynikająca z doświadczenia życiowego, niż formalny przesąd. Tak przynajmniej sobie to tłumaczył, bo przecież w przesądy nie wierzył. A już szczególnie głupie przesądy.
Głęboko wierzył jednak w rytuały. Miał na przykład swój poranny, trochę staroświecki zwyczaj – uwielbiał żuć gwoździe przed śniadaniem. Ledwo wstawał z łóżka, już ryk-cyk, garść gwoździ lądowała w kszałtnej, okrągłej buzi dziarskiego Rosjanina. Wypluwał je dopiero po dokończeniu porannej toalety, posypaniu solą wszystkich ran po goleniu i odśnieżeniu całego boiska, przy którym zwykł nocować. Bez gwoździ w ustach czuł się jak po treningu bez karnych kółek, albo jak po tej słabej czterdziestoprocentowej wódce sprzedawanej amatorom w sklepach.
Czy był zły? Ciężko określić jego nastrój jednym słowem. Na pewno bywał rozdrażniony ilekroć ktoś stawał w poprzek jego rytuałów. Gdy brakowało gwoździ, najbardziej ów brak odczuwał jego ukochany zwierzak, Misza. Podirytowany Stanislav mimowolnie odgrywał się na puszystym pupilu, na przykład podszczypując go boleśnie podczas porannych figli, albo tarmosząc za ucho podczas – a jakże – rytualnego spaceru. Wprawdzie znajomi często ganili go za to odgrywanie, przede wszystkim dlatego, że podszczypywanie niedźwiedzia brunatnego nie należy do najbezpieczniejszych, ale on na to plwał. Bez żucia gwoździ można było przeżyć jedynie delikatnie drażniąc się z Miszą. Tak przynajmniej sądził do niedzieli, gdy odebrano mu jakiekolwiek szanse na udany poranek.
– Samolot wylatuje o siódmej, musisz być na lotnisku sporo wcześniej – usłyszał w słuchawce poprzedniego dnia, dłubiąc w drugim uchu łomem.
– Cholernie wcześnie – pozwolił sobie na jawne zamanifestowanie niezadowolenia, choć po drugiej stronie znajdował się przecież prezes sporego klubu, jego przyszły szef, pracodawca, człowiek, który będzie go żywił przez kolejne kilka lat. – Ale będę – zapewnił.
Na dobrą sprawę nie robiło mu różnicy, o której godzinie wstaje z łóżka. Uśmiechnął się w myślach. Stara dobra szkoła przygotowań podczas przerw na reprezentację. Nie ma meczów, co zdecydowanie ułatwia sprawę – nie trzeba dbać o jakieś pieprzone drzemki regeneracyjne. Pierwszy trening o 3.45. Drugi pół godziny po zakończeniu pierwszego, o 17.45. Potem szybka kolacja w klubowej kantynie i wieczorny spacer po rozżarzonych węglach. Nic tak nie integruje drużyny jak poparzone stopy. Tak, wstawanie o 3.30 i wkładanie w żelazne imadło bezkompromisowego treningu podopiecznych miało swój urok. Tym razem jednak nie chodziło o trening, o przygotowania, o sól futbolu, jaką bez wątpienia są maratony biegane w tajdze w butach wojskowych i z plecakiem pełnym hantli. Chodziło o jakiś głupi samolot.
Był w stanie wstać wcześniej, jeśli pobudka w środku nocy miała służyć szampańskiej zabawie, w ramach definicyjnych której można spokojnie zmieścić nocne wyciskanie sztangi obleczonej drutem kolczastym na świeżym, syberyjskim powietrzu. Ale wstawać wcześniej na samolot? Już po odłożeniu słuchawki wygłosił zdecydowanie bardziej rozwinięty komentarz, w którym oddał skalę irytacji. Skoro samolot o siódmej, to ani żucia gwoździ, ani drażnienia niedźwiedzia, ani nawet sypania ran solą. Trzeba będzie się obudzić, zrobić codzienną porcję pompek i wsiadać na sanie. Zdecydowanie, Stanislav nie należał do fanów nowoczesnych technologii. Wprawdzie działacze klubów, w których do tej pory pracował przekonywali go że istnieją szybsze i tańsze w ekspolatacji środki transportu niż sanie zaprzęgnięte w cztery dorodne cerbery, ale „The Soviet One” – jak nazywali go fani – był wierny tradycjom.
Jeszcze raz więc: czy był zły? Czy był zły, gdy pozbawiono go wszystkich drobnych przyjemności związanych z porankiem w imię wczesnego lotu do Warszawy? Nie.
Zły nie był, szczególnie, że już od poniedziałku miał wziąć w obroty członków pewnej niesfornej bandy, której przez moment wydawało się, że tworzy poważny futbolowy klub. Perspektywa pracy z niesforną bandą zawsze go relaksowała, wcale nie lepiej, niż kąpiel w trzewiach wrogów albo małe tête-à-tête z jego serdecznym przyjacielem, Nikołajem Wałujewem w oktagonie ulokowanym w stodole ich wspólnego znajomego.
Postanowił przygotować się do lotu jeszcze przed snem. Wychylił dwa kufle benzyny na lepszy sen, poprawił włosiennicę na plecach, polał WD-40 swoją kolczugę, którą zwykł wkładać pod klubowy dres. Ucałował herb Spartaka Moskwa, przeżegnał się niedbale, rozczesał widłami wąsa i zapadł w błogi sen.
*
– Panie, jak żyję takiego czegoś nie widziałem, Korki od Pruszkowa po Łowicz. Ale jakie?! Same mercedesy, audice i leksusy! – emocjonował się rolnik przed kamerą telewizji publicznej. Ani on, ani dziennikarz zbierający materiał nie potrafili wskazać przyczyn nagłego exodusu z Warszawy. A już na pewno żaden z nich nie powiązałby z tym sznureczkiem aut osoby nowego szkoleniowca jednego ze stołecznych klubów.
Kim więc byli ci ludzie w pośpiechu zmierzający ku zachodniej granicy Polski? Tak jak szczury pierwsze opuszczają tonący okręt, tak i agenci piłkarscy są zazwyczaj forpocztą zmian. Ci, którzy utknęli w korku na A2 jechali na zachód w jednym celu. Znalezienia dla swoich piłkarzy, dla swoich ukochanych podopiecznych państw gotowych udzielić im azylu politycznego.
Za plecami zostawiali płonącą szatnię. Demon wojny już do niej dotarł.
*
– Ponoć w klubie zapanowała panika – przejętym głosem relacjonował jeden z lokalnych dziennikarzy, obserwując na żywo akcję strażaków wynoszących z budynku poparzonych pracowników klubu. – Przyczyną pożaru mogły być iskry, jakie posypały się na pierwszym spotkaniu z piłkarzami. Sztab szkoleniowy nie przewidział, że pojedynek na miecze w suszarni może mieć nieoczekiwane skutki.
– Zaraz panika… – pomyślał Stanislav. – Panikow. Fizjo. Druh mój i brat.
*
Takich treningów nie widziano w tym mieście od czasów trenera-Maćka. To właśnie ów Maciek nieomal zamęczył Bartłomieja Grzelaka, który był wielokrotnie zmuszany do wykonywania tak karkołomnych czynności jak bieg na 1500 metrów oraz wielokrotne kursowanie na trasie wokół kanału. Lokalni bardowie opiewali w pieśniach heroizm ówczesnych zawodników, którzy stawiali bohatersko czoła 600-metrowym biegom. Okazało się, że nadchodzi moment powrotu do tych katorżniczych maratonów wokół kanału, które położyły niejednego wojownika, od wspomnianego Bartłomieja „Żelazo nie szkło” Grzelaka, po Macieja „Atletyczny jak sam skurwysyn” Drożdżówkowskiego.
Bariera językowa? Tak, niektórzy obawiali się, czy jakość treningu nie ulegnie zmianie, jeśli za obytego w świecie anglojęzycznego trenera zatrudni się wąsatego znachora z dalekiej Osetii. Szybko jednak okazało się, że szczęk żelaza, plusk kropli potu spadającej w kałużę krwi oraz zgrzyt łamanych charakterów w każdym języku świata brzmi identycznie.
Ból jest nawozem chwały, więc musi śmierdzieć. Zresztą, czym jest ból, jeśi nie tylko krótkim przystankiem na trasie ekspresowego pociągu stąd do wieczności? Stanislav lubił tego typu przemyślenia. Gdy rozprostowywał kości na łożu Madejowym, specjalnie dostarczonym w okolice bocznego boiska przy Łazienkowskiej, filozoficzne bon moty i głębokie refleksje same wpadały do łysej głowy. Poza tym kto widział połamane szkiełko smartfona w głębokim śniegu, tuż obok połamanego w identyczny sposób piłkarskiego obrońcy, ten doskonale wie jak inspirujący bywa ciężki, męski trening.
Stanislav uwielbiał przypatrywać się swoim podopiecznym podczas zajęć szkoleniowych. Szczególną frajdę odczuwał śledząc ich zmagania z wyzwaniami taktycznymi, którymi urozmaicał treningi kondycyjne. Firmowy numer – zostawienie grupy kreatywnych pomocników w lesie pełnym strzyg z jedną zapałką i pistoletem z czterema nabojami. Nie jest to może klasyczne ćwiczenie prostopadłych podań, ale każdy z uczestników walki na noże z niedźwiedziami polarnymi musiał przyznać, że podjęcie decyzji o nieszablonowym zagraniu na piłkarskiej murawie przychodzi o wiele prościej, niż podjęcie decyzji o porzuceniu towarzysza z odmrożonymi stopami w środku tajgi.
Obrońcy nie mieli wiele łatwiej. Stanislav należał do tradycjonalistów, ale w żadnym wypadku nie wzbraniał się przed używaniem nowoczesnych narzędzi, które mogły ułatwić mu pracę. W Warszawie szczególnie zafascynowały go kijki od selfie, których w szatni znalazł kilkadziesiąt. Okazały się wyjątkowo przydatne między innymi przy zajęciach z kendo (sztuka walki oparta na waleniu się kijami po głowie) oraz przy przyspieszonym kursie samoobrony, gdy zaopatrzeni w kijki do selfie obrońcy musieli mierzyć się z osetyjskimi bojownikami sprowadzonymi przez Stanislava jako przyboczna gwardia zwana czasem przewrotnie „sztabem szkoleniowym”.
– To będzie dobry dzień – pomyślał Stanislav leniwie zagryzając gazrurkę oraz obmyślając już strategię na nadchodzące tygodnie. Sen z powiek spędzał mu tylko napadzior, wielkie chłopisko z kucykiem na Francuza. Wąsaty szkoleniowiec miał z nim dwie delikatne zagwozdki. O ile pierwsza – fakt, że zaginął trzy dni temu podczas regularnej przebieżki po polu minowym na przedpolach staliningradzkich – była jeszcze w miarę łatwa do przetrawienia, o tyle druga – fakt, że napastnik od trzech dni nie zdał sprzętu – była już dość uciążliwa.
– Może zabłądził – burknął do siebie trener, obracając się w stronę przerabianego właśnie na tatar skrzydłowego. – Ja im, bladź, dam bezglutenowe jadło!
*
– Instagram? Nie, do liczenia używam zapałek, głów pokonanych wrogów i liczydła – odpowiedział na pierwszej konferencji Stanislav, zapytany o jeden z popularnych programów statystycznych. Albo portali społecznościowych?
– Początkowo ograniczymy treningi z piłką – zarządził osetyjski szkoleniowiec podczas odprawy przed pierwszym treningiem. – Zanim przejdziemy do tego typu ułatwień, będziecie ścinać drzewa własnymi paznokciami. Potem dołożymy siekiery, a na końcu piłki.
*
„Słabo :-(„
Kartkę z takim hasłem i odrobiną krwi na jej skraju znaleziono w warszawskiej szatni. Działacze próbują ustalić, czyim charakterem pisma została zapisana. I czyją nerkę w nią zawinięto.
*
Kolacja powitalna połączona z czymś na kształt „wkupnego” to w rodzimej piłce tradycja starsza niż sprzedawanie meczów i odpuszczanie pucharu w zamian za ligę. Nie da się utrzymać w szatni tak pożądanej „synergii”, jeśli któryś z jej elementów nie przeszedł oficjalnego chrztu i przyjęcia. W Warszawie również postanowiono zorganizować uroczystą imprezę, w której nowi członkowie szatni mieli wkupić się w łaski starych na specjalnie zorganizowanym bankiecie. Jako że w szatni nowi byli wszyscy, poza Stanislavem i jego bandą, którzy należeli do starszyzny już w dniu przybycia do stolicy, organizatorem przyjęcia zostali zawodnicy. Jak zwykle w takich wypadkach postawiono na sprawdzoną knajpę serwującą wyśmienite sushi.
Nie da się opisać słowami tego, jak olbrzymia była radość członków sztabu szkoleniowego, gdy na suto zastawionych lokalnymi napitkami stołach pojawiły się dania z surowej ryby. W oczach sympatycznego Osetyjczyka i całej jego gwardii przybocznej, zwanej przewrotnie sztabem szkoleniowym, rozbłysły charakterystyczne płomyki pojawiające się w ludzkich oczach ilekroć wspominamy czasy wczesnego dzieciństwa. Przybysze ze wschodu nie przypuszczali, że Polacy sprawią im tak cudowną niespodziankę, nie przypuszczali, że zabiorą ich w świat zabaw sprzed dekad, gdy gromadka wesołych rosyjskich dzieci w przerwach między polerowaniem swoich wojskowych glanów dokarmiała rybami swoje brunatne niedźwiedzie.
Nie trzeba było nikomu potwarzać dwa razy – rosyjska część szatni od razu spożyła talerze, noże, filiżanki i całą zastawę kuchenną, po czym ruszyła z surowymi rybami nakarmić Miszę i resztę zwierzyńca, który przywędrował wraz z nimi z dalekiej Rosji. A jeśli karmienie niedźwiedzi i mamutów – to i nieodłączny element tej zabawy, polegający na markowaniu, że pożywieniem dla sympatycznych pupili ma być któryś z zawodników. Jasne, pożarcie przez Miszę wesołego, aczkolwiek wrzaskliwego Brazylijczyka było dla klubu sporym ciosem, ale nie na tyle dużym, by rezygnować z najweselszej tradycji wrzucania zawodnika na niedźwiedzi wybieg przy okazji karmienia surową rybą.
Po owej kolacji, która zamieniła się w fantastyczną podróż do lat dziecięcych całej rosyjskiej eskapady, klub został zmuszony do wznowienia poszukiwań nowego środkowego obrońcy. Stary był wprawdzie łysy i szybki, ale nie dość szybki.
*
Jak poradzić sobie z grą na dwóch frontach? – to pytanie spędzało ludziom w klubie sen z powiek już od wielu sezonów. Z jednej strony europejskie puchary, z drugiej ciężka liga. Pewnym wyjściem mogła być rotacja.
– Jestem wielkim zwolennikiem rotacji zawodników wokół boiska. Mniej więcej dwadzieścia-trzydzieści takich rotacji na każdy z czterech treningów danego dnia. Przed meczem delikatna redukcja obciążeń do piętnastu rotacji – wyjaśniał dziennikarzom Stanislav.
*
Skądinąd sympatyczny wąsacz każdy dzień zaczyna od prasy i zapytania Panikowa o streszczenie i wydrukowanie najciekawszych części Internetu.
Po przeczytaniu dzisiejszych wycinków, jest zmuszony wyjąć z kożucha swoją ulubioną antystresową zabawkę. Podłużnicę od wołgi. Podłużnica znika w potężnej dłoni szkoleniowca.
A to dopiero początek.
JAKUB OLKIEWICZ