W jedenastce kumpli mógłby wskazać takie gwiazdy, jak Juninho, Cahill czy Henry. Nie siedział obok nich, ale z nimi grał na boisku. Ostatnie kilkanaście lat spędził w Stanach Zjednoczonych: tam, by zostać profesjonalnym piłkarzem, mieszkał w czyjejś piwnicy i jadał jajka z bananami. To nie jest zwykła rozmowa o piłce, choć jej jest sporo. To też rozmowa o życiu, motywowaniu się i gonitwie za marzeniami. Poznajcie Kosuke Kimurę z Widzewa.
***
– Podoba mi się to, jak gramy w piłkę, że w ogóle w nią gramy. Wojciech Stawowy to świetny trener i świetny człowiek, chce zrobić z drużyną coś dobrego. Osiągamy różne wyniki – raz zwycięstwo, raz porażkę – ale widzę, że zmierzamy we właściwym kierunku. Czuję, że budujemy coś wielkiego – mówi w dużej rozmowie z Weszło Kimura.
Nie uważasz, że w tej chwili nie ma ani miejsca, ani czasu na budowę czegoś wielkiego? Wy musicie po wymyśleć sposób, jak nie spaść.
– Rozumiem to, przed nami duże wyzwanie. Wygrywanie jest jedną z najważniejszych rzeczy, ale ja chcę wygrywać tak, jak powinno grać się w piłkę. Chcę pamiętać, w jaki sposób pokonałem przeciwnika. Nie chodzi o to, żeby kopnąć piłkę i czekać, co się wydarzy. Czerpię przyjemność z tego, że jesteśmy w posiadaniu piłki, że mamy kontrolę nad tym, co się dzieje na boisku. Kiedy ktoś pyta, jak gra Widzew, odpowiadam: posiadanie, kontrola, posiadanie. To nasza tożsamość.
Masz posiadanie, kontrolę, wiele podań, ale wciąż nie masz punktów.
– To nasz dzisiejszy problem. Wciąż jednak musimy iść do przodu: więcej ćwiczyć, budować pewność siebie i doskonalić tożsamość. Te porażki są ciężkie do zaakceptowania, ale nie możemy oglądać się za siebie. Przed nami jeszcze parę spotkań u siebie – tutaj, na sztucznej murawie, łatwiej o kontrolę nad piłką i zdominowanie przeciwnika. Jeśli wygramy te wszystkie mecze, będzie to wielka rzecz. Ja w to wierzę.
Widziałeś tabelę?
– Widziałem. To w tym wszystkim najcięższa rzecz do przełknięcia.
Wcześniej grałeś w imię idei „kopnij i biegnij”?
– Trochę tak, ale nie cały czas. W MLS jest garść świetnych piłkarzy, którzy za jednym pstryknięciem mogą odmienić losy meczu. Gdybyśmy mieli więcej taktyki i silniejszą relację w szatni, tworzylibyśmy lepszą drużynę. W Ameryce kluby dostają określone pieniądze i wydają je na topowego piłkarza, który musi grać. Nawet, jeśli szkodzi to chemii całej szatni. Ciężko w ten sposób zbudować zespół. W Ameryce piłka to biznes i marketing. Marketing ten biznes nakręca. Kiedy byłem w Colorado, mieliśmy kilku dobrych piłkarzy, ale oni nie tworzyli jedności z resztą. Nie istniała spójność. Harmonia drużyny zostaje zaburzona przez człowieka, któremu płaci się fortunę. Będąc w zespole, czasem to widzisz. Rozumiem jednak, że to też część tego biznesu.
Nie było dla ciebie problemem uczestniczenie w tym całym show?
– Były różne momenty. Kiedy widzisz, że jednostka idzie znacznie wyżej niż cała reszta, może to tworzyć problem w zespole. Wtedy potrzebujesz trenera, który kontroluje sytuację, ma strategię działania i taktykę… Historia MLS jest bardzo krótka, ale to jedna z najszybciej rozwijających się lig. Niebywałe, jak piłka poszła do przodu w tym kraju: ilu świetnych piłkarzy przyjechało, ile ludzi chodzi na mecze, ilu dzieciaków zaczęło kopać na ulicach. Spójrz, jak znaczenie futbolu wzrosło w Stanach.
Tylko, że to nie jest naturalny rozwój, raczej wywołany przez pewnych ludzi. Sam używasz określeń: biznes i marketing.
– Piłka w Anglii, w Europie jest tradycją, dopiero za nią idzie biznes. W Ameryce jest odwrotnie. Jeśli nie będzie pieniędzy, to nie będzie sportu. NBA, NHL czy NFL to gigantyczne przedsięwzięcia, które kręcą się wokół kasy, a podstawy futbolu już są zaniedbane. Nie ma fundamentów, systemu szkolenia, poważnych akademii, ani nawet szkoleniowców, którzy graliby wcześniej na poważnym poziomie. Dobrych trenerów w ogóle jest tam niewielu. Jak więc edukować te dzieciaki? „Dajmy im zagrać i zobaczymy. OK, jesteś niezły, chodź z nami”. Tak to dziś wygląda, bo Amerykanie nie potrafią szkolić i rozwijać młodego chłopaka. Ale jak poprawiają akademie i pozyskają dobrych trenerów, to doskoczą do światowej czołówki. Mają potencjał.
Potencjał finansowy to zbyt mało. Ten system, kiedy przychodzi jedna gwiazda i burzy hierarchię w szatni, jest zgubny.
– Problem polega na tym, że MLS – a nie klub – opłaca wszystkie pensje. Do każdego klubu trafia 5,5 miliona dolarów rocznie, co ma wystarczyć na wynagrodzenia w zespole. Ale nie jest to kwota do równego podziału, bo większość zgarnia trzech, czterech zawodników, a pozostałych czternastu ma mniej niż 100 tysięcy. A teraz podziel kwotę przez dwanaście i odejmij podatek! Normalnie pracujący Amerykanin jest w stanie podobnie zarobić. Reguły wyznacza MLS, jak tę o możliwym podpisaniu przez klub trzech DP („Designated Player”), i nic nie możesz zrobić. Tym sposobem do Ameryki trafiają goście, jak Tim Cahill, Thierry Henry, Steven Gerrard, David Villa, Kaka czy Robbie Keane. Im dodatkowo płacą jeszcze sponsorzy, np. w Nowym Yorku kasę daje Red Bull. Ile taki piłkarz zarobi? Cztery miliony dolarów rocznie. To więcej niż… reszta drużyny.
Ty byłeś tym, któremu płacono mniej, a jeden z kontraktów gwarantował ci 100 tysięcy dolarów rocznie. To był duży problem dla zespołu, kiedy kolega z szatni dostaje kilkadziesiąt razy więcej?
– To nie jest wielki problem, bo nikt go publicznie nie porusza. Ale wchodzi chłopak, który dostaje 40 tysięcy rocznie, po opłaceniu podatków zostaje mu 25 tysięcy i siada koło tego, który ma cztery miliony. Obaj grają w pierwszym składzie, ale poziom życia tych ludzi jest kompletnie inny. A te 25 tysięcy to mała kwota. Pracując na pół etatu, zarobisz więcej.
Wiesz, nikt na głos nie narzekał, ale coś pomiędzy nami uciekało. Tim Cahill i Thierry Henry to świetni piłkarze i świetni goście, tylko czy naprawdę możesz stworzyć chemię w takiej atmosferze? To trudne. Rozumiem jednak, że ściąganie takich piłkarzy to element tego biznesu. Potrzebujesz ładnej skorupy, która przyciągnie uwagę ludzi. Ktoś wydaje duże pieniądze na zawodników, żeby inni zapłacili, by ich obejrzeć. Biznes. Poza tym, w każdym kraju, w którym negocjujesz kontrakt, rozmawiasz o kwocie netto, a w Stanach o kwocie brutto. Na dzień dobry tracisz 35-40 procent wynagrodzenia.
A wiedziałeś o tym od początku?
– Wiedziałem, chociaż byłem tak zdeterminowany do gry, że mnie to nie interesowało. Wiesz, ile zarabiałem na początku profesjonalnego kontraktu? Dwanaście tysięcy rocznie! I to grając w pierwszym składzie. Teraz, jeśli masz poniżej 25 lat i mniej niż trzy lata doświadczenia w profesjonalnej piłce, nie dostaniesz gwarantowanej umowy. Oznacza to, że klub od stycznia – kiedy zaczyna się granie – do czerwca ma prawo „odciąć” cię z dnia na dzień i nic nie zapłacić. Dopiero w czerwcu taka umowa zyskuje gwarancję. Chętnych, uwierz mi, i tak jest mnóstwo. Chłopak się cieszy, bo dostał szansę i liczy na kontrakt, a dwa miesiące później słyszy: „bye bye”. Następny. To jest profesjonalizm? Chyba niewolnictwo. I w jaki sposób, „odcinając” tak piłkarzy, chcesz zbudować atmosferę w zespole? Ich selekcja to loteria. „Weźmy tego, powinien być dobry”, a miesiąc później: „O, sorry, pomyliliśmy się”. Przecież to śmieszne.
Liga w Ameryce ma ogromną władzę wobec zawodników. Kolejny przykład: jest niewielu piłkarzy, którzy mają podpisaną dwuletnią umowę. Przez dziewięć lat gry w Stanach nigdy takiej nie dostałem. Dlatego musisz walczyć, ciągle walczyć.
Co, jeśli złapiesz kontuzję?
– Kiedy jesteś kontuzjowany, nic ci nie mogą zrobić, ale czekają, byś wyzdrowiał, żeby cię wylać. Mój kolega, młody chłopak, przez sześć miesięcy był kontuzjowany, wrócił i usłyszał: „Damy ci szansę”. Cztery dni później mu podziękowali. To była ta szansa? Rozmawiam z trenerami i menedżerami z Europy, a oni pukają się w czoło. To chory monopol, gdzie ktoś robi wszystko, co chce i ustala reguły niezgodne z prawami człowieka.
W MLS istnieje coś takiego jak „trading”, czyli w trakcie sezonu mogą cię bez pytania wytransferować. Pewnego dnia zadzwonili do mnie, kazali przyjechać do gabinetu i powiedzieli, że przechodzę do innego klubu. Nic mi nie musieli mówić, ich prawo. Jedyne, co mogłem zrobić, to szybko się spakować, bo siedem godzin później miałem samolot. Czy to jest zgodne z prawami człowieka? Ja z tamtą drużyną zdobyłem mistrzostwo, traktowałem wszystkich jak rodzinę, ale przyszedł nowy trener i powiedział: „Kosuke, wypad”. Nie możesz nienawidzić za to trenera. Nienawidź system. To, znów użyję tych słów, część tego biznesu.
Jak wtedy zareagowałeś?
– Starałem się być dobrej myśli, taki już jestem. Jeśli nie chcą mnie w drużynie, jeśli nie chce mnie trener, to po co mam zostawać? Nie chcę być nieszczęśliwy.
Trading to nie jest zwykły europejski transfer. Co otrzymał za ciebie klub?
– Pieniądze i coś, co nazywa się „International Roster Slots”. Każdy klub może mieć ośmiu obcokrajowców, ale musi posiadać osiem „slots”. Jeśli chcesz w drużynie więcej cudzoziemców, musisz wykupić od kogoś kolejny „slot”. Takie jest prawo MLS. To trudna liga do zrozumienia, bo reguły się ciągle zmieniają i nie da się do nich przyzwyczaić. Ktoś może przyjechać tam do pracy i usłyszeć śmiech: „Co robisz? Tego ci nie wolno”. Niemożliwe, co?
Mówiłeś o swoim pierwszym kontrakcie. Tysiąc dolarów miesięcznie, tak?
– Mniej, około ośmiuset.
Starczało ci na życie?
– Sam gotowałem, nie miałem samochodu i wynajmowałem tanie mieszkanie. Wiedziałem jednak, że tylko ciężką pracą coś osiągnę. Cztery lata później zostałem mistrzem kraju.
Nie próbowałeś podjąć dodatkowej pracy?
– Nie mogłem. Miałem wizę jako profesjonalny piłkarz, a to nie dawało mi innych możliwości. Jedyne, co mogłem, to… wydawać jak najmniej. Pieniądze są ważne, ale dla mnie kluczowe jest pytanie, czy jestem szczęśliwy. Czy czerpię radość z tego, co robię? Ludzie stresują się pieniędzmi, wariują na ich punkcie. Zdarza się, że masz trudną sytuację rodzinną, potrzebujesz kasy, ale generalnie nie możesz pozwolić, by ona przejęła nad tobą kontrolę. Wtedy tracisz perspektywę. Czy czułeś kiedyś, że twoim przeznaczeniem w życiu są pieniądze? Oczywiście, że nie. Rób to, co kochasz, a pieniądze i tak do ciebie przyjdą.
Spełniłeś swoje marzenia?
– Pewnie. Jestem profesjonalnym piłkarzem, wiele się w życiu nauczyłem i poznałem różnych ludzi. Jak wyjeżdżałem z Japonii, to miałem 18 lat i nic nie wiedziałem o świecie. Dziś jestem w Polsce i wciąż się uczę. Ta droga nigdy się nie kończy. Mówię sobie, ze doświadczam życia. Wiem też, że wielu chciałoby być na moim miejscu: robić to, co kochają, zarabiać na tym i poznawać świat. Nie mogę prosić o więcej. W tej chwili skupiam się najbardziej na tym, żeby pomóc Widzewowi.
Nadal ten Widzew dziwnie brzmi przy gościach, z którymi niedawno dzieliłeś szatnię. Thierry Henry, Tim Cahill, Juninho Pernambucano, Claudio Lopez, Edu… Kto ci najmocniej imponował?
– Chyba Henry, który z Cahillem wiele mi pokazał. Sam sposób, w jaki myślą na boisku, jest zupełnie inny. Oni inaczej widzą mecz. Nie da się zobaczyć przyszłości, ale oni – obserwując ustawienie i ruch zawodników – potrafią przewidzieć, co się wydarzy. Czują to. Potrafią dostrzec sytuację i wyciągnąć po nią rękę.
Złapałeś kontrakt z Henrym. Po jednym z goli zaprezentowaliście wspólną cieszynkę.
– Większość Francuzów zainteresowana jest kulturą japońską, znają z dzieciństwa nasze animowane historie. To, co pokazałem Henry’emu, to gest, który ma miejsce po walce sumo. Kiedy wygrywasz i masz odebrać nagrodę, najpierw okazujesz szacunek przegranemu. Pokazałem to Thierry’emu i powtarzaliśmy to codziennie. Zrobiliśmy to też po golu. Fajny moment w moim życiu.
Takich momentów, zwłaszcza w Ameryce, miałeś więcej. Choćby spotkanie z prezydentem Barackiem Obamą.
– W 2011 roku, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo, pojechaliśmy do Białego Domu. Po spotkaniu wyszliśmy na podwórko pograć w piłkę. Na podwórko Białego Domu! Ciekaw jestem, ile osób miało taką okazję.
Jakie wrażenia?
– Nie była to najlepsza murawa, na jakiej grałem (śmiech). Pamiętam natomiast, że ludzie od marketingu w klubie przygotowali kartkę z wydarzeniami, które miały miejsce w drodze do mistrzostwa. Prezydent Obama przemawiał, aż w pewnym momencie się zatrzymał, zaczął dokładniej patrzeć w naszą stronę i spytał: – Który to Kosuke?
– To ja, proszę pana.
– Czy to prawda, że dzień przed najważniejszym meczem sezonu miałeś przemowę do drużyny w języku japońskim?
– Tak, proszę pana, to prawda.
– Po co to zrobiłeś? W twojej drużynie nie ma żadnego Japończyka!
Ta przemowa to był akurat pomysł trenera. Mieliśmy rozładować atmosferę przed meczem. Udało się, a ja w ten sposób miałem swój moment z prezydentem USA. Jest o tyle niezapomniane, że byłem jedynym wywołanym z tłumu.
Mówiliśmy o znaczeniu pieniędzy w życiu. Masz sporo racji, ale banknot to też narzędzie. Ty takiego szukałeś, kiedy chciałeś pomóc swojej ojczyźnie po potężnym trzęsieniu ziemi.
– Pamiętne 3/11… Nie zarabiałem wtedy tak dużych pieniędzy, ale stwierdziliśmy z przyjaciółmi, że pomożemy. Wyprodukowaliśmy więc koszulki z flagą Japonii i moim numerem z Colorado. Sprzedaliśmy je moim kibicom i wszystkie pieniądze przekazaliśmy do ojczyzny. Cóż, nie wyszło z tego sto tysięcy, tylko cztery. Cieszę się, że ta akcja trochę połączyła tych, którzy kibicowali mnie i chcieli pomóc Japonii.
Twojej rodziny ta tragedia nie dotknęła?
– Nie. Natomiast mój młodszy brat pracuje dla kraju i pomagał ludziom, którzy ucierpieli.
Dwadzieścia lat temu ogromne trzęsienie ziemi miało też miejsce w Kobe, gdzie się urodziłeś. Mieszkałeś tam wtedy?
– Wyprowadziłem się kilka lat wcześniej. Szczęściarz, co?
Za takiego się uważasz?
– Szczęście przyciągam sam, poprzez działanie i pragnienie. Wszystko zależy od jednego: ile tak naprawdę pragniesz? Ciągle słyszę, jak ludzie obwiniają innych, zrzucają na nich odpowiedzialność. Błąd, nie obwiniaj. Nie próbuj obwiniać i kontrolować tego, co jest wokół ciebie, bo nie będziesz w stanie kontrolować samego siebie.
Przeczytałem ostatnio takie zdanie: „Obwiniając innych, oddajesz w ich ręce kontrolę”.
– Dokładnie. Tylko ty możesz kontrolować siebie. Wszystko, czego potrzebujesz w życiu, znajduje się w tobie. Musisz to jedynie odnaleźć. Wszystkie narzędzia, których potrzebujesz, są w tobie. Zajrzyj w głąb siebie i po to sięgnij. Jeśli jesteś pozytywnie nastawiony i masz dużą chęć, otwierają się nowe możliwości. Ja, kiedy miałem 18 lat, wyjechałem z kraju, by zostać piłkarzem. Studiowałem medycynę sportową, chociaż nie znałem angielskiego. Było ciężko, ale miałem ambicję. Tylko tak mogłem sobie poradzić. Moja uniwersytecka drużyna była wtedy jedną z najgorszych w kraju. Wierz mi, byliśmy tragiczni. Zrobili mnie, pierwszaka, kapitanem, bo nikt inny się nie nadawał. Pomagałem trenerom szukać piłkarzy, ale nikt nie chciał do nas przyjść. Zacząłem więc pomagać kolegom: dodatkowo trenowaliśmy, ja z nimi ćwiczyłem po godzinach. Później po raz pierwszy w historii uczelni wygraliśmy turniej i dotarliśmy do rozgrywek mistrzowskich. Nawet nie wiem, ilu było chłopaków, którym pomagałem trenować. Ja, nawet bez znajomości angielskiego, próbowałem tworzyć atmosferę. Język nie miał znaczenia, wystarczył dobry przykład. Ciężki trening, serce na boisku i oddanie piłce.
Skąd to twoje nastawienie? W jednym z materiałów wideo widziałem, że porównałeś siebie do postaci z Dragon Ball – Goku, który zawsze przebywa ciężką drogę do celu. Twój trener z uniwersytetu też mówił, że jesteś najciężej pracującym zawodnikiem, jakiego kiedykolwiek poznał.
– Chyba mam to w DNA. Pamiętam, że jak miałem dziesięć lat, to przeczytałem w książce zdanie Thomasa Edisona: „Żeby osiągnąć sukces, potrzeba 99 procent ciężkiej pracy i 1 procenta inspiracji”. Pomyślałem, że to przecież mógłby być każdy. Jeśli masz właściwe nastawienie, nie odpuszczasz i ciężko pracujesz, to nikt cię nie zatrzyma. Jedyną osobą, która może cię zatrzymać w dążeniu do celu, jesteś ty sam. Sam wiele razy słyszałem: „Jesteś dobry, ale nie najlepszy. Nie będziesz zawodowcem, bo zbyt wielu jest lepszych od ciebie”.
Wiele było takich opinii?
– Wiele. Zdarzają się ludzie, którzy w ciebie nie wierzą. Ale powiedz mi: co z tego? Dlaczego ja mam posłuchać tego gościa? Jeśli da mi radę, to go posłucham. Nie ma jednak prawa powiedzieć mi: „Jesteś za słaby, nic nie osiągniesz”. Nie może mi tak powiedzieć, bo nie może mi niczego odebrać. Już jako dzieciak zrozumiałem, że tylko ja mogę utrudnić sobie drogę do celu. Ciężko pracuj, rób to, co kochasz i osiągniesz sukces. A sukces przeważnie zależy od tego, ile jesteś w stanie dać od siebie.
Sporo przemyśleń już jak na młodego chłopaka. To było wtedy, gdy miałeś podpisać pierwszy profesjonalny kontrakt w Japonii?
– Jakoś tak. Zacząłem wtedy treningi z seniorami w wieku 15 lat, byłem najmłodszym. Wyciągnęli mnie jedynego z akademii, uwielbiali mnie. Później miałem podpisać profesjonalną umowę, wiele było ustalone, ale złamałem nogę. Usłyszałem: „Nie możemy z tobą niczego podpisać”. Przeogromny ból, a przede wszystkim gigantyczna strata czasu. Dziesięć miesięcy bez gry dla tak młodego chłopaka to jak pięć lat życia. Co możesz zrobić? Nic.
A co możesz zrobić, kiedy dzielisz szatnię z Henrym, mieszkasz w Stanach i jesteś z wizytą u Obamy, a potem mieszkasz w Gutowie Małym i rozgrywasz mecze w Byczynie? Powiedz szczerze: nie dziwi cię to wszystko?
– Nie ma znaczenia, gdzie mieszkam. Pewnie, to był świetny okres w moim życiu, ale czy tak bardzo tego potrzebuję na co dzień? Czy muszę to mieć cały czas? Nie do końca. Dla mnie najważniejsze jest, by lubić to, co się robi. Dopiero dalej interesuje mnie fajny dom, duży telewizor i wygodna kanapa. Aktualne miejsce zamieszkania naprawdę mnie nie interesuje. Kiedy studiowałem w Stanach, ktoś pozwolił mi mieszkać w swojej piwnicy, gdzie nie było nawet ogrzewania.
Poważnie?
– Poważnie. Nie miałem wtedy żadnych pieniędzy. Moje jedzenie to były jajka i banany. Ale, powiedz mi, co z tego? Przeżywałem nowe doświadczenia i byłem szczęśliwy z tego, co robię. Wiedziałem, że to droga, którą muszę przebyć… Powiem ci, że sporo w życiu czytać i lubię segregować swoje myśli, zapisywać spostrzeżenia. Mam sporo różnych notatek w iPhonie. Leżę, myślę i spisuję. To mi pomaga utrzymać otwarty umysł. Możesz tylko zyskać, kiedy myślisz i zmuszasz umysł do pracy. Życie to ciągła nauka i poznawanie. Jest przecież wiele czasu i od ciebie zależy, jak go wykorzystać. Dlaczego miałbym marnować wolny czas?
W Polsce istnieje stereotyp leniwego piłkarza, który poza boiskiem może albo pójść do galerii, albo pograć na konsoli.
– Coś w tym jest, ale ja ludzi nie oceniam. Najgorsze, co możesz zrobić, to oceniać innych według własnych wartości. Nie możesz ich oceniać, osądzać. Nie jesteś Bogiem. Niech każdy robi, co do niego należy i niech odnajdzie swoje szczęście. Ja zawsze chciałem być życzliwy i pozytywnie nastawiony wobec ludzi. Im więcej dajesz od siebie, tym więcej dostaniesz od życia.
Pewnie się zastanawiałeś, gdzie widzisz siebie za dziesięć lat.
– Już teraz prowadzę biznes w Japonii. Wielu moich rodaków często zmienia samochody, laptopy czy elektronikę. Chcą być na bieżąco i ciągle kupują nowe rzeczy. Nikt nie kupuje używanego sprzętu, a ja go zbieram i wysyłam do Afryki. Jakoś muszę zarobić, więc tam sprzedaję. Mogę pomóc Afrykańczykom podnieść poziom ich życia, bo wielu fabryk BMW tam nie znajdziesz. Poza tym, pomagam dzieciakom, które chcą się uczyć i uprawiać sport w Ameryce. Ja wyjechałem na własną rękę i wielu mnie potem pytało, jak sobie poradziłem. Staram się więc wyciągnąć dłoń do tych, którzy chcą, tak jak ja chciałem, coś w sporcie osiągnąć.
A co dalej? Chciałbym spotykać się z dzieciakami w wielu gimnazjalnym i pomóc im się zmotywować, odnaleźć własną drogę. Jak skończę karierę i będę miał pieniądze, chciałbym wesprzeć ich finansowo. Ci, którzy są zdolni i marzą o wyjeździe, a nie mają środków, potrzebują pomocy. Mają marzenia, a być może ja mógłbym pomóc im je spełnić. To już moje marzenie.
Było w twoim życiu wydarzenie, które tak cię ukształtowało?
– Moja dziewczyna w Ameryce była ciągle chora. Miała wiele problemów z odżywaniem, bo jej organizm odrzucał pokarm. Nawet, kiedy była głodna i czuła potrzebę jedzenia, nie mogła wiele zjeść. Jej ciało było przez to słabe. Ale, wierz mi, nigdy nie widziałem osoby, która miałaby tak pozytywne nastawienie do życia. Nigdy nie zaznałem poważnego bólu i zawsze jadłem, co chciałem, a ona ten ból ciągle czuła, nic nie mogła zjeść i była ciągle uśmiechnięta. Cierpiała, ale była radosna. Zawsze mi mówiła: „Spokojnie, nie ma w życiu miejsca na skupianie się na problemach”.
Była chora już wtedy, kiedy się poznaliście?
– Tak, dziś radzi sobie o wiele lepiej. W Ameryce poznałem wielu ludzi, a byli też Afrykańczycy, przedstawiciele biednych państw. Jeden chłopak stracił rodziców jako dzieciak, był najmłodszym z rodzeństwa i jako 15-latek przyjechał do Ameryki bez grosza w kieszeni. Uczył się i pracował tak ciężko, by dostać stypendium i pójść wyżej. Dziś pracuje dla francuskiego rządu i wysyła pieniądze swojemu rodzeństwu. Kiedy więc pytasz, czy widzę świat inaczej, to twierdzę, że tak. Gdybym nie wyjechał z Japonii i nie poznał tak wielu ludzi, nie rozwinąłbym swojej osobowości. Tego za pieniądze nie kupisz.
Ty też wysyłałeś pieniądze rodzinie?
– Kiedy ich potrzebowali, to tak. Pieniądze ciągle przepływają – żebym je dostał, ktoś musi je na mnie wydać, potem ja też wydaję. To prosty system. Czego byś chciał po swojej śmierci? Dwóch milionów na koncie? Będziesz wtedy szczęśliwy? Ja wolałbym te miliony wydać tak, by pomóc innym.
Nie spodziewałem się, że będziemy rozmawiali na takie tematy.
– Bo niewielu piłkarzy myśli w ten sposób.
O tym, o czym mówisz, czytałem w różnych książkach. Często podkreśla się umiejętność docenienia tego, co masz w życiu.
– Musisz nauczyć się żyć tak, jakby to miał być twój ostatni dzień. Ciesz się tym, co masz i doceniaj, co dał ci los. Ja wiem, że nie zmienię świata sam i nie uratuję ludzkości. Ale jeśli pomogę trzem osobom, to one pomogą pięciu kolejnym, a te następnym dwunastu. Chciałbym, byśmy wszyscy myśleli w ten sposób.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK