Reklama

Dwie filozofie, dwa kluby, jeden wyścig. Wszyscy idą do Chin

redakcja

Autor:redakcja

02 czerwca 2012, 09:30 • 10 min czytania 0 komentarzy

Gdy Emmanuel Olisadebe przechodził do chińskiego Henan Jianye niektórzy z niedowierzaniem pukali się w głowę – na co mu to? Okazuje się, że nawet jako relikt piłkarskiej przeszłości dobrze wiedział co robi. Przed kilkoma miesiącami do Chin przywędrował inny napastnik, Nicolas Anelka. Wtedy jeszcze pachniało to niespodzianką, ale skoro jedyni wzięli Anelkę, drudzy postanowili odpowiedzieć jeszcze mocniej – Lucasem Barriosem i Marcello Lippim. To z kolei uraziło dumę tych pierwszych, więc pieprząc konwenanse postanowili walczyć o Didiera Drogbę. I niewykluczone, że w tej walce startują z pole position, bo Chiny oferują pieniądze o jakich w Europie można pomarzyć.
To zakrawa na jakieś szaleństwo, ale dziś już nikt się nie śmieje z ambicji Chińczyków. Każdy wie, że trzeba ich traktować poważnie, bo mogą wiele. Sprowadzanie uznanych nazwisk nie jest jedynie fanaberią zblazowanych miliarderów, którzy w ramach zabawy postanowili zagrać w rzeczywistego Football Managera. W Państwie Środka fanaberią jest futbol, ten największy, który znają przeważnie z plazm. Każdy taki transfer powoduje, że piłka nożna jeszcze bardziej zyskuje tam na popularności, a chińscy kibice mają ochotę piszczeć głośno jak nigdy dotąd. Najwyższy czas zadać sobie proste pytanie – o co chodzi i kim, do cholery, są ci Chińczycy?

Dwie filozofie, dwa kluby, jeden wyścig. Wszyscy idą do Chin

DOBRZE, Ł»E JESTEŚ

Podczas oficjalnej prezentacji żadnej z gwiazd nie przyjdzie do głowy powiedzieć, że marzył o tym klubie od dziecka, ale gdyby komuś się wymsknęło, nic nie szkodzi, chińscy kibice pewnie by to kupili. Bo takie słowo jak “zaszkodzić” w ich słownikach nie istnieje. Piłkarze wiedzą, że będą kochani bezwzględnie, już za samą decyzję o podpisaniu kontraktu. Nieistotne jakim kosztem. Liczy się tu i teraz – spragnieni wielkich nazwisk częściej aniżeli w wakacje Chińczycy nie przestaną kochać ot tak sobie, przez błahostkę. Takim prezentom wybacza się i więcej, i częściej. Przejdziesz obok gry? Co z tego, dzięki że jesteś. W końcu i tak kibice nie są przyzwyczajeni do wirtuozerii, którą zobaczą tak czy inaczej.

Dotychczas Chińczycy kojarzyli się bardziej z pałeczkami, Wielkim Murem, głupkowatymi wróżbami z ciasteczek i tandetą z rynków. Ale dziś już nie są tylko eksporterem. W końcu przez lata zdążyli się kojarzyć z wieloma rzeczami, jednak żeby z poważnym sportem? Tak nie za bardzo. Zaraz ktoś wytknie, że przecież dominują na igrzyskach olimpijskich, jednakże te są największym zgromadzeniem absurdalnych dyscyplin, więc to się nie liczy. Nawet z całym szacunkiem dla chińskich tenisistów stołowych, którzy cztery lata temu zdobyli więcej złotych medali niż Polacy (oczywiście Polacy nie w pingu-pongu, a ogółem), ale i oni mało kogo przekonują.

Reklama

Przekonujące zaczynają być za to pieniądze i nazwiska, które powoli pojawiają się w Chinese Super League. Jeszcze kilka lat temu do Chin zjeżdżali Damiano Tommasi, Olisadebe, czy Carsten Jancker, podupadający kopacze, którzy przestawali się liczyć w Europie. Dziś, zamiast atrakcji turystycznych, Chińczycy ściągają prawdziwych piłkarzy – Barrios, Anelka, na przyzwoitego Katongo mało kto patrzy. Do szalonej, wręcz kosmicznej walki stają głównie dwa kluby – Szanghaj Shenhua i Guangzhou Evergrande. Najświeższa wiadomość nie dotyczy jednak Drogby, a trenerskiej odpowiedzi na Lippiego – skoro Guangzhou zatrudniło Włocha, do Szanghaju przeprowadzi się Argentyńczyk. Sergio Batista właśnie zastępuje Jeana Tiganę.

STAN, ONI CHCIELI SPRZEDAĆ MECZ?

Za wszystkim stoi 46-letni Zhu Jun, właściciel korporacji The9, zajmującej się grami online. Jeżeli wydaliście kiedyś pieniądze na Mu Online, World of Warcraft albo Hellgate: London, całkiem prawdopodobne, że daliście mu zarobić. Jun początkowo studiował na uniwersytecie w Szanghaju, ale po dwóch latach uznał, że to nie dla niego i w 1993 roku wyemigrował do USA. Sześć lat później otworzył interes życia. Już trzynasty rok The9 przynosi mu niewyobrażalne zyski, które od jakiegoś czasu pompuje w futbol. Ale to nie jest typ prezesa, który na wszystko zerka schowany gdzieś za winklem. Bardziej niż Bogusława Cupiała przypomina Józefa Wojciechowskiego.

I bynajmniej nie tylko dlatego, że w 2005 roku kupił Shanghai Zhongbang, którego dwa lata później próżno było szukać na piłkarskiej mapie Chin. Po dwuletniej przygodzie z Zhongbangiem, Jun postanowił zbudować jeszcze mocniejszy zespół niż miał, więc… wykupił lokalnego rywala – w jego posiadanie przeszedł Shanghai Shenhua i z dwóch klubów nagle zrobił się jeden. Wymiksowane zostało wszystko, na przykład klub przyjął nazwę Shanghai Shenhua, ale grał na stadionie Yuanshen Sports Centre Stadium, wcześniej należącym do Shanghai Zhongbang. Trener Shenhui, Wu Jingui został zastąpiony przez Osvaldo Giméneza z Zhongbangu, za co szybko prezesowi zaczęło się obrywać. Efekt? Niebawem Jingui wrócił do klubu, ale kilka miesięcy później znów go nie było. Dostał kopa, naturalnie. Ale to nie powinno nikogo dziwić, skoro Jun potrafił zmienić trenera na towarzyski mecz z Liverpoolem…

Zhu Jun regularnie wprowadza do ligi nowe trendy, odważnie stawiając na ludzi spoza Chin. W 2007 roku podpisał kontrakty z Fernando Correą, Diego Alonso i Sergio Blanco, którzy byli pomysłami Osvaldo Giméneza. Plan nie wypalił, Shenhua zajęła ledwie czwarte miejsce w lidze. – Mieliśmy dobrych piłkarzy i poważnie myśleliśmy o zwycięstwie, ale zajęliśmy czwarte miejsce, choć były szanse na lepszą pozycję. Tutaj zawsze jest krytyka jeżeli coś zrobimy źle. Chiny to wymagające miejsce do pracy i nie chodzi już o gęstość zaludnienia, ludzi, a o wiarygodność. Byliśmy w mieście, które żyje nie tylko piłką, a na mecze przychodziło po trzydzieści tysięcy ludzi – mówił urugwajskim mediom Giménez, kilka miesięcy po tym, gdy został zwolniony razem ze swoim zaciągiem.

Reklama

Drobne niepowodzenie nie przeszkodziło Junowi we wprowadzaniu kolejnych innowacji, takich jak zagraniczne struktury klubu. W 2009 roku doradcą prezesa został dobrze znany Stan Valckx, a kolejny stołek dyrektorski zajął nie kto inny jak… Osvaldo Giménez, którego wcześniejsze obserwacje podzielił Holender: – Wszędzie na świecie piłkarze mogą popełnić błąd, tylko nie w Chinach. Miałem dużo różnych doświadczeń, ale to, jak myśli się tam o piłce i metody, jakich używa się, by osiągnąć w niej sukces, są dla mnie niewiarygodne. Na dwa dni przed każdym meczem piłkarzy izolowano w hotelu. Nie mogli zabierać ze sobą laptopów ani telefonów, wszystko musieli oddać kierownikowi. Musieli być odcięci od świata, oddawali nawet bagaże – mówił w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego”. Ale wspominał też o innym cyrku, takim jak bicie lekarza przez trenera, który uznał, że to przez niego piłkarze chorują na grypę. Albo o zapędach trenerskich prezesa: – Po meczach prosił mnie z reguły, czy mógłbym raz jeszcze przyjrzeć się spotkaniu. Szeptał: Zastanawiamy się, czy gracze z numerami 5 i 7 próbowali sprzedać mecz. Wiele razy interwencje właściciela zdarzały się już wcześniej. Gdy ktoś z jego otoczenia miewał wątpliwości co do intencji piłkarza, właściciel natychmiast kazał pomijać go w składzie.

ODEJDĘ, ALE KLUB ZABIERAM ZE SOBÄ„

Prawdziwe cyrki zaczęły się dopiero rok później – angielskie media coraz śmielej donosiły, że Jun zainteresował się kupnem Liverpoolu, dla którego wybrał już nawet trenera. Przedwstępną umowę rzekomo podpisał Diego Maradona. Układ był prosty – Chińczyk przejmuje klub, Diego zostaje trenerem. Jednak jak tu robić zakupy, skoro tłumacząc się problemami finansowymi Shanghai Shenhua regularnie pozbywała się najlepszych graczy, w 2011 zajmując dopiero jedenaste miejsce w lidze? Reakcja fanów była prosta – właściciela mieli już po dziurki w nosie, więc domagali się jego odejścia. I Zhu był nawet gotów negocjować: – Jak wam się coś nie podoba, to odejdę z Szanghaju. Nie ma problemu, przecież zawsze mogę przenieść klub jakieś trzysta kilometrów stąd – ripostował.

Kasę jednak gdzieś znalazł, przynajmniej oficjalnie. Ostatnie miesiące należą do niego, bo wprowadził kolejną nowość – gorące zakupy w Europie. Jean Tigana, Nicolas Anelka pojawili się na dobry początek. Były napastnik Chelsea oprócz zadań na boisku ma jeszcze inną funkcję – szkoleniową. Jest grającym asystentem Tigany. A w zasadzie to był, bo tego trenera nie ma już w klubie. Podobno Jun robił wszystko, by ten podał się dymisji, aby nie trzeba było wypłacać mu dodatkowych pieniędzy. Nic z tego, Tigana się nie poddawał, ale w kwietniu i tak gruchnęła wiadomość o zakończeniu współpracy. – To nieprawda, nic o tym nie wiem – twierdził Francuz, który podobno złożył rezygnację. Klub w tym czasie dodawał: “Po kolejnym przegranym meczu zostały wprowadzone drobne zmiany w sztabie szkoleniowym”. Pod jego wodzą Shenhua wygrała tylko jeden z sześciu meczów i balansowała na granicy pozycji spadkowej.

A jak pozycja spadkowa, to warto zastanowić się nad zmianami – w ten sposób do Szanghaju trafił Sergio Batista, a po nim być może zrobią to Didier Drogba i Michael Owen, chociaż tego drugiego w klubie widzą jedynie media: – Kto wymyśla takie plotki? Czerwiec da odpowiedź na wasze pytanie, ale już teraz mówię, że brzmi ona tak: nie podpisujemy kontraktu z Owenem – skomentował na swoim mikroblogu prezes.

Być może Owen już wie, że Junowi zarzuca się podpisywanie wielkich kontraktów, z których potem nie może się wywiązać. Media węszą spisek, bo do kwot w umowie ponoć spokojnie można dopisać kilka zer, a obiecanych pieniędzy i tak nie będzie. “Dobrze poinformowani” twierdzą, że znani piłkarze przychodzą tylko po to, by promować firmę właściciela, z którym ostatnio dzieje się chyba coraz gorzej: – Spotkałem mojego przyjaciela psychiatrę, rozmawiałem przez dwa dni i dowiedziałem się, że wiele osób odwiedza psychiatrę, nie tylko po radę, ale żeby znaleźć swój wewnętrzny głos, który może być irracjonalny – napisał na jednym z portali.

27 MILIONÓW

Umowy-widmo, wtrącanie się, kłótnie z kibicami? To nie po jego myśli. W pięknym i świetnie rozwijającym się mieście potęgę próbuje zbudować Xu Jiayin, jeden z najbogatszych ludzi na świecie. W Guangzhou, tam gdzie założył swoją firmę deweloperską, która przyniosła mu miliardy zysków.

Wszystko zaczęło się nietypowo, bo od degradacji Guangzhou za korupcję, po której Jiayin stwierdził, że czuje się zobowiązany do udzielania natychmiastowej pomocy. – Czuję się zobligowany, by pomóc temu klubowi. On musi wrócić nie tylko do ligi, z której został wyrzucony, ale do jej ścisłej czołówki – mówił po przejęciu klubu. Cena? 10 milionów euro. Spokojnie, to tylko jakieś ochłapy w porównaniu do tego, co dopiero zamierzał zrobić. A do działania przystąpił natychmiastowo – uregulował wszystkie długi, wypłacił zaległe pensje, dołożył kilka milionów do klubowego budżetu. W końcu za coś trzeba robić transfery…

Drugoligowy klub musiał być bardzo przekonujący podczas negocjacji, bo dość szybko trafiły do niego znane nazwiska. Póki co znane tylko w Chinach, ale za to jak. To jakby na zaplecze polskiej Ekstraklasy przenieśli się nagle Paweł Brożek, Michał Ł»ewłakow, Adrian Mierzejewski, dodatkowo z trenerem Michałem Probierzem. Na Hiszpanach większego wrażenia to nie zrobi, ale na Polakach? Pytanie retoryczne. Xu Jiayin wiedział, że skoro zamierza zbudować drużynę gwiazd, potrzebuje też silnej ręki. W związku z tym zatrudnił trenera Lee Jang-Soo, u którego gwiazdorstwo, obijanie się i inne głupie pomysły nie były tolerowane. Nawet jeżeli wpadł na nie pracodawca, bo z poprzedniego klubu wyleciał za to, że nie wystawił składu, którego życzył sobie właściciel.

Drugą ligę wygrali w cuglach, ale nie mieli zbyt dużo czasu na rozkoszowanie się sukcesem, bo dość szybko zaczęli myśleć nad kolejnymi rozgrywkami. W końcu cel na rok 2011 był prosty – mistrzostwo. O nie łatwiej, gdy na transfery wydaje się ponad 120 milionów juanów, czyli jakieś 12,5 miliona euro. Pamiętacie niezłego napastnika Partizana Belgrad, który kiedyś strzelił gola cudowną przewrotką w eliminacjach Ligi Mistrzów? Cleo wcale nie poszedł do Bundesligi albo Serie A. Lepsze pieniądze dostał w Chinach. Podobnie jak jego nowi koledzy, którzy przyszli zaraz po nim: sami Paulao i Renato Cajá kosztowali pięć milionów euro. Mało? No to żeby kibice się nie nudzili, z Fluminense doszedł Dario Conca. 10 milionów euro za sezon, kto da więcej?

Dziś już wiadomo, że sam duet napastników zarobi koło 17 milionów euro rocznie. W 2011 roku Guangzhou powtórzyło sukces z drugiej ligi, tyle że w elicie. Teraz doszedł kolejny cel – Liga Mistrzów, więc bez problemu przebito oferty Fulham i innej Malagi, ściągając Lucasa Barriosa. Trenera też przydałoby się mieć lepszego, a jak trenera to i sztab – nie ma problemu, Marello Lippi ze swoimi ludźmi chętnie zastąpią Koreańczyka Lee Jang-Soo. Nowe nabytki, Paragwajczyk i Włoch, mają zarabiać kolejno siedem i dziesięć milionów. Dla porównania w Realu Madryt takie same kwoty kasują Iker Casillas i José Mourinho.

Rywale mają dość Jiayina, bo nie rozumieją jakim sposobem ściąga piłkarzy. Pieniędzmi? Nieee, na pewno nie ma ich najwięcej, twierdzą prezesi ligowych rywali. – Chyba nikt, no chyba, że pan, nie wierzy w to, że Xu Jiayin ma więcej pieniędzy od CITIC Group (państwowy koncern bankowy). Dyskusja na ten temat nie ma sensu – grzmiał Luo Ning z drugiego Beijing Guoan, które przegrało mistrzostwo piętnastoma punktami. Jeszcze inni narzekają, że to próba kupienia sukcesów za wszelką cenę, tak jakby im ktoś tego bronił.

Guangzhou Evergrande, drugi człon nazwy zawdzięczający firmie prezesa, sieje strach wśród rywali do tego stopnia, że prezesi oferują swoim piłkarzom dodatkowe premie za pokonanie mistrza kraju. Ile? Czasami nawet pięć milionów, ale to najczęściej na nic. Prezes jest ohydnie bogaty, ale jak się u niego zarabia, to też ohydnie bogato. Guangzhou jest tak mocne, że sprowadzony niedawno Renato Cajá siedzi teraz na wypożyczeniu w Atletico Ponte Preta, a jego klub po dwunastu kolejkach przewodzi w Super Lidze. Ta już niemal na pewno zostanie zdominowana przez super klub Jiayina. Teraz czas na Azjatycką Ligę Mistrzów. Zgadniecie, kto wygrał grupę H i kilka dni temu awansował do ćwierćfinału?

KRYSTIAN GRADOWSKI

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...