Zero goli, zero asyst, sporo machania rękami. Vagner Dias jesienią godnie prezentował się w roli atrapy skrzydłowego w Radomiaku i aż żal, że wiosną nikomu nie będzie już dane wziąć go w obronę, tłumacząc, że przynajmniej walczy. Wypełnienie pustki po nim będzie tak trudne, jak uzbieranie mendla jajek podczas porannego obchodu po wyjątkowo dużej farmie. Na boisku, bo poza nim za Vagnerem szybko zatęsknimy…
Roczny pobyt byłego reprezentanta Wysp Zielonego Przylądka w Ekstraklasie zasługuje na wysokie miejsce w rankingu: czemu oni to sobie robią? Schemat jest zawsze ten sam. Zawodnik z niezłym dorobkiem, epizodami wśród najlepszych, wypada z obiegu, trafia na bezrobocie, odbija się od oczekiwań. W Polsce zaczynają wibrować telefony, bo jego agenci zdali sobie sprawę, że to już nie moment na wybrzydzanie; że jeśli chłop chce jeszcze zarobić spore pieniądze, czas pojeździć palcem po naszej mapie i spróbować umieścić go w którymś z klubów.
Nasi działacze z pamięcią złotej rybki sprawdzają maila, widzą ofertę i świecą im się oczy. Może przed nimi skakać człowiek z planszami z nazwiskami poprzedników. Jewhen Konoplanka, Nacho Novo, Richmond Boakye… Nic to, z tym już na pewno się uda, tego naprawimy, umieścimy w oknie wystawowym, jeszcze się zarobi.
Z Vagnerem Diasem się nie udało. Nie został naprawiony, nie machał do potencjalnych kupców z witryny sklepowej, jedynym „zarobkiem” okazała się oszczędność z tytułu rozwiązanego kontraktu.
Ostatecznie Vagner zostanie zapamiętany w Radomiu głównie z powodu dwóch opowieści, anegdotek. Żadna z nich nie dotyczy tego, jak po wyjściu spod prysznica zaatakował Rafała Wolskiego, powalając go sierpowym w tył głowy, choć trzeba przyznać, że to jedna z typowych historii, które przytrafiają się Radomiakowi z częstotliwością kilku miesięcy. Absurdy przyklejają się do tego klubu jak modelka z Instagrama do osiemdziesięcioletniego miliardera z przewlekłą chorobą w karcie pacjenta.
Co sprawia, że Kabowerdeńczyk zostanie nad Mleczną zapamiętany, w przeciwieństwie do tuzina innych egzotycznych kopaczy-meteorytów? Niepohamowany apetyt.
Vagner Dias – miłośnik kebabów i fast foodów; piłkarz-amator
Przyznajmy to wprost: krągłości Vagnera Diasa od początku budziły pewne obawy. Żaden to fat-shaming, lecz czysty fakt. Niski, krępy piłkarz sprawiał wrażenie nadmiernie ulanego, co w połączeniu z półrocznym bimbaniem bez kontraktu prowadzi do oczywistych wniosków — gość się spasł, zwyczajnie zapuścił. W Radomiu tłumaczyli jednak, że nie jest z nim tak źle. Faktycznie, trzeba będzie go trochę odgruzować, ale facet po prostu ma taką budowę ciała, że wygląda jak biegająca kulka.
Bądźmy uczciwi, nie była to sprzedana naprędce bajerka. Vagner może i nie rozwijał takich prędkości jak Capita czy Joao Peglow (34 km/h), może szybszy od niego był nawet zbliżający się do emerytury Leandro, ale już sprawdzając liczbę skoków pressingowych dowiemy się, że był w czołowej trójce piłkarzy Radomiaka pod tym względem. Biegał więc sporo, nawet jeśli robił to wolniej.
Problem w tym, że Vagner mógłby dorównać młodszym i szybszym kolegom, lecz po prostu mu się nie chciało. W Radomiu szybko zorientowali się, że postura Kabowerdeńczyka to nie tylko efekt genów, ale przede wszystkim pochodna nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Dias nie miał w sobie nawet namiastki instynktu samozachowawczego. Gdy po jednej z podróży pracownik klubu odebrał go z lotniska wraz z rodziną, zarządził postój na stacji.
Vagner Dias demonstruje preferowany rozmiar kebaba w bułce
Kiedy wsiadł do samochodu obładowany fast foodami i słodyczami, z których tylko część trafiła do najbliższych, a reszta powędrowała prosto do jego żołądka, zapaliła się pierwsza lampka ostrzegawcza. Syrena natomiast zawyła po wycieczce na mecz Polska — Portugalia. Wiadomo, jaką szatnię ma Radomiak, taka wyprawa była punktem obowiązkowym w planie drużyny i wcale nie było powiedziane, że większość uczestników wyprawy ubierze biało-czerwone barwy.
Na Stadionie Narodowym pojawił się też Vagner Dias, któremu wyjątkowo przypadła do gustu oferta gastronomiczna obiektu. Ani trochę nie przestraszyły go ceny, z relacji świadków wynika, że sympatyczny piłkarz wsuwał hot doga za hot dogiem. Dorobił się dzięki temu ksywki króla tej amerykańskiej potrawy. Istnieje szansa, że gdyby Vagner stanął do pojedynku na wsuwanie parówek w bułce z Tonym Lipem, filmowy bohater jednak straciłby sto dolców i Dolores zdzieliłaby go po głowie.
Imponujące było i to, że w Radomiu można było stworzyć całą mapę kulinarnych rewolucji Diasa. Kabowerdeńczyk krążył po mieście, testując różne lokale. Kebab przy ul. Warszawskiej? Był tam widziany więcej niż raz. Fast food przy drodze na Pionki? Również. Zagadką pozostaje tylko to, czy spróbował legendarnych zapiekanek na Moniuszki. Wypada chyba przeczesać afrykańskiego YouTube’a, bo może w jego czeluściach kryje się Książulo z Wysp Zielonego Przylądka?
Wieści o kolejnych wyprawach łowieckich Vagnera docierały do klubu, i uświadomiono sobie wówczas, że łakomczucha trzeba się jak najszybciej pozbyć. Tyle że Vagner pozbył się sam.
Vagner Dias pobił kolegę z zespołu, miał problem z trenerem. “Na szacunek trzeba sobie zasłużyć”
Jeśli więc zastanawiacie się, dlaczego z Diasa nie było żadnego pożytku, śpieszymy z pomocą. Nie było, bo on sam wykluczył się ze świata poważnej piłki. Po raz pierwszy zrobił to lata temu, we Francji. Ewidentnie nie przekalkulował, że jego umiejętności predysponują go do gry na poziomie, który ustawi jego familię na wiele pokoleń do przodu. Z drugiej ligi portugalskiej wybił się do Ligue 1, lecz równie szybko runął w przepaść. Jako niespełna trzydziestolatek jest już skończony.
Nie to, że nie znajdzie już klubu — pewnie zaczepi się we względnie przyzwoitym miejscu, ale w porównaniu z kontraktem, jaki dostał w FC Metz, zarobi na waciki.
Może udzieli jakiegoś wywiadu, w którym zgoni wszystko na kontuzje. Trochę ich było, wystarczyło nawet na to, żeby zalać media społecznościowe filmami pokazującymi drogę do powrotu na boisko. Przestaje jednak dziwić, że jesienią w Radomiu owa droga wciąż się wydłużała, skoro sam zainteresowany wpychał w siebie cokolwiek, co akurat było pod ręką.
Vagner Dias pokazuje, jakiej długości powinien być idealny rollo kebab
Znacznie lepiej niż dbanie o swoje „narzędzie pracy”, szło mu kręcenie nosem na otaczający go świat. Gdy latem po mieście zaczęły krążyć plotki o ofercie na trzysta tysięcy euro dla Radomiaka za Vagnera, który miał za sobą ledwie jedną, średnią rundę, logika kazała spytać nie tylko o to, kto go zechciał, lecz i o to, jakim cudem klub takimi pieniędzmi wzgardził. Sprawa jest bardzo prosta: plotki wypuszczał sam Dias, bo oferta owszem, była lukratywna, lecz dla niego. Najpierw musiałby jednak stać się wolnym agentem.
Jeśli myślicie, że w takim razie w pobiciu Rafała Wolskiego trzeba szukać drugiego dna, macie rację. Nie jest nim jednak chęć wskoczenia na rynek bezrobotnych, lecz konflikt Vagnera z każdym, kto ośmielił się zwrócić mu uwagę na to, żeby przestał się opieprzać i wziął się do pracy. Wolski był jednym z tych, którzy jesienią wielokrotnie ścinali się z Kabowerdeńczykiem, gdy ten podchodził do treningów na pół gwizdka.
Pal licho, gdyby szkodził tylko sobie: irytowało to zwłaszcza wtedy, gdy w gierce wszyscy dookoła zasuwali, podczas gdy Dias tkwił na boisku jak paleta między półkami w Biedronce. Właśnie od tego zaczęła się awanturka, której finałem było nierówne, bokserskie starcie.
Vagner Dias pobił Rafała Wolskiego
Przeboje z Vagnerem mieli także trenerzy. W zespole panowało przekonanie, że piłkarski potencjał w nim tkwi, że gdzieś pod fałdkami kryje się talent, skutecznie tłumiony przez lenistwo. Ego skrzydłowego wyprzedzało jednak to, co potrafi zrobić z piłką o lata świetlne. Jako człowiek, który widział topowe ligi, Vagner nosił nos tak wysoko, że nie widział nawet własnego brzucha. Uwag nie przyjmował nie tylko od kolegów, ale i od przełożonych.
Raz, gdy miał biegać z boku, poza grupą, nie mógł tego przeboleć. Zaangażowanie w ćwiczenie można ocenić na dziesięć procent, zamiast sprintu, był trucht. Po kilku powtórzeniach i braku reakcji na polecenia trenera Vagner usłyszał, że może wracać do szatni i — w swoim stylu — zagotował się jak czajnik.
— Nie okazujesz mi szacunku — rzucił do trenera przygotowania fizycznego.
— Na szacunek trzeba sobie zasłużyć, ty jeszcze nic Radomiakowi nie dałeś — usłyszał w odpowiedzi.
Fakt faktem, po wszystkim się zreflektował, przeprosił, ale w międzyczasie zdążył jeszcze poskarżyć się „górze”, licząc, że ktoś zrozumie, jak powinno się traktować zawodnika z Ligue 1 w CV.
Jak najmniej odcinaczy kuponów w Ekstraklasie
Niestety, jak widać Vagner był niezrozumianym geniuszem i takim już pozostanie. Oby tylko w końcu wyciągnięto lekcję z podobnych sytuacji, bo w Radomiu to nie pierwszyzna. Pozaboiskowe przeboje fundował przecież i Frank Castaneda, który przekonanie o własnej wielkości opierał na bramce strzelonej Realowi Madryt, gdy grał w mołdawskim Sheriffie Tyraspol.
Scenariusz powtarza się przy „gotowych produktach”, czyli zawodnikach, którzy gdzieś byli, coś widzieli, a teraz tylko krążą po świecie w poszukiwaniu pieniędzy. Zupełnie inne doświadczenia dotyczą przecież pracy z Joao Peglowem, chłopakiem wyciągniętym znikąd, który chciał zapracować na szansę w lepszym miejscu. Gdy Vagner po kontuzji bimbał, Capita Capemba zasuwał na rehabilitacji, próbując za wszelką cenę wrócić do gry jak najszybciej.
W futbolu sprawdza się życiowa prawda: tym, którzy mają mniej, zwykle zależy bardziej. Radomianie mogą więc optymistycznie spojrzeć na to, że zimą kadry nie zapchano kolejnymi sytymi kotami; że zamiast trzydziestoletniego Philipe Sampaio po przejściach, wybrano Steve’a Kingue’a. Może i jego życiorys jest słabszy, bardziej kuriozalny, lecz już ambicje są większe.
Natomiast już to, że znów interesowano się niegdyś niezłym skrzydłowym, obecnie na zakręcie — Alberthem Elisem — sugeruje, że pewnych lekcji jednak nie odrobiono. Dobijający do trzydziestki Honduranin też przecież grał we Francji, też pół roku bujał się bez klubu, gdy upadł Girondis Bordeaux. Karierę miał jeszcze lepszą niż Vagner, zdążył w niej robić za gwiazdę ligi amerykańskiej. I może to wniosek zbyt pochopny, ale dobrze, że facet zdecydował się wrócić do ojczyzny, bo w Polsce ten film widzieliśmy zbyt wiele razy, żeby łudzić się, że nie skończy się on dwoma westchnięciami.
Na starcie takim, które wyraża podziw dla jego przeszłości. A potem już tylko takim, który podsumowuje kolejne, bezbarwne występy.
Więcej Peglowów, mniej odcinaczy kuponów. Szanujmy samych siebie, szukajmy piłkarzy, którzy mają ambicje, skoro sami chcemy opowiadać o tym, że jako klub też takie przejawiamy.
Transfery przychodzące:
- Marco Burch (stoper; Legia Warszawa, wypożyczenie)
- Steve Kingue (stoper; Hegelmann Kowno)
- Paulius Golubickas (środkowy pomocnik; Żalgiris Wilno)
- Rafael Barbosa (skrzydłowy; Farense)
- Pedro Perotti (napastnik; Chapecoense)
- Jonathan Junior (napastnik; Kotwica Kołobrzeg)
Transfery wychodzące:
- Raphael Rossi (stoper; CD Mafra)
- Shaocong Wu (stoper; Beijing Guoan)
- Dariusz Pawłowski (boczny obrońca; FC Tatran Preszów)
- Luizao (defensywny pomocnik; Atletico Goianiense)
- Joao Peglow (skrzydłowy; DC United, 600 tysięcy euro)
- Vagner (skrzydłowy; bez klubu)
- Jean Franco Sarmiento (napastnik; Polonia Bytom)
- Leonardo Rocha (napastnik; Raków Częstochowa, 700 tysięcy euro)
ZAPOWIEDŹ WIOSNY W EKSTRAKLASIE:
- Lechia Gdańsk – zapowiedź wiosny 2024/2025
- Śląsk Wrocław – zapowiedź wiosny 2024/2025
- Korona Kielce – zapowiedź wiosny 2024/2025
- Puszcza Niepołomice – zapowiedź wiosny 2024/2025
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix