Są fanatyczni i niebezpieczni. Potrafią podpalić ulice Paryża w jedną noc, rozświetlić Parc des Princes setkami rac oraz bezczelnie zwyzywać najlepszego piłkarza globu. Tłuką się nie tylko z innymi, ale i między sobą. Mają kartoteki tak bogate, że przyciągają uwagę francuskiego rządu. Jeden z nich próbował nawet zamordować prezydenta. Kibice i kibole PSG to marka, która sławę i uznanie zdobyła na długo przed ściągnięciem przez Katarczyków gwiazd futbolu do stolicy Francji. Marka, która zupełnie nie pasuje do klubu miliarderów, marketingowej machiny ze sławami na trybunach. Kim są i dlaczego szejkowie nie tylko z nimi rozmawiają, ale dali im drugie życie po latach spędzonych na wygnaniu?
Kilka tysięcy osób wypełnia sektor gości na Signal Iduna Park w Dortmundzie. Większość nie ma koszulek, ma za to bicepsy nabite jak karabiny. Są wśród nich biali, mulaci i czarni. Mają tatuaże i niebiesko-czerwono-białe czapki. Ich ręce strzelają w górę co kilka uderzeń w bęben, a ty już po kilku chwilach podchwytujesz melodyjną przyśpiewkę wychwalającą najlepszy klub na świecie — Paris Saint-Germain — nawet jeśli nie znasz ani słowa po francusku.
Obrazek powtarza się niezależnie od stadionu. Są na Montjuic w Barcelonie, goszczą na San Siro, ale i w znacznie mniejszych Reims oraz Le Havre. Wszędzie wożą ze sobą złowrogie wrażenie. Nie chodzi tylko o wygląd, bardziej o czyny. Historia PSG zaczęła się w 1970 roku, nie sto lat wcześniej, jak w przypadku zasłużonych angielskich drużyn. Przez całe dekady był to zespół tak mizerny, że dziś nie jest nawet w dziesiątce zespołów z najdłuższym stażem w Ligue 1.
Simon Kuper, fachura od wszystkiego, co paryskie, pisał w „Financial Times”, że w stolicy trzeba szybko osiągnąć doskonałość, a że PSG jej nie osiągnęło, mieszkańcy miasta go ignorowali. Na początku wieku na ulicach nie migały klubowe koszulki; frekwencję robili raczej rugbyści Stade Francais. Dziennikarz zauważa, że choć w Paryżu powstały FIFA, Puchar Świata i Puchar Europy, to tamtejsza elita odrzuciła futbol, gdy zaczął wielbić go proletariat. Najważniejsza metropolia Francji gardziła piłką nożną tak bardzo, że gdy „Le Monde”, gazeta pałaców, w 1995 roku zdecydowała się na dodatek sportowy, przeciwko temu ruchowi protestowali nawet jej dziennikarze.
To wszystko jest jednak tylko częścią prawdy, bo gdy lepsza strona Paryża gardziła swoim piłkarskim dzieckiem, chłopcy z banlieues, rozrastających się w ekspresowym tempie biednych dzielnic, które składają się na Ile-de-France, przygarnęli sierotę do serca. Zaczęło się od niewinnej promocji — klub, chcąc zapełnić trybuny, zaoferował pakiet dziesięciu meczów za dziesięć franków. Wstrzelił się w gust i możliwości finansowe klasy robotniczej. Fani podsłuchali opowieści z innych stron świata, zaczęli organizować ruch ultras skupiony na konkretnych sektorach. We wspomnieniu z końcówki lat 70. wyszczególniono jeden moment:
– Kiedy przeciwnicy PSG strzelili gola i zawodnicy wracali na środek boiska, kibice na Kop of Boulogne wiwatowali i machali flagami, jakby to gospodarze zdobyli bramkę. Widzowie stali się kibicami.
Na początku za Paris Saint-Germain na wyjazdy jeździli socios, ale w latach 80. zawiązano jedną z najstarszych francuskich grup ultras — Boulogne Boys. Atmosfera na Parc des Princes pętała nogi rywalom, piłkarze uwielbiali rozśpiewanych chłopaków z flarami i flagami. Jak w wielu podobnych przypadkach mało kto dostrzegał, że pod sektorówkami zaczęło kręcić się wielu białych, ogolonych na łyso gości, którzy pytani o wynik meczu odpowiadali, że gdyby interesował ich futbol, zostaliby piłkarzami.
PSG nie istniało nawet przez ćwierć wieku, ale zdążyło dorobić się łatki klubu, którego trybuny przyciągają pospolitych bandytów.
Rasizm, wewnętrzne konflikty, fanatyzm i ofiary. Historia kibiców PSG
– Francja dla Francuzów! — skandowała na początku lat 90. trybuna Kop of Boulogne. Nie cała, ale to wystarczyło, żeby klimat na Parc des Princes zaczął gęstnieć. Po sektorze kręcili się już nie tylko ultrasi, ale i chuligani z ekip Commando Pirate i przede wszystkim Pitbull Kop. Szefem tej grupy był Serge Ayoub, radykalny prawicowiec, który białą supremację dodawał nawet do płatków śniadaniowych. Jak wiadomo: to najważniejszy posiłek dnia, więc dobrze było już z rana przypomnieć sobie, kogo się nienawidzi.
W międzyczasie Paryż stawał się coraz bardziej multikulturowy, do stolicy Francji ściągali obywatele dawnych kolonii, którzy zajmowali całe osiedla na banlieues i uznawali tylko jeden sport: futbol. PSG na początku lat 90. stanęło więc przed nie lada wyzwaniem: jak sprawić, że ci goście obejrzą w spokoju mecz na stadionie, na którym spode łba łypią na nich ubrani w casualowe ciuchy miłośnicy doktryn Adolfa Hitlera? Klub wpadł na pomysł, żeby jednych i drugich umieścić na przeciwnych trybunach. Tak narodziła się Virage Auteuil.
Zanim stało się jasne, że ten ruch raczej umocnił podziały, dzieląc ultrasów i chuliganów na różne, jednolite rasowo, grupy, prawicowcy wylecieli ze stadionów za sprawą samego ministra sportu. Michele Alliot-Marie rozwiązał najbardziej hardkorowe firmy PSG po tym, jak w 1993 roku policja wpadła na Kop of Boulogne, żeby aresztować jednego z fanów. Otoczeni przez chuliganów funkcjonariusze dostali łomot, który wstrząsnął Francją. Dziesięciu z nich zostało rannych, jeden zapadł w śpiączkę.
“Zniesienie chuligaństwa ustawą” nie pomogło. Wykluczeni ze stadionów zmienili szyld i jechali dalej. W dodatku rosła frustracja u tych, którzy dotychczas padali ich ofiarą. Arabowie i pokojowi ultrasi z Virage Auteuil podnieśli głowę i zawiązali swoje grupy, które od teraz odpłacały się pięknym za nadobne. PSG rosło w siłę dzięki inwestycjom „Canal +”, do miasta zjeżdżali coraz lepsi piłkarze, tymczasem na trybunach i na ulicach trwała kibicowska wojna. Jakby tego było mało Bernard Tapie i jego koledzy po fachu z Paryża postanowili podgrzać nienawiść między stolicą a Marsylią, żeby dorobić się francuskiego klasyka.
Plusem było to, że przy okazji meczów z Olympique, kibole z dwóch stron Parc des Princes orientowali się, że więcej ich łączy, niż dzieli. Minusem — że przemoc rozlewała się po kraju. W 1995 roku podczas Le Classique w półfinale Pucharu Francji aresztowano blisko 150 osób, dziewięciu policjantów trafiło do szpitala. Kilka lat później kibic Marsylii został sparaliżowany po ciosie krzesełkiem.
Ponowna eskalacja wewnętrznej nienawiści była jednak kwestią czasu. Wystarczył jeden transparent. Kiedy trybuna Virage Auteuil zakomunikowała, że „przyszłość należy do nich”, nikt po drugiej stronie obiektu nie odebrał tego jak zwykłego życzenia z okazji urodzin grupy ultras. Było to raczej wywołanie kolejnej próby sił, która — zgodnie z oczekiwaniami — nastąpiła. Kibole atakowali siebie nawzajem przy różnych okazjach. Chuligani z prawej strony zaatakowali lewicowców w ich siedzibie. Ci odpowiedzieli napadem na grupę wracającą z wyjazdu, w którym w ruch poszły maczety i pałki nabite gwoździami.
Falę przemocy przerwano na krótko tylko po to, żeby wyrzucić z klubu Jean-Pierre’a Larrue, szefa ochrony PSG, który żądał rozwiązania wszystkich grup kibicowskich na obydwu trybunach i sztucznego odtworzenia ich przez działaczy. Ówczesny prezes Francis Graille popierał ten plan, ale ostatecznie obaj wylecieli z klubu. Groźby śmierci okazały się wystarczającym argumentem po stronie kiboli.
Kostucha wkrótce zresztą zaczęła żniwa. Najpierw gdy po meczu z Hapoelem Tel Awiw zastrzelony został Julien Quemener. Zabił go policjant, który próbował uratować kibica izraelskiej drużyny. Rzekomo otoczyło go 250 fanów PSG, którzy wykrzykiwali antysemickie hasła. Policjant najpierw próbował rozgonić tłum gazem łzawiącym. Nie udało się, napastnicy ruszyli do ataku, a on wylądował na ziemi. Wtedy sięgnął po broń i wystrzelił w kierunku agresorów. Jeden z nich zmarł, drugi został ciężko ranny.
Ultrasi znów na chwilę połączyli siły w protestach przeciwko policji, ale różnice między nimi stawały się coraz trudniejsze do pogodzenia. Kiedy kibicowska lewica Paryża zaczęła wymachiwać na trybunach flagami arabskich krajów, na drugim biegunie złość aż bulgotała. Prawicowcy odpowiedzieli flagą z krzyżem celtyckim podczas wyjazdowego spotkania, co skończyło się fizyczną konfrontacją. Chuligani PSG bili się między sobą w Lille i pod Parc des Princes przed derbami z Marsylią.
Wszystkie te starcia w końcu doprowadziły do tragedii. Yann Lorence, kibic z Kop of Boulogne, został zatłuczony na śmierć przez dwudziestu fanatyków z Virage Auteuil. Kibole z lewicowych bojówek zasłaniali się potem samoobroną. Prawicowcy perorowali natomiast, że tak się właśnie kończy multikulti, że „oni nigdy nie zrobiliby czegoś takiego, ale brudasy nie znają kodeksu honorowego”.
Najmądrzejszy z nich wszystkich był Francis Graille, wspomniany wcześniej eksprezes PSG, który powiedział „Guardianowi”:
– Ten facet został zabity przez wszystkich.
Nicolas Sarkozy i plan Leproux. Jak Paris Saint-Germain chciało pozbyć się ultrasów ze stadionu?
Uwaga Francji od dawna skupiała się na dzikim gonie z Paryża, który nie oszczędzał nikogo. Nicolas Sarkozy — wielki kibic PSG, minister spraw wewnętrznych, a później prezydent kraju — miał serdecznie dość bandytów i chuliganów, którzy dorabiali niewyjściową gębę jego ukochanej drużynie przy każdej okazji. Grupę Boulogne Boys rozwiązał jeszcze w 2008 roku, mniej więcej wtedy, gdy kibole najpierw wycelowali w kibiców Lens transparent wyzywających ich od pedofili i kazirodców, a potem zaatakowali piłkarzy podczas treningu, żeby wyrazić swoje niezadowolenie z pozycji zespołu w tabeli.
– Pusty stadion? Lepiej być na nim samemu niż w takim towarzystwie — odgrażał się tym, którzy wieścili, że Parc des Princes umrze i straci swoją piekielną aurę.
Kibice i tak mogli się cieszyć, że trafili na „swojego” na górze, bo we Francji pojawiały się nawet bardziej radykalne pomysły. Christopher Barbier z „L’Express” sugerował, że gangrena przeżarła PSG do tego stopnia, że jedynym wyjściem jest całkowite rozwiązanie klubu.
Złote czasy paryskiej chuliganki ewidentnie jednak dobiegały końca. Rozwiązane przez rząd ekipy mogły się formować na nowo, ale wtedy do akcji wkroczyły władze Paris Saint-Germain. Robin Leproux obmyślił plan “Tous PSG”, który opierał się na dość prostych założeniach. Zamiast karnetów na stałe miejsca, wejściówki miały być przydzielane losowo, żeby rozbić zorganizowane grupy. Wprowadzono też niższe ceny biletów: 12 euro dla dorosłych, 6 euro dla młodzieży, zero złotych, zero euro dla kobiet. Był tylko jeden haczyk: żeby skorzystać z promocji, trzeba było przedstawić dokument tożsamości, pozwolić się sfotografować i powiązać wszystkie dane z biletem.
Ultrasi PSG mieli zostać wyeliminowani ze stadionu tym samym sposobem, którym przyciągnięto ich na Parc des Princes niemal pół wieku temu.
Czystki miały jednak zdecydowanie bardziej brutalny charakter. Z obiektu usunięto wszystkie tablice pamiątkowe wykonane przez kibiców. Murale i graffiti zostały zamalowane. Protestujący przed stadionem fani trafiali do aresztów. Problem dla klubu był tylko jeden: frekwencja leciała na łeb, na szyję, osiągając najniższy poziom od dawna. Co więcej, ultrasi porządnie się wkurzyli, że za grzechy kilku grup zapłacić mają wszyscy. Postanowili nawet walczyć o sprawiedliwość przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka.
Parc des Princes, zgodnie z obawami kibiców, stał się stadionem bez duszy. Kilka mniejszych ekip zdecydowało się podpisać wybitnie restrykcyjne porozumienie z klubem i wrócić na trybuny, jednak ich obecność na nich ograniczała się do cichych pomruków. Głośniejsi od gospodarzy bywali teraz goście, a portal „The Classical” jako scenę-symbol nowej ery w Paryżu wymienia moment, w którym kibicowski baner „Dumni z naszych barw (Fiers de nos couleurs)” wywinął się tak, że oznajmiał „Z naszych tyłków (de nos coul)”.
Kombouaré, Gino, Raí, oni mieli zwycięską mentalność. Silva, Mbappé, Neymar – boicie się wygrywać? Wyhodujcie jaja
Pojedynczy eksczłonkowie grup ultras czasami odwiedzali stadion, żeby zaśpiewać „zdrajcom”: Wszyscy za PSG (Tous PSG), wszyscy to skurwysyny”, albo dorzucać „chuj mu w dupę” zamiast zwyczajowych oklasków i wiwatów po wyczytywaniu przez spikera kolejnych nazwisk piłkarzy.
Zmianami w Paryżu zafascynowali się Anglicy z „The Independent”, którzy zgłębili temat, rozmawiając z obiema stronami. Jeden z byłych ultrasów twierdził, że „w ciągu trzech lat stadion zastąpił pełen pasji tłum grupą bogatszą, głupią i pozbawioną charakteru, co sprawiło, że Parc des Princes przypomina raczej park Disneyland”. Hermann Ebongue, wiceprezes SOS Racisme, stowarzyszenia, które pomagało PSG utrzymać porządek na obiekcie, odpowiadał, że „ci ludzie nie mają monopolu na atmosferę, a od rasizmu i przemocy woli to, co teraz”.
– Wolałem jednak tę starą atmosferę, nawet jeśli przy wyjściu mogłeś dostać gazem łzawiącym — kręcił na to wszystko głową jeden z przywódców kibiców z lat 90. w rozmowie z Simonem Kuperem dla „Financial Times”.
Jeśli jednak wściekłość kibiców PSG wywołał Robin Leproux, to prawdziwa furia ogarnęła ich, gdy ich ukochany klub trafił w ręce Katarczyków. Bynajmniej nie dlatego, że kwestionowali ich sposób działania. Nasser Al-Khelaifi postanowił po prostu raz na zawsze rozprawić się z kibicami i przemodelować trybuny PSG. Na wstępie rozdał 13000 zakazów stadionowych i zaplanował przebudowę stadionu. Symboliczne dla proletariuszy z trybun było to, że rozbudowa skupiała się głównie na zwiększeniu liczby miejsc VIP.
W połączeniu z biznesowymi i marketingowymi działaniami skupionymi na budowie marki Paris Saint-Germain oznaczało to, że dymiący, śpiewający i szkodzący ultrasi nie są już mile widziani w żadnym sektorze stadionu. Potwierdzały to takie akcje, jak wyprowadzenie z obiektu Yoanna Seddika, który na jednym z meczów ośmielił wykrzyczeć, że karnety są zbyt drogie.
13000 zakazów stadionowych, wyzywanie gwiazd i wspieranie drużyny kobiet. Kibice PSG, Katar i Nasser Al-Khelaifi
Co w takiej sytuacji mogli zrobić kibice? Kibicować. Brzmi to banalnie, ale ultrasi PSG pojęli, że dalsze skupianie się na wewnętrznych sporach nie przysporzy im sympatii nowych władz, a trochę głupio przegapić moment, o którym od zawsze śnili — narodziny potęgi swojej drużyny. Z podzielonych grup wyłoniła się nowa marka: Collectif Ultras Paris, która postanowiła pracować nad odkupieniem w oryginalny sposób. Kibice, którzy nie mogli pojawiać się na Parc des Princes, żeby oglądać nowe gwiazdy, zaczęli pojawiać się na meczach zespołu kobiet, sekcji piłki ręcznej oraz wspierać młodzież z paryskiej akademii.
Kibice PSG na meczu z Vive Kielce
Podczas gdy świat kibicowski żeński futbol olewał, Katarzyna Kiedrzynek (swoją drogą Polka jest jedną z największych ulubienic trybun – gdy odchodziła z klubu fani zgotowali jej pożegnanie godne największych legend tego sportu) i jej koleżanki mogły liczyć na atmosferę nie gorszą niż ta, która niegdyś rozsławiła stolicę Francji i sprawiła, że po latach Patrick Vieira wspomina, że dwa razy zastanowiłby się nad tym, czy chciałby ponownie zagrać z PSG na jego terenie.
Zawodniczki odwdzięczyły się apelami do władz klubu o powrót ultrasów na mecze mężczyzn. Al-Khelaifiego przekonało jednak co innego. Uwierzył, że stadion bez duszy to jeden z powodów niepowodzeń Paris Saint-Germain w Europie. Po sześciu latach przywitał kilkuset ultrasów na trybunach i nie zniechęcił się, gdy jego tezę obalił rezultat kolejnej międzynarodowej kampanii, która zakończyła się słynną remontadą Barcelony.
Ruch ultras w Paryżu przeżywał zdumiewające odrodzenie. Kibicom pozwolono odmalować zakryte murale. Nowym władzom nie wadziły też flagi, które zakrywały sponsorskie banery. W końcu zezwolili nawet na zaprezentowanie oprawy. Katarczycy zorientowali się, że próba wychowania sobie nowej grupy kibiców była błędem. Żeby stadion się zapełniał, potrzebni są nie tylko ludzie elit, ale też chłopcy z banlieues, nawet jeśli ciągnie się za nimi swąd palonej trawy.
Szejkowie byli jednak sprytniejsi niż wam się wydaje. Zastanawiające było to, że ultrasi PSG po powrocie na trybuny słowem nie zająknęli się o tym, co sądzą o sprzedaży klubu Katarowi. Okazało się, że Collectif Ultras Paris uzgodnił z Al-Khelaifim, że kibice nie będą mieszać się w tę sprawę i dadzą emiratom spokój. Dla wielu środowisk kibicowskich byłaby to niepodważalna zdrada ideałów, istne kneblowanie ust, ale druga strona umowy też wykazała się cwaniactwem. Gdy pozycja i rola ultrasów urosła, zarzuty pod adresem klubu stały się liczne i głośne.
Jeden z listów, który wystosowali, zyskał międzynarodowy rozgłos.
– Od dawna zespół pokazuje twarz, której nie wspieramy. Obsesja na punkcie sprzedaży koszulek sięga tego, że klub obraża kibiców, grając na własnym stadionie w strojach wyjazdowych. Klub chce być globalną marką, gromadzi gwiazdy, które są rozpieszczane jak dzieci i nie martwią się sportowymi konsekwencjami. Marzenia PSG są tak wielkie, że gardzi krajowymi trofeami i zaczyna sezon w lutym. Klub stracił swoje DNA – czytamy w oświadczeniu, w którym fani wzywają najważniejsze postaci w klubie, w tym Nassera Al-Khelaifiego, do dymisji. Po kolejnych niepowodzeniach, zwłaszcza w Europie, antykatarskie napisy i transparenty zaczęły pojawiać się też na murach w okolicy stadionu oraz centrum treningowego.
To nie tak, że ultrasi PSG poszli na ugodę z klubem i zaprzedali duszę, żeby w spokoju oklaskiwać Neymara i Lionela Messiego. Dla paryskich gwiazd bywają kamieniem w bucie, który może i życiu nie zagraża, ale dotkliwie uwiera. Wspomniany Neymar miał z nimi konkretne przeboje, gdy obelgi pod jego adresem przeniosły się z transparentów na stadion pod drzwi jego domu. Messi w stolicy Francji był witany jak król, jednak gdy kibice dostrzegli, że jest cieniem samego siebie z Barcelony i kiedy on sam dawał bezpośrednio lub pośrednio do zrozumienia, że pobyt w Paris Saint-Germain nie był jego marzeniem, wyzwiskom i gwizdom nie było końca.
– Pozbyliśmy się niewdzięcznika — głosiły transparenty po odejściu mistrza świata do Interu Miami.
PSG w pewnym momencie znalazło się w pułapce. Na stronie klubu wciąż można znaleźć film z roześmianej sesji treningowej z udziałem fanów. Uściski, autografy, zagrzewanie do boju. Tyle że wizyty w centrum szkoleniowym nie zawsze tak wyglądały. Podczas jednej z nich zwyzywany został Kylian Mbappe, który na przemian jest dla Paryża idolem i śmiertelnym wrogiem. Jako syn imigrantów z banlieues dostarcza wielu argumentów za tym, żeby się z nim identyfikować. Ale już fakt, że od dziecka kochał Real Madryt i co jakiś czas zerka w jego stronę, ciągnął za sobą epitety i zarzuty, że żaden z niego syn, to przyszywany przebieraniec.
Nie ustały nawet podziały między kibicami. Romain Mabille, szef grupy Collectif Ultras Paris, rezygnował ze stanowiska, gdy poróżnił się z kolegami po fachu w sprawie pożegnania Edinsona Cavaniego. Legenda klubu doczekała się przyśpiewek pod swoim adresem, ale odeszła z PSG w toksycznej atmosferze, bez jakichkolwiek podziękowań dla kibiców za wieloletnie wsparcie.
To jednak i tak wybitnie łagodny przykład nieporozumień na paryskich trybunach. Znacznie szerzej komentowane były wydarzenia sprzed kilku lat, gdy do Francji przyjechała Crvena Zvezda Belgrad.
Trudna miłość. PSG to klub Paryża, przedmieść i Kataru
Serbskie Delije to jedna z ekip, której nie trzeba przedstawiać. Zła fama chuliganów Crveny Zvezdy ciągnie się za nimi od czasów wojny na Bałkanach. Firmy PSG też robią robotę — swego czasu Europa trąbiła o tym, jaki łomot zebrali od nich kibole Chelsea ze słynnej grupy Headhunters. W Paryżu tamtejszy Karsud nie wybiegł jednak naprzeciw Delije. Chuligani PSG wspólnie z Serbami zaatakowali „swoich” z Virage Auteuil, co było niecodziennym wydarzeniem przy okazji meczów Ligi Mistrzów.
Kwestia serbska jest jedną z bardziej kuriozalnych spraw na trybunach Paris Saint-Germain. Jedne grupy potrafiły wywieszać flagi z hasłem „Kosowo jest serbskie”, podczas gdy inne groziły odcięciem palców Dusanowi Vlahoviciowi, napastnikowi łączonemu z klubem, który popiera przyłączenie Kosowa do Serbii. Multikulturowa sekcja twierdzi: od Paryża do Prisztiny, wszyscy jesteśmy braćmi. Kibole o prawicowych poglądach mają jednak ciut inne zdanie na ten temat i domagają się wykurzenia Arabów z przemieść ich ukochanego miasta.
Karsud pierze się dziś z połową Francji i Europy. Niedawno doszło do incydentu w Mediolanie, gdzie w akcie rewanżu kibole Milanu dźgnęli fana PSG. Na własnym podwórku grupa nie jest jednak sztandarowym reprezentantem stołecznych trybun. Ekipę wykluczono z Collectif Ultras Paris i uznano za hańbiącą ideały grupy. Nic dziwnego: członkowie CUP nigdy nie śpiewaliby Vikashowi Dhorasoo, reprezentantowi Francji z korzeniami w Indiach, żeby spieprzał do metra sprzedawać orzeszki jak jego rodacy. Virage Auteuil zamiast tego macha dowodami tożsamości, śpiewając „wszyscy jesteśmy Francuzami”.
Nasser Al-Khelaifi ma jednak dość jednych i drugich. W ostatnich miesiącach coraz częściej zderza się z protestującymi kibicami, którzy zapraszają go do stołu i negocjują jak równy z równym kolejne zniżki oraz ugody, za każdym razem grożąc opuszczeniem Parc des Princes. Niewdzięcznicy nie doceniają wielkich nazwisk ściąganych do Paryża, nazywając ich „przepłaconymi najemnikami”. Innym razem uderzą w zarząd, stwierdzając, że skoro pozwala sobie na brak szacunku ze strony piłkarzy, to i oni nie mają dla nich respektu. Potem znów obrywają piłkarze, którzy obserwują pustą trybunę na jednym z wyjazdów i wymowny transparent:
– Tak jak wy jesteśmy na wakacjach.
Thomas Tuchel narzekał, że rozmowy motywacyjne na treningach nie pomagają. Dyrektorzy też kręcą nosem, gdy potencjalne cele transferowe oddalają się przez agresywne działania fanów. Vlahović to jedno, ale Lucas Hernandez też usłyszał, że może sobie odpuścić przeprowadzkę, bo jego ojciec Jean-Francois grał w Marsylii. Ostatecznie na transfer się zdecydował, ale trybuny ewidentnie go nie kochają.
Ulice Paryża regularnie to płoną w ramach protestów przeciwko działaniom i porażkom klubu, to stają w płomieniach, gdy PSG zbliża się do sukcesu, zwłaszcza gdy chodzi o Europę. Piłkarze to słyszą od kibiców, że są pozbawionymi ambicji pozorantami, to łamią zasady bezpieczeństwa podczas pandemii, żeby dać się ponieść szaleństwu i celebrować z nimi ważny triumf. Władze to zawieszają różne grupy ultrasów, wykluczając ich ze stadionu, to rozmawiają z nimi o współpracy, żeby ci pośpiesznie zakończyli kolejny z ogłoszonych bojkotów.
Ciężko nie odnieść wrażenia, że wszystkie strony tkwią w jakimś dziwnym klinczu, który jednak każdemu w jakimś sensie odpowiada. Parc des Princes regularnie się zapełnia, a Virage Auteuil tworzy kolejne spektakularne oprawy i dodaje magii widowiskom. Stale rośnie liczba fanów PSG w całej Francji — około jedna czwarta wszystkich kibiców piłkarskich w kraju identyfikuje się z obecnym hegemonem. Katarskie władze zdają się rozumieć, że to nie tylko zasługa gości, którzy kupują droższe wejściówki, ale przede wszystkim reprezentantów Ile-de-France, najludniejszego regionu w kraju.
– PSG dokonało nieprawdopodobnej trójki: jest teraz klubem Kataru, Paryża i przede wszystkim przedmieść — pisze Simon Kuper.
Bycie klubem przedmieść oznacza natomiast przyjęcie pełnego inwentarza banlieues — tysięcy utalentowanych chłopaków, którzy pragną dostać się do akademii Paris Saint-Germain i reprezentować jego barwy, ale i rzeszy młodzieży bez perspektyw, którą bardziej pociąga życie na granicy prawa, które można łączyć ze zdzieraniem gardła i pięści ku chwale największej wizytówki Paryża.
– Ultrasi PSG nie chodzą do kawiarni i gardzą mokasynami. To źli skurwiele ze złych peryferii Ile-de-Paris. Są Paryżem, tak samo jak Mbappe i jego drużyna — stwierdzają dziennikarze „Guardiana”.
– Dla tego miasta straciliśmy głowę — potwierdzają w przyśpiewce sami zainteresowani.
WIĘCEJ O KIBICACH:
- Na Zachodzie sobie nie radzą. Kibole trzęsą Europą
- Nienawiść stadionowa powszednia
- Millwall, West Ham, Chelsea, Fulham. Jak wyglądają puby kibiców w Londynie? | REPORTAŻ
- Kibole zdziczeli. Ich zasady okazały się oszustwem
- Jak Janusz Waluś został bohaterem stadionów?
- Obrażają matki, żony i dziewczyny. Włochy jako europejska stolica braku kultury
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix