Turcja i polski futbol to coraz lepiej zgrana para. Nie tylko dlatego, że znane i lubiane Belek od lat gości zimą nadwiślańskich ligowców, a Stambuł odwiedził niejeden polski piłkarz, borykający się z niedoborem włosów. Kraj położony na styku Europy i Azji jest dziś destynacją nie tylko dla ekstraklasowych wyrobników, ale i dla reprezentantów, którym niczego nie umniejsza. Transfer Przemysława Frankowskiego do Galatasaray jest na to najlepszym przykładem.
W Stambule Przemek będzie mógł umówić się na çay z Sebastianem Szymańskim, Krzysztofem Piątkiem czy Patrykiem Szyszem. Na boiskach Super Lig spotka jeszcze sześciu Polaków: Kacpra Kozłowskiego, Jakuba Kałuzińskiego, Jana Biegańskiego, Jakuba Słowika, Mateusza Lisa, no i Kamila Piątkowskiego.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Przemysław Frankowski, Galatasaray i przepis na sympatyczną karierę
Polscy piłkarze w Turcji – historia
W sumie aż 64 Polaków meldowało się na boiskach tamtejszej ekstraklasy. Kiedy nad Bałtykiem myślimy o Turcji, odruchowo mówimy: kebab, chałwa i Hakan Şükür. Natomiast gdy nad Bosforem myślą o Polsce, bez namysłu mówią: Kaan Dobra, Kosa, Adrian i Simsik. Jednak biało-czerwoni w ojczyźnie Orhana Pamuka to wbrew pozorom całkiem świeża historia.
Polonezköy
Zaledwie kilka kilometrów od rogatek Stambułu znajduje się Polonezköy. W dosłownym tłumaczeniu: polska wieś. W praktyce również. Druga nazwa tej osady to Adampol – niestety nie na cześć Adama Buksy, a jego imiennika z rodu Czartoryskich.
Żeby polscy osadnicy przybyli do Turcji, potrzebne były rozbiory Rzeczypospolitej i sympatyczne stanowisko Imperium Osmańskiego, które jako jedyne państwo, obok Szwajcarii, rozbiorów nigdy nie uznało.
Tym samym tureckie ziemie stały się azylem dla polskich emigrantów politycznych, którzy mogli cieszyć się tam sporą swobodą. Powstało wówczas kilka polskich wsi: Derbina, Annapol i właśnie Adampol. Ostatnia, dziś znana jako Polonezköy i zamieszkała przez ponad trzystu mieszkańców, została założona w 1842 roku przez pisarza i działacza niepodległościowego Michała Czajkowskiego, który kilka lat później przeszedł na islam i zaczął funkcjonować jako Sadyk Pasza.
Mistrz, mistrz Bakirköyspor
Zalążków polskości nad Bosforem należy więc szukać w pierwszej połowie XIX wieku. Polscy piłkarze trafili tam ponad sto lat później. Pierwszy był Janusz Kupcewicz, który w 1988 roku wybrał Adanaspor jako ostatni przystanek swojej barwnej kariery. W tamtym czasie w Turcji nie funkcjonowała jeszcze liga z prawdziwego zdarzenia. Trąciło prowizorką i amatorką. Mimo to za Kupcewiczem wkrótce przybyli kolejni.
Drugi był Andrzej Palasz, a po nim Piotr Nowak i Jarosław Araszkiewicz. W pakiecie. Obaj zameldowali się w Turcji w lipcu 1990 roku. Dla obu był to pierwszy krok za granicą. Nowak miał 26 lat, Araszkiewicz był o rok młodszy. Obaj trafili do stambulskiego Bakirköysporu.
Nad Bosforem do dziś wspomina się anegdotę, według której polscy piłkarze byli przekonywani przez agentów, że podpisują kontrakty z mistrzem Turcji. I rzeczywiście, trafili do mistrza, tyle że drugiej ligi. W sezonie 1990/91 wzmocniony przez polski duet beniaminek tamtejszej ekstraklasy zajął szóste miejsce, sezon później jedenaste, a w kolejnym raz na zawsze spadł z Super Lig.
Wyświetl ten post na Instagramie
Dziś Bakirköyspor błąka się po ligach amatorskich, a Polacy stanowią szóstą siłę gastarbeiterów w tureckiej ekstraklasie. Najwięcej (22) jest Brazylijczyków. Na podium są również Portugalczycy (15) i Francuzi (12). Dalej: Ghana (11), Nigeria (11), no i Polska ex aequo z Serbią.
Spośród 64 Polaków, którzy zaprezentowali swoje umiejętności w Super Lig (uwzględniamy wyłącznie zawodników, którzy przynajmniej raz weszli na boisko), absolutnym rekordzistą – jeśli chodzi o liczbę występów – jest Roman Dąbrowski.
Kaan Dobra
Umówmy się, że Roman Dąbrowski nie znalazłby się w zestawieniu TOP 50 najsłynniejszych polskich piłkarzy. Pewnie zabrakłoby dla niego miejsca i w TOP 500. Jednak w Turcji jest to zawodnik kojarzony i ceniony. Choć może bardziej jako Kaan Dobra.
Zaraz, zaraz… Kto?
Otóż latem 1994 roku 22-letni Dąbrowski trafił do Kocaelisporu. – Z żoną myśleliśmy, że nawet nie ma sensu rozpakowywać walizek, bo zaraz i tak wracamy do Polski – wspominał były zawodnik Ruchu Chorzów w rozmowie z Weszło.
Miał być rok, wyszło 30 lat. Dąbrowski mieszka w Turcji do dziś, a w międzyczasie przyjął tamtejsze obywatelstwo, podobnie jak Jay-Jay Okocha i wielu innych obcokrajowców, występujących na tureckich boiskach.
Kocaelispor zapłacił za Polaka milion marek, co w Ruchu przyjęli z pocałowaniem ręki. Zarobki? – Tego nawet nie można porównywać z polską ligą. Po transferze do Turcji miałem dziesięciokrotnie wyższe zarobki niż w Chorzowie – przyznał Dąbrowski vel Dobra. – A po paru miesiącach byłem jeszcze na siebie zdenerwowany, że w ogóle za takie małe pieniądze się zgodziłem tam grać, bo zorientowałem się wreszcie, ile dostają za występy moi koledzy z drużyny. Ja przychodząc do Kocaeli byłem szalenie zadowolony z podwyżki zarobków, a okazało się, że oni mieli pensje jeszcze pięć razy wyższe od mojej.
Dąbrowski zasiedział się Izmicie. W Kocaelisporze było mu na tyle dobrze, że odmówił nawet prowadzącemu Galatasaray Fatihowi Terimowi, przez co ominął go triumf w Pucharze UEFA w 2000 roku. Dopiero dwa lata później, już jako 30-latek, trafił do Besiktasu, gdzie trenerskich autorytetów również nie brakowało. W Stambule grał dla Mircei Lucescu i Vicente del Bosque. Już w pierwszym sezonie świętował mistrzostwo, dzięki czemu zasmakował Ligi Mistrzów.
Mimo to w reprezentacji Polski przegrywał rywalizację z Bartoszem Karwanem, Marcinem Zającem, Pawłem Kaczorowskim czy Tomaszem Dawidowskim. Pytanie, czy ktokolwiek w ogóle obserwował jego poczynania w Turcji?
– Mam poczucie, iż teraz byłoby inaczej. Sztab reprezentacji jest większy, mnóstwo specjalistów monitoruje polskich piłkarzy na całym świecie. Wtedy tak nie było, a ja długo grałem w tym Kocaelisporze na naprawdę niezłym poziomie, lecz pozostawałem niezauważony – przyznał Dąbrowski, który w sumie zaliczył pięć meczów w biało-czerwonych barwach, wszystkie towarzyskie: dwa w 1994 roku i trzy w sezonie 2002/2003.
Simsik na szlaku
Przełomowy dla polsko-tureckiego zbliżenia był transfer Mirosława Szymkowiaka, który na początku 2005 roku przeniósł się z Wisły Kraków do Trabzonsporu. „Szymek” stał się „Simsikiem” w wieku 28 lat. Był w prajmie. Do Turcji trafił jako sześciokrotny mistrz Polski i etatowy reprezentant.
Nad Bosforem błyszczał jeszcze bardziej niż nad Wisłą / w Wiśle. Hurtowo kolekcjonował gole i asysty.
– W pierwszym półroczu w Turcji strzeliłem dziewięć goli i ludzie dosłownie nosili mnie na rękach. Szedłem sobie dłuższą chwilę główną ulicą, gdy nagle zorientowałem się, że za mną krok w krok idzie ze 150 osób. Tłum nagle zaczął skandować – „Simsik, Simsik!” – to słowo w ich języku oznacza „błyskawicę”. Podrzucali mnie na rękach, ciskali mną we wszystkie strony. A tu z kieszeni mi się drobne posypały, wypadła mi komórka. Kompletne szaleństwo – opowiadał Szymkowiak w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.
Do maja 2006 roku wszystko układało się jak w bajce. Zdarzyła się kontuzja, ale pauza nie była zbyt długa. Długa była za to lista z boiskowym dorobkiem „Simsika”: 14 goli i 13 asyst w 40 ligowych występach. Wicemistrzostwo zdobyte już w pierwszym sezonie. Rok później miejsce tuż za podium utraconym w ostatniej minucie ostatniej kolejki.
A potem wydarzyły się mistrzostwa świata w Niemczech. Szymkowiak kompletnie zawiódł, jak zresztą cała kadra Pawła Janasa. Tuż po mundialu trabzońska bajka zmieniła się w koszmar. „Simsik” przestał czarować i szeroko uśmiechać się znad szklaneczki çayu. Przez kolejne tygodnie sprawiał wrażenie wziętego w jasyr. Aż nagle w grudniu 2006 roku ogłosił zakończenie kariery i wrócił do Polski. Miesiąc po trzydziestych urodzinach.
Wpływ na szokującą decyzję miało wiele kwestii, w tym chroniczne urazy i związane z nimi konsekwencje.
– Nagminnie brałem po trzy-cztery tabletki dziennie, które rujnowały mój żołądek i jelita. Ktoś, kto nie bierze takich rzeczy, nie zrozumie o czym mówię. Te wszystkie zastrzyki w Achillesy… Przed każdym meczem brałem zastrzyk. Nikt nie zastanawiał się, jaką wyrządza mi krzywdę – żalił się pomocnik, który chcąc nie chcąc przetarł szlak, którym niebawem podążyło wielu Polaków.
Baran w szatni
Najpierw do Antalyasporu trafił duet stoperów Amiki Wronki: Jarosław Bieniuk i Piotr Dziewicki. A więc kolejny pakiet. Polska kolonia systematycznie rosła, a turecki kierunek nie wydawał się już tak egzotyczny, jak jeszcze kilka lat wcześniej.
Wkrótce ruszyła lawina, której do dziś nic nie zastopowało. Arkadiusz Głowacki, Michał Żewłakow, Mariusz Pawełek, Marcin Robak, Maciej Iwański, Paweł i Piotr Brożkowie, Adrian Mierzejewski. No i oczywiście Kamil Grosicki. Każdy z wymienionych, trafił do Turcji w okresie od lipca 2010 do lipca 2011. Dziewięciu Polaków w ciągu roku. Przed Szymkowiakiem, musiało minąć 14 lat, żeby taka liczba piłkarzy znad Wisły trafiła nad Bosfor.
Nasi rodacy prędko przekonali się, że stałym elementem transferu do Turcji jest powitanie na lotnisku. Szaleństwo zaczyna się tuż po wylądowaniu i później towarzyszy ci (jeśli jesteś piłkarzem w Turcji) przez kolejne miesiące na każdym kroku. Nie musisz być Victorem Osimhenem, żeby tysiące fanatyków wariowały na twoim punkcie dzień w dzień.
Codziennością polskich kibiców stało się więc wysłuchiwanie anegdot o kolejce kasjerek ustawionej do pamiątkowego zdjęcia na tle półek z chałwą, deszczu kamieni lecących w szyby klubowego autokaru, czy wąsatych prezesach klubów przynoszących wypłaty w reklamówkach (ewentualnie nieprzynoszących wypłat wcale). Albo o szamanach (?) zarzynających barana (?!) w szatni (?!!).
– Miasto jest trudne do życia, przeważnie siedzę w domu – relacjonował pobyt w Sivas Kamil Grosicki aka Turbo Kuruş w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Czasami wyskoczymy z Dominiką do restauracji, ale już pochodzić po galerii handlowej nie można. Bo nie ma. Do baru z chłopakami nie wyskoczymy. Też nie ma. Po meczu człowiek chciałby w dyskotece nogą poruszać, a nie może. I te rytuały. Przed sezonem spotkaliśmy się całą drużyną, przyszedł szaman, wyjął nóż i zarżnął jakieś zwierzę. Baran to chyba był, pewny nie jestem, bo nie patrzyłem. Kazali mi maczać palce w jego krwi, żeby przez najbliższy rok omijały mnie kontuzje.
Szaman w Turcji? Podejrzane. W każdym razie kontuzji rzeczywiście nie było. Były za to świetne występy i liczby (16 goli i 26 asyst). Dobra passa została przerwana dopiero po ponad dwóch latach. W rolę szwarccharakteru wcielił się Roberto Carlos, który trafił do Sivassporu jako trener. Przez pół roku „Grosik” otrzymał od Brazylijczyka zaledwie 43 ligowe minuty poprzeplatane urazami. W styczniu 2014 roku nieśmiertelny „Turbo” spakował więc plecak i wyleciał do Francji.
Spluwa pod poduszką
Oczywiście nie zapomnieliśmy o Romanie Koseckim oraz jego barwnej przygodzie w Galatasaray. I w tym przypadku Turcja była pierwszym zagranicznym przystankiem w karierze.
– Działacze Galatasaray traktowali mnie bardzo poważnie. I to mi się bardzo podobało. Po ich zaangażowaniu w rozmowach wiedziałem, że mnie chcą. Tak powinno załatwiać się transfer, a nie na zasadzie przysyłania pisemka do klubu i zapraszania na testy. Ja dogadałem się w ciągu 15 minut, po czym zostawiłem Turków z działaczami Legii – opowiadał „Kosa” w rozmowie z Wiktorem Bołbą opublikowanej na łamach „Naszej Legii”. – Jeśli chodzi o mój indywidualny kontrakt, puśćmy ironicznie oczko, niczym w reklamie piwa bezalkoholowego i pozostańmy przy sumie 300 tys. dolarów.
Przy okazji ostatecznie zakończonych fiaskiem rozmów Galatasaray z Romą i Nicolą Zalewskim, widać, że pomimo upływu lat, zaangażowanie negocjacyjne Turków utrzymuje się na niezmiennie wysokim poziomie.
Z Warszawy do Stambułu Kosecki odleciał prywatnym samolotem. Na lotnisku czekał dziki tłum fanów, wiadomo. W szatni zaś Tanju Çolak – nie tylko zabójczo skuteczny napastnik, ale i celebryta związany popularną aktorką. Kosecki wspominał po latach, że już przy pierwszej okazji trafił do jednego pokoju z Çolakiem. Kiedy położył się do łóżka, poczuł coś twardego pod głową. Po chwili wyciągnął spod poduszki pistolet i zdezorientowany spojrzał na nowego kumpla.
– Jak nie będziesz mi podawał, to cię zajebię – usłyszał od Turka.
Na szczęście Çolak pozostał zabójczo skutecznych wyłącznie na boisku. A „Kosa” podawał, jak Turek sobie zażyczył. Od grudnia 1990 do lipca 1992 roku asystował dziewięciokrotnie i aż 25 razy sam wpisywał się na listę strzelców. W barwach stambulskiego klubu Kosecki sięgnął po Puchar i Superpuchar Turcji. Dotarł również do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, w którym strzelił gola Werderowi Brema. A później ruszył dalej w świat.
Tymczasem jest co uzupełniać, jeśli chodzi o biało-czerwone akcenty w Galatasaray. Roman Kosecki do dziś jest praktycznie jedyny polskim wątkiem w tym klubie. Praktycznie, ponieważ w sierpniu 1991 roku z Lwami związał się 26-letni obrońca Zagłębia Lubin Marek Godlewski. Na boisku nie pojawił się ani razu. Można zakładać, że nie błysnął również na treningach, bowiem miesiąc po podpisaniu kontraktu, Godlewski został oddany (bo chyba nie sprzedany?) do Sokoła-Elektromisu Pniewy. Nie wnikamy, o co chodziło w całej tej transakcji.
WIĘCEJ O TURECKIEJ PIŁCE:
- Jeden z najbardziej absurdalnych transferów w historii. Dlaczego Osimhen trafił do Galatasaray?
- Kogo pozdrawia Merih Demiral?
- W imię ojca narodu. Ataturk zjednoczył nawet Fenerbahce i Galatasaray
- Bal u Recepa. Jak Erdogan steruje futbolem w Turcji
- Barwy Stambułu. Z wizytą na Basaksehir – Fenerbahce [REPORTAŻ]
Fot. Newspix / Polonezkoy.com