Czy Kamil Zapolnik i Robert Lewandowski mają ze sobą coś wspólnego? Okazuje się, że tak! Z napastnikiem Bruk-Bet Termalicy Nieciecza studiujemy stałe fragmenty gry Puszczy Niepołomice, słuchamy, jak Tomasz Tułacz poświęca się dla drużyny i wciela się dla niej w rolę taksówkarza, poznajemy strzeleckie rekordy Podlasia i dowiadujemy się, kto i dlaczego bał się Żubrów z okolic Krakowa.
Uznałeś, że po bramce sezonu nic więcej w Ekstraklasie nie osiągniesz, więc czas wrócić do 1. ligi?
Nie to zdecydowało! W Puszczy Niepołomice ruszyłem rozmowy o nowym kontrakcie, to się trochę rozmyło. Bruk-Bet Termalica Nieciecza się odezwał i wszystko rozwiązało się w dwa dni. Szybko to dopięliśmy, miałem wpisaną klauzulę, klub z niej skorzystał.
Nieciecza przyciąga tylko finansami?
Kwestie finansowe są bardzo dobre, długość kontraktu też miała znaczenie. Ale przyjechałem pierwszy raz do Niecieczy, zobaczyłem, jakie są tutaj warunki treningowe, jak wygląda odnowa, regeneracja i… Pomyślałem, że nie jeden klub Ekstraklasy chciałby mieć takie zaplecze. Ich determinacja też mnie przekonała. Wiedziałem, że na mnie liczą.
Najszybsza saga transferowa w karierze?
Wcześniej dwa razy zmieniałem klub w ostatnich minutach okienka, więc tak. Nie było stresu. Kontrakt na stole, wszystko zależało ode mnie. Wybrałem tak, w ostatnich latach dwukrotnie z pierwszej ligi awansowałem, więc liczę na trzeci raz.
Właśnie, awansowałeś. Nie żal ponownie schodzić pięterko niżej?
Żal na pewno jest, bo z Puszczą zrobiliśmy fajne rzeczy, ale takie życie piłkarza. Czasami są decyzje łatwe, czasami trudniejsze. Ta była trudniejsza.
Zwłaszcza że za tobą najlepszy sezon w Ekstraklasie.
Byłem względnie zadowolony. Pojawiały się liczby, wpływ na grę Puszczy był istotny.
„Gazeta Krakowska” znalazła nawet statystykę, że byłeś trzynastym najlepiej utrzymującym piłkę pod pressingiem napastnikiem świata.
Lekki szok, miłe zaskoczenie, bo chyba konkurencja jest duża!
Jest, jest. A czy gra w Puszczy jest dla napastnika męcząca?
U trenera Tomasza Tułacza musisz być zadaniowcem, oczekiwał konkretnych rzeczy. Styl gry Puszczy wymagał, żeby utrzymać piłkę samemu przeciwko dwóm, trzem obrońcom, dać oddech drużynie. Taka była moja rola, było dużo pojedynków.
Kamil Zapolnik na tle ligowych dziewiątek. Zgadza się przytrzymanie piłki (niski wynik „turnovers”), ponadto napastnik Puszczy wygrał najwięcej pojedynków główkowych spośród wszystkich regularnie grających snajperów Ekstraklasy
Zawodnikowi chce się tak grać?
Wiedzieliśmy, jakie mamy cele, a w końcu cel uświęca środki. Było to ciężkie, zwłaszcza dla napastnika. Nie masz wielu sytuacji, zostawiasz dużo zdrowia na boisku. Nasz styl dał jednak awans i utrzymanie, był skuteczny. Gdy próbowaliśmy grać bardziej otwarcie, dostaliśmy w pierwszych dwóch meczach siedem bramek, więc może fajniej się to oglądało kibicowi, ale nasze wrażenia nie były już tak przyjemne!
Jakie są trzy najważniejsze zadania trenera Tomasza Tułacza dla napastnika?
Przytrzymanie piłki, gdy po odbiorze ktoś ją w moje okolice dostarczy. Pozytywny mentalny wpływ na drużynę poprzez pressing. Reszta ma widzieć, że jestem pierwszym obrońcą. I oczywiście strzelanie bramek. Nawet jeśli czasami masz na to tak zwane pół sytuacji.
Do jakiego trenera porównałbyś Tomasza Tułacza?
Do żadnego.
Jest tak oryginalny?
Na swój sposób wyjątkowy!
Czym was kupuje?
Cały czas trzyma pod prądem, jego emocjonalność pobudza zespół. Jest sprawiedliwy. Gdy ktoś nie wypełniał jego założeń, nie było karnetu na grę. W pierwszej lidze zdarzały się nawet wędki. Każdy wiedział, że u niego nie ma miękkiej gry i trzeba robić, co należy. Trzeba mieć mocny charakter, żeby u trenera funkcjonować.
Jest surowym szefem?
Dość surowym. Z biegiem czasu zawodnicy się do tego przyzwyczajają. Są też momenty, w których chwali, docenia. Po wygranych często te pochwały były, a gdy było źle, w klubie pękały ściany. Trener jednak wszystko wypośrodkował, w końcówce sezonu starał się ściągnąć z nas presję, co wyszło bardzo dobrze.
Utrzymanie z Puszczą to twój największy sukces?
Patrząc na to, na co nas skazywano przed sezonem — to duże osiągnięcie. Wierzyliśmy w siebie mocno, ale byliśmy małym klubem, który nie był w Ekstraklasie. Nie wiedzieliśmy, z czym to się je. Początki nie przypominały standardów najwyższej ligi.
To znaczy?
Nie pracuje tu kilkadziesiąt osób, zdarzają się niedociągnięcia. Kiedyś była sytuacja, że na zgrupowaniu przed meczem u siebie, gdy spaliśmy w Krakowie, autokar przywiózł nas do hotelu na posiłek i „leżakowanie”. Nie dogadaliśmy się z kierowcą i on po prostu odjechał. Dwie godziny przed meczem wychodzimy z hotelu, a autokaru — w którym był nasz sprzęt — nie ma. Wrócił na bazę. Wyszło tak, że pojechaliśmy klubowymi samochodami, nawet trener Tułacz nas woził na kilka kursów na stadion. Trochę spóźniliśmy się na rozgrzewkę, ale nie wybiło nas to z rytmu, wygraliśmy z ŁKS.
Trenera Tułacza w roli “taksówkarza” sobie nie wyobrażałem.
Trener się nie zastanawiał, tylko zapakował nas do auta. Zareagował szybko, pokazał, jak jest zdeterminowany. Zamiast narzekać, szukać wymówek, wymyślił, jak najszybciej dostarczyć nas na stadion. Taki to jest człowiek, surowy, ale oddany.
To była sytuacja, gdy pękały ściany?
Przeciwnie, zachował największy spokój. Jako zawodnicy byliśmy wściekli, a trener nas uspokajał. Jak tak myślę, to w sumie był to jeden z naszych najlepszych meczów w tamtej rundzie!
Problemy jednoczą. To, że ludzie was skreślali, też motywowało?
Wypowiadano się o nas wręcz prześmiewczo. Nawet u was w programie typowaliście, że zdobędziemy siedemnaście punktów…
Na swoją obronę mam to, że jako jedyny obstawiłem 34 punkty!
O, to byłeś najbliżej! Słuchaliśmy tego i czuliśmy, że nie mamy nic do stracenia. Było jeszcze coś. Osoby związane z klubem pracują dla niego całym sercem. Dla każdego z nich było to ukoronowanie wielu lat poświęcania się Puszczy. Chcieliśmy im to oddać, dać im radość i przy okazji udowodnić coś środowisku. Weźmy wypowiedzi prezesa Mateusza Dróżdża przed meczem z Cracovią: naprawdę mocno nas to zmotywowało.
Co pozwalało wam wierzyć w siebie?
Początek sezonu był zagadką, wielu zmian nie było, większość w Ekstraklasie debiutowała i wyglądało to… różnie. Mieliśmy momenty zwątpienia, bo punktów brakowało. Mecz z Pogonią u siebie: byliśmy po złej serii, rywal dostał czerwoną kartkę, a my kompletnie bezzębni. Przegraliśmy 0:2, potem odpadliśmy z Pucharu Polski ze Stalą Rzeszów i pojawiły się myśli, że nie pasujemy do ligi. W końcu mieliśmy dziesięć punktów po czternastu kolejkach. Pojechaliśmy na Wartę Poznań i powiedzieliśmy sobie: albo zgarniamy pełną pulę, albo nie mamy czego w Ekstraklasie szukać. Wygraliśmy, do końca roku zdobyliśmy łącznie dziesięć punktów. To dało nam szansę i nadzieję.
Słusznie najwięcej mówiło się o waszych stałych fragmentach gry?
Wiedzieliśmy, że jesteśmy w tym mocni, ale nie ćwiczyliśmy ich po dwie godziny w tygodniu. Mieliśmy swoje schematy, poświęcaliśmy na nie końcówkę treningu albo część dwóch ostatnich treningów. Na boisku odczuwaliśmy, że zespoły po prostu się nas boją. Rzut rożny, rzut wolny, wrzut z autu, a rywale mają strach w oczach. My z kolei byliśmy przekonani, że idziemy po bramkę. Czasami rywale sami się nakręcali, a trener Tułacz nam powtarzał: skoro mają nas za mocarzy, to pokażmy, że tak jest.
Renoma robiła swoje!
Mecz z Lechem i ten słynny gol strzelony z podwójnym murem. Nawet tego nie ćwiczyliśmy.
Serio?
Mieliśmy to w repertuarze i sami zdecydowaliśmy, że to wykorzystamy. Lech wtedy zgłupiał. Nie wiedzieli, co mają robić. Tak to właśnie często wyglądało: rywale mentalnie nastawiali się, że Puszcza ma mocne stałe fragmenty gry i coś im strzeli, więc… strzelaliśmy.
Mieliście taką swobodę, że mogliście decydować, które rozwiązania zastosujecie?
Na każdy mecz były przygotowane dwa, trzy rozwiązania. Gdy stałych fragmentów gry było sporo, wyciągaliśmy z kieszeni rzeczy, które nie były szykowane na to spotkanie, ale były nam znane. Tak jak z Lechem. W pierwszej lidze zresztą też strzeliliśmy bramkę w taki sposób.
Kiedy?
Mecz z Bruk-Bet Termaliką Nieciecza.
Musicie mieć dobrą pamięć, że zapamiętujecie wszystkie te schematy.
Jak przed pierwszym meczem zobaczyłem kartki ze stałymi fragmentami… Trochę się przeraziłem, zalepiono nimi pół ściany. Jeżeli jednak ćwiczysz coś na treningach, to na kartki nie zwracasz już nawet uwagi, bo wchodzi to w nawyk.
Z waszymi stałymi fragmentami gry było trochę jak z twoją przewrotką: jeśli jesteś w stanie coś takiego zrobić, to trzeba wierzyć, że możesz zrobić wszystko.
Wierząc w coś, na pewno zwiększasz szanse na powodzenie. Trener często powtarzał też, żeby nie rezygnować z czegoś, co nam wychodzi. Jeśli jakiś schemat nam wyszedł, stosujmy go dalej, nawet bez efektu zaskoczenia, bo przeciwnik i tak nie umie się do niego ustawić. Skoro tworzymy trzy sytuacje z jednego schematu, spróbujmy stworzyć czwartą.
Musimy poruszyć temat pudła sezonu. Według „StatsBomb” zmarnowałeś najlepszą okazję w Ekstraklasie: strzał z Ruchem Chorzów miał xG 0,95.
Pamiętam, pamiętam. Bramkarz w ostatnim momencie lekko musnął piłkę końcem palców, ona delikatnie zmieniła kierunek, ale mam inne usprawiedliwienie. Wtedy i tak był spalony, sędzia po prostu nie podniósł chorągiewki!
Wielki przegląd zmarnowanych szans. Kto nie wykorzystał najlepszych sytuacji w Ekstraklasie?
Ok, to przekazujemy tytuł kolejnej osobie.
Nie, nie, trzeba było to strzelić. Nawet jeśli sędzia bramki by nie uznał.
Co do bramki sezonu — było ci trochę przykro, że na Gali Ekstraklasy o tobie zapomnieli, że nagrody nie było?
We wcześniejszych latach taką nagrodę przyznawano, wiedziałem o tym. Tydzień przed Galą dowiedziałem się jednak, że tym razem ją wycofano. Trochę szkoda, ale inni ją docenili, a wspomnienia zostaną.
Prawie jak Robert Lewandowski. Jemu też odwołali plebiscyt, w którym wygraną miał w kieszeni.
No, trochę inna waga nagrody!
Na tej samej Gali Ekstraklasy tytuł świętowała Jagiellonia. Jako białostoczanin cieszyłeś się tak bardzo, jak oni?
Może nie tak samo, ale cieszyłem się. Chodziłem na ich mecze, kibicowałem, zdobyłem z Jagiellonią młodzieżowe mistrzostwo Polski… Zawsze trzymam za Jagę kciuki, moi przyjaciele jeżdżą za nią po Europie. Jej tytuł to piękna sprawa dla całego regionu.
Z boiska odczułeś, że to najlepszy zespół ligi?
W pierwszym meczu, gdy chcieliśmy grać bardziej ofensywnie, nie było tego tak bardzo widać. Jagiellonia przegrała na inaugurację z Rakowem, jakość poszczególnych zawodników była zauważalna, ale to jeszcze nie był ten zespół, który potem wygrał ligę. Skarcili nas z kontrataków, strzelili cztery bramki, jednak porównując z drugim meczem — paradoksalnie zremisowanym — złapali nas wtedy strasznie, do przerwy było 0:3, a uczciwym wynikiem byłoby 0:5, 0:6. To już była maszyna, tak się poruszali, nie umieliśmy się temu przeciwstawić. Nie powiem, że remis wtedy był niesprawiedliwy, ale to był zespół będący półkę wyżej, aspirujący do walki o najwyższe cele.
W twojej mistrzowskiej Jagiellonii był ktoś, komu powinno wyjść w piłce, ale nie wyszło?
Czy nie wyszło… Jan Pawłowski albo Karol Mackiewicz grali w Ekstraklasie, ale to mecze sprzed wielu lat, zaraz po naszym mistrzostwie.
A było ich stać na to, żeby po mistrzostwo sięgać także teraz?
Dokładnie. Różne historie ich wyhamowały, Janek miał duże problemy zdrowotne. Nadal jednak grają w piłkę na Podlasiu, Pawłowski ostatnio pobił rekord czwartej ligi, strzelił pięćdziesiąt sześć bramek w sezonie. W juniorach byłem przekonany, że to on zrobi największą karierę. Te liczby pokazują, że nadal to ma.
WIĘCEJ O 1. LIDZE:
- Królewski może uczyć nas informatyki, a my go grania w piłkę!
- Miasto Płock gwarantuje Wiśle ekstraklasowy budżet. Czy to wystarczy na Ekstraklasę?
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix