Valentin Cojocaru rozegrał świetny mecz z Lechem Poznań. Kilkoma interwencjami z najwyższej półki uratował Portowcom remis przy Bułgarskiej. Rumuński bramkarz w pewnym aspekcie staje się jednak skrajnie irytujący.
Można go wręcz uznać za ekstraklasową twarz nowego zjawiska, które wyrasta na plagę dzisiejszego futbolu. Podobne kombinowanie zdarzało się zawsze, lecz teraz jest normą, czymś codziennym, do czego zaraz się przyzwyczaimy.
Co robisz, gdy twoja drużyna ma słabszy moment lub broni wyniku, została zepchnięta do defensywy, rywal ma sytuację za sytuacją, a ty nie potrafisz wyjść z tego błędnego koła? Jeszcze nie tak dawno po prostu podwójnie zaciskałeś zęby, zasuwałeś jeszcze bardziej. Teraz wystarczy się położyć, powiedzieć „ała”, przywołać sztab medyczny i załatwione.
Bramkarze coraz częściej udają kontuzje, żeby wybić z rytmu przeciwników
Najlepiej, żeby zrobił to bramkarz, bo jego taktyczne wskazówki dotyczą mniej niż zawodników z pola.
Bramkarz udaje, że go boli. Medycy udają, że mu wierzą i wbiegając na murawę pozorują jakieś doraźne działania zaradcze. Rezerwowy bramkarz udaje, że się rozgrzewa. Sędzia udaje, że wszystko jest w porządku. Trenerzy nieraz nawet nie udają, że martwią się losem swojego golkipera, ich pochłania udzielanie rad pozostałym zawodnikom. Zresztą, to przecież oni inspirują takie zagrywki, więc wiedzą, co się dzieje.
Wszyscy przez dłuższą chwilę żyją w zbiorowym wyparciu.
Na koniec oczywiście „ała” jest na tyle błahe, że bramkarz gra dalej. Wznawiamy mecz, wskazówki przekazane, przeciwnik wybity z rytmu. Cel osiągnięty. A że to nie fair i nie w porządku? Kij z tym, nie jest to zakazane, nie ma paragrafu, więc co nam szanowny pan zrobi.
Nie prowadzę statystyk w tym zakresie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że ze wszystkich bramkarzy Ekstraklasy Valentin Cojocaru takie „ała” ma najczęściej. Zaraz po nim byłby chyba Kacper Trelowski z Rakowa Częstochowa, Rumuna jednak nie przebije.
Dziś w Poznaniu znów to samo. Pod koniec pierwszej połowy Lech złapał rytm, zepchnął Pogoń do chwilami rozpaczliwej obrony, mocno zaczęło pachnieć wyrównaniem. Spokojnie, Cojocaru to załatwi, nie jest tylko od bronienia. Usiadł, chwycił się za nogę, zrobił smutną minkę i po sprawie. A wy, koledzy, już wiecie, co w tym czasie robić.
Kpina z przyzwoitości
Spoiler: Cojocaru oczywiście grał dalej. Ba, w ostatnich momentach przed przerwą ciągle sugestywnie chwytał się za mięsień, co nie przeszkadzało mu wybijać piłki z piątego metra byle dalej. Tu już nawet nie było próby bycia przekonującym, jak artysta śpiewający z play-backu, któremu nie chce się równo ruszać ustami. I tak wszyscy wiedzą.
Nie jest to zjawisko typowo polskie, żeby nie było. Koledzy oglądający więcej lig zagranicznych dostrzegają to samo. Na przykład często takie sztuczki stosował David Raya w Arsenalu, a w angielskich studiach telewizyjnych w pewnym momencie był to ważki temat.
Najgorsze jest to, że nie wiadomo do końca, jak z tym zjawiskiem walczyć. Czarno na białym winy się tu nie udowodni, choć poszlaki są bardzo mocne. Liczę jednak, że tęgie głowy siądą do tego i coś wymyślą, bo mnie jako widza w takich momentach trafia szlag. To, że coś nie jest bezpośrednio zakazane, nie znaczy jeszcze, że jest w porządku.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Frajerstwo Lecha. JAK MOŻNA BYŁO tego nie wygrać?!
- Piast Gliwice urządza się na dnie, a Lechia Gdańsk się odbiła
Fot. Newspix