Reklama

Ojciec, syn i trzy mistrzostwa. Historia Grahama i Damona Hillów

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

13 października 2022, 20:43 • 17 min czytania 4 komentarze

Łącznie mają trzy mistrzostwa. Damon (na zdjęciu głównym) jako pierwszy w historii poszedł w ślady ojca, również zostając mistrzem świata Formuły 1. Graham powszechnie był uważany za jednego z najlepszych kierowców swoich czasów. Jeździł wszystkim i wszędzie. Został królem GP Monako i życia. Uwielbiał się bawić, był kobieciarzem, nic nie robił sobie z kolejnych wypadków. Zresztą zginął w jednym, ale… nie na torze. Jego syn miał wtedy 15 lat. Nie myślał jeszcze o startach w Formule 1. Bakcyla złapał dużo później i choć nie miał talentu ojca, też zdołał osiągnąć sukces. 

Ojciec, syn i trzy mistrzostwa. Historia Grahama i Damona Hillów

Od prawka do mistrzostwa

Urodził się w północnym Londynie w 1929 roku. Później mówił, że odziedziczył dwie ważne cechy po rodzicach – determinację od matki, a poczucie humoru po ojcu. Obie miały go doprowadzić na szczyt. Jedna na torze, druga w życiu. Jednak mały Graham Hill nie planował, że będzie się ścigać. Za młodu przeżył naloty na Londyn w trakcie II wojny światowej, grał na perkusji w zespole skautów, poszedł do szkoły technicznej i w wieku 16 lat poszedł uczyć się pracy w jednej z firm.

Z samochodami nic go wówczas nie łączyło.

Jeśli już czymś jeździł, to motocyklami. Te bardzo lubił, ale jednego z pierwszych, jakie kupił, rozbił o zaparkowany samochód, którego nie dostrzegł we mgle. Złamał wtedy udo, a że nie złożono go najlepiej, to jego lewa noga już zawsze była odrobinę krótsza od prawej. Nie przeszkadzało mu to najwidoczniej w wioślarstwie, bo wkrótce dołączył do London Rowing Club i reprezentował jego barwy. Zresztą po latach klubowe insygnia miał wymalowane na swoim kasku. Wcześniej był też w armii.

Reklama

W jego historii nadal nie było jednak samochodów. Te pojawiły się dopiero, gdy miał 24 lata. Wtedy wyrobił sobie prawo jazdy – a jeździć uczył się w 20-letnim Morrisie – i zatrudnił się jako mechanik w okolicznej szkole wyścigowej. Ale możliwe, że w ogóle by o tym nie pomyślał, gdyby nie to, że za opłatą spróbował wykręcić kilka kółek w bolidzie ówczesnej F3, bo w Londynie można było pokusić się o taką przyjemność. Z miejsca „złapał bakcyla”, jak sam potem mówił.

Miał szczęście. W szkole, w której w międzyczasie został instruktorem, wkrótce poznał Colina Chapmana, genialnego inżyniera i konstruktora, wówczas będącego w początkowych etapach tworzenia bolidu Lotusa – zespołu, którego był właścicielem, a który trzy lata później zadebiutował w F1. Hill przekonał Chapmana, by ten dał mu u siebie dorywczą pracę. Colin, starszy ledwie o rok, szybko złapał z nim wspólny język i zatrudnił go na stałe. Czasem w ramach premii Graham dostawał też możliwość przetestowania niektórych z aut w wyścigach.

Z czasem zyskiwał coraz więcej zaufania, wynikającego z tego, że za kierownicą spisywał się bardzo dobrze. Więc ledwie pięć lat po tym, jak zrobił prawo jazdy, trafił do Formuły 1. Zadebiutował w Grand Prix Monako – legendarnym wyścigu, który wkrótce miał być z nim utożsamiany. – Czekałem na linii startu, zastanawiałem się, co się stanie. Podkręciłem obroty, patrzyłem na sygnalizatora. Opuścił flagę. Ruszyłem do przodu jak rakieta! – wspominał Hill po latach. Zastanawiał się też, czy był choć przez chwilę na prowadzeniu. Odpowiedź brzmi: nie był. Ale zanim zaliczył awarię, która zmusiła go do rezygnacji z dalszego ścigania, wspiął się z 12. miejsca po kwalifikacjach na 4. Jego talent było widać gołym okiem.

Talent to zresztą jedna rzecz. Druga – wiara w siebie. Gdy Lotus po kolejnym sezonie nie poprawiał osiągów, Hill nie zawahał się zmienić zespołu. Przeszedł do BRM, co uznano… za zły ruch. Okazał się idealnym. Graham ciągnął zespół w górę, harował ciężko właściwie każdego dnia i ostatecznie doprowadził całą ekipę do sukcesu. W 1962 został mistrzem świata F1. Nadal nie minęła nawet dekada od momentu, gdy zdał egzamin na prawo jazdy, choć on sam był już po trzydziestce.

Ani jednak myślał o kończeniu kariery. Dopiero się rozkręcał. Na torze i poza nim.

Reklama

Król życia

Nie dało się go nie uwielbiać. Był wesoły, zabawny, zawsze chętny do dobrej zabawy. Choć gdy przychodziło do pracy, wiedział, ile musi z siebie dać. I tego samego wymagał od wszystkich innych. Ponoć w pół sekundy potrafił zmienić się z żartownisia w wymagającego szefa, gdy zauważył, że jego mechanik robi coś nie tak. I puścić solidną wiązankę na nieszczęśnika, któremu przytrafił się błąd.

W towarzystwie był jednak naturalnym wodzirejem. Szybko dopasowywał się do każdej sytuacji. Czy to pozując do zdjęcia z modelkami „Playboya” w jednym z monakijskich kasyn przed tamtejszy Grand Prix, czy w telewizji, w której w późniejszych latach kariery stał się stałym bywalcem (a widzowie go uwielbiali), czy w wywiadach, których udzielał. Napisał też zresztą uznaną przez fanów autobiografię, zajmując sobie czas po jednym z wypadków.

Ludzie mówili, że emanował pewnym magnetyzmem. Przyciągał nim zwłaszcza kobiety. Uwielbiał z nimi flirtować, choć miał rodzinę z trójką dzieci – dwoma córkami i synem, Damonem. Ci zresztą nie mieli z nim łatwo. – Moja mama uwielbiała odważnych mężczyzn, ale sama nie należała do niezależnych kobiet, które lubią mieć pełną kontrolę nad swoim życiem. Egzystencja całej naszej rodziny była podporządkowana harmonogramowi ojca i temu, żeby był w pełni zadowolony. Ja i moje siostry byliśmy w tym przedstawieniu postaciami drugoplanowymi – wspominał Damon Hill.

A Bette, żona Grahama, po latach przywoływała niektóre przyjęcia, jakie ten urządzał, a na które przychodziły inne sławy F1 – choćby Jimmy Clark, który „za każdym razem przyprowadzał inną dziewczynę”. Trzeba jednak Hillowi oddać, że doskonale wiedział, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy na harówkę. Do każdego wyścigu stawał idealnie przygotowany. Zapisywał wszystkie uwagi, jakie miał po treningach – jak reagował jego bolid na różne warunki, co działało, co niekoniecznie, co warto jeszcze przetestować. Na torze był perfekcjonistą.

Graham Hill

Dbał nawet o to, by zdeprymować rywali. Potrafił podejść do ich bolidów przed wyścigiem, obejrzeć, jak są przygotowane i zrobić kwaśną minę, po czym pokręcić głową. Inni kierowcy byli tym przerażeni, bo wiedzieli, że Hill jak mało kto zna się na tym, jak powinien wyglądać bolid. I zaczynali się zastanawiać, czy faktycznie coś jest nie tak. A Graham już był w ich głowach.

Choć gdy trzeba było, potrafił im pomóc – raz na przykład wyciągał Jackiego Stewarta z samochodu, gdy ten rozbił bolid. Stewart doznał wtedy podrażnień skóry od wyciekającego paliwa, więc Graham kazał mu się rozebrać i wsiąść do zaparkowanego w pobliżu vana, by nie musiał nosić ubrań, które tylko by pogorszyły jego stan. Traf chciał, że w pobliżu akurat były trzy zakonnice, które usłyszały o wypadku i chciały pomodlić się za Stewarta. Gdy przyszły zobaczyły, jak ten stoi nagi przed Hillem, a Graham ogląda dokładnie jego ciało. – Niemal dostały zawału serca – wspominał po latach Jackie.

Z Hillem takich historii jest zresztą mnóstwo. Wydaje się, że przyciągał je wręcz samą swoją obecnością. Potrafił się też zareklamować, powtarzał, że jest artystą, którego płótnem jest tor wyścigowy, a pędzlem – bolid. Po latach mówiono, że nie był najszybszy ani najbardziej utalentowany. Bo faktycznie, byli lepsi – Stewart, Clark i kilku innych. Ale całkiem prawdopodobne, że żaden z nich nie był tak uwielbiany jak Hill.

Który przecież też był piekielnie dobrym kierowcą.

Potrójna korona

Po mistrzostwie z 1962 roku przyszły trzy sezony, w których kończył rywalizację na drugim miejscu, dwukrotnie uznając wyższość Jima Clarka, a raz Johna Surteesa. Rok 1966 był za to fatalny, Hill nie ukończył wtedy rywalizacji w pięciu z dziewięciu wyścigów, w których wystartował. Mimo tego zajął piąte miejsce w klasyfikacji generalnej, bo w pozostałych aż trzy razy stanął na podium. Słabszy sezon przekonał go jednak do tego, że w BRM nie zdoła już wiele osiągnąć.

Więc zmienił zespół. I wrócił do Lotusa.

Wracał tam jednak nie tylko jako były mistrz F1, ale też zwycięzca Indianapolis 500, jednego z najważniejszych wyścigów w świecie motorsportu. Sukces w Ameryce odniósł właśnie w roku 1966. Choć niektórzy do dziś twierdzą, że zwycięstwo powinno przypaść wtedy Jimowi Clarkowi (obrońcy tytułu), ale źle policzono mu okrążenia, przyznając jedno z nich innemu kierowcy. Oficjalne wyniki mówią jednak wprost: triumfatorem został wtedy Graham Hill.

A był to triumf emocjonujący. Przez większą część rywalizacji stawce przewodził Jackie Stewart, wtedy jeżdżący z przypiętą łatką „kolejnego wielkiego kierowcy”, którą szybko zaczął zresztą potwierdzać. Bywało jednak, że miał zbyt gorącą głowę. Po przejechaniu mniej więcej 80 procent dystansu, miał 40 sekund przewagi nad Hillem. Powinien spokojnie dojechać do mety. Zamiast tego postanowił przewagę powiększyć, może nawet dołożyć dodatkowe kółko starszemu koledze.

Graham nie miał zamiaru na to pozwolić. I choć jego samochód niekoniecznie był szybszy, to okazał się bardziej wytrzymały – Stewartowi, na ledwie 10 okrążeń przed końcem, wysiadł silnik. Hill pognał więc do mety i wyścig wygrał, choć Colin Chapman był przekonany, że zwycięzcą powinien zostać Clark. A dlaczego mu na tym zależało? Cóż, Clark prowadził Lotusa. Tak, tego, do którego niedługo potem powrócił Hill.

Był to ruch niespodziewany, bo w tej ekipie liderem był właśnie Clark. Graham w teorii godził się więc na rolę drugiego kierowcy i faktycznie wyglądało na to, że taką przyjął. Ani razu w ciągu jedenastu Grand Prix, kiedy wspólnie siedzieli w dwóch Lotusach, nie pokonał wielkiego Clarka. Zresztą w kilku z nich nie dojechał nawet do mety, bo konstrukcje Chapmana bywały równie genialne, co zawodne. W kolejnym sezonie Hill z pewnością planował więc osiągać lepsze wyniki.

Nikt nie spodziewał się jednak, że zostanie mistrzem świata.

A został. W dużej mierze dlatego, że jeszcze przed drugą rundą sezonu F1 – w wyścigu Formuły 2 – swój bolid rozbił Jim Clark. Kierowcy nie udało się uratować, zmarł na miejscu. Hill niespodziewanie stał się więc liderem zespołu i nie dał po sobie poznać, że była to dla niego sytuacja niespodziewana. Rok zaczął od drugiego miejsca, a potem dołożył dwie wygrane – w tym w ukochanym Monako, gdzie ogółem triumfował aż pięciokrotnie, przez co został uznany za króla tego wyścigu. Potem jednak szło mu gorzej, nie ukończył kilku wyścigów. Wciąż jednak liczył się w walce o mistrzostwo.

Przed ostatnią rundą mistrzostw zagrozić mogli mu Jackie Stewart i Chris Amon. Ale w czasie Grand Prix Meksyku Hill pokazał całą swą klasę. Wygrał ten wyścig, a wraz z nim całe mistrzostwa. W 1968 roku i w wieku 39 lat zdobył swój drugi tytuł.

Rok później wreszcie zaczął doganiać go czas. Gdy stuknęła mu czterdziestka radził sobie coraz gorzej, choć stać go było jeszcze na triumf w – a jakże – Grand Prix Monako. Co prawda w F1, zmieniając zespoły, znajdował miejsce aż do sezonu 1975. Jednak punktował z rzadka, zaliczył też kilka poważnych wypadków. W 1969 roku złamał na przykład obie nogi. Choć nie stracił poczucia humoru – gdy zapytano go, co chciałby, by przekazano jego żonie, rzucił: „powiedzcie jej, że przez dwa tygodnie nie będę w stanie tańczyć”. Humor go jednak nie ratował. Bo widać było, że nie był w stanie postawić się po raz kolejny młodemu pokoleniu, które wchodziło wówczas do świata Formuły 1.

Mógł to za to zrobić gdzie indziej.

W 1972 roku stanął więc na starcie Le Mans 24h wraz z Henrim Pescaralo, któremu początkowo nie podobało się, że będzie musiał dzielić bolid z „wszechwiedzącym” 43-letnim weteranem. Obaj jednak szybko się polubili. A potem wspólnie pojechali po triumf. Hill jechał w nocy, do tego padał deszcz. Brytyjczyk jednak nic sobie z tego nie robił. Był bezbłędny i niesamowicie szybki, jakby na ten jeden wyścig przypomniał sobie jeszcze najlepsze czasy i odmłodniał o dekadę. A przecież miał również inne powody, by sobie wtedy nie poradzić – jego bliski przyjaciel, Jo Bonnier, zaliczył fatalny wypadek i zginął w trakcie trwania tamtego wyścigu.

Hill ani na moment nie stracił jednak opanowania. Choć to nie on przekroczył linię mety w bolidzie, bo… sam chciał, by ku uciesze Francuzów zrobił to Pescarolo, ich rodak. I tak też się stało. Graham miał jednak powody do zadowolenia. Jako pierwszy w historii kierowca skompletował Potrójną Koronę – zwycięstwo w Le Mans, Indy 500 i GP Monako (obecnie zamieniane czasem na triumf w klasyfikacji generalnej F1).

Do dziś nie zrobił tego nikt więcej.

Strach i podniecenie

Trzy lata później przeszedł wreszcie na emeryturę. Choć jeździł w czasach, w których ludzie regularnie ginęli na torze, jemu nic wielkiego się nie stało. Fakt, zaliczył nieco wypadków i kontuzji, ale te były wkalkulowane w motorsport. Damon, jego syn, wspominał, że podobnie jak jego matka, wielokrotnie bał się o ojca. Gdy wydawało się, że po tym strachu nie będzie już śladu, zostali zaskoczeni. Graham Hill zginął w 1975 roku w katastrofie lotniczej, gdy rozbiła się pilotowana przez niego awionetka.

Miałem piętnaście lat, gdy mój ojciec zginął. Było to dla mnie niczym eksplozja bomby atomowej, ponieważ cała rodzina przestała żyć jak na szpilkach po tym jak tata przeszedł na sportową emeryturę. W naszych sercach pojawiła się wielka pustka i pozostało nam już tylko wspominać dobre chwile, które z nim przeżyliśmy. Kochałem i podziwiałem mojego ojca, lecz kiedy on zszedł ze sceny, ja miałem wreszcie szansę być sobą. Czułem ulgę, iż moje życiowe wybory nie będą podlegać jego ocenie. To dość skomplikowane poczucie wolności, a śmierć taty sprawiła, że w pewnym momencie poczułem pragnienie pójścia w jego ślady. Wcześniej w ogóle nie ciągnęło mnie do wyścigów samochodowych, więc gdyby nie jego przedwczesne odejście, to prawdopodobnie nigdy nie zostałbym zawodowym kierowcą – mówił po latach Damon.

Śmierć jego ojca oznaczała wiele zmian i w jego życiu. To Graham utrzymywał rodzinę, Damon chodził dzięki temu do prywatnej szkoły. Po wypadku szybko musiał zmienić ją na państwową. Zmienił też dom, bo ten, w którym wcześniej mieszkali jego matka była zmuszona sprzedać ze względu na brak pieniędzy. Hillów pozwały rodziny ofiar (wraz z Grahamem zginęło pięć innych osób), a firma ubezpieczeniowa odmówiła wypłaty odszkodowania, bo Graham miał nie zastosować się do instrukcji kontroli ruchu lotniczego.

Damon nie tylko zmienił więc szkołę, ale zaczął dorabiać – to jako kurier, to na budowie. Motoryzacja? Lubił od małego, choć w pełni zaczęło go do niej dużo ciągnąć dopiero z czasem, ale tak jak i jego ojca, nie od razu do samochodów. – Styczność z samochodami miałem praktycznie od kołyski, ale tak naprawdę bardziej ciągnęło mnie do… motocykli. Gdy dorastałem, ludzie często pytali mnie czy pójdę w ślady ojca, a ja wtedy odpowiadałem tylko, że nie będę robił czegoś tylko dlatego, że ktoś ode mnie tego oczekuje. W marzeniach chciałem być jak Barry Sheene – czempion wyścigów motocyklowych – opowiadał.

W końcu jednak przekonał się i do samochodów. A właściwie zrobiła to jego matka, która powiedziała mu, że w wyścigach na czterech kołach będzie bezpieczniejszy, niż w motocyklowych, w których przez jakiś czas próbował swoich sił. Gdy zaczynał karierę kierowcy wyścigowego, był – znów: podobnie jak jego ojciec – po dwudziestce. Tyle że w przeciwieństwie do Grahama, on długo mógł myśleć, że właściwie nic z tego nie będzie.

Damon Hill

Owszem, dzięki pożyczce na sto tysięcy funtów wykupił sobie w 1986 roku miejsce w ekipie Murray Taylor Racing w brytyjskiej Formule 3. Jednak nie odnosił tam większych sukcesów, dopiero po dwóch latach zajął trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. W Formule 3000, gdzie startował przez kilka sezonów, najwyżej w generalce był siódmy. Teoretycznie o F1 nie mógł nawet marzyć, w praktyce swoje robiła magia nazwiska.

Hill otrzymał więc kilka szans. W 1988 roku testował bolid Benettona. Jednak na tamten moment to było tyle. A Damon miał już 28 lat, był żonaty i dopiero co urodziło mu się dziecko. Po latach sam Hill przyznawał, że gdyby jego ojciec żył, pewnie powiedziałby mu, by dał sobie z wyścigami spokój. Ale że od nikogo tego nie usłyszał, to próbował dalej. Jak mówił, był to dla niego też pewien sposób na odzyskanie taty.

Dzięki wyścigom udało mi się w pewnym sensie go wskrzesić. Ja siedziałem za kierownicą, ale moje występy były hołdem dla niego, w moich żyłach płynie przecież jego krew. Dzięki wyścigom jako dorosły człowiek zrozumiałem też przez co przechodził i z czym się mierzył – opowiadał. Jeździł więc nadal sporo, próbując sił w różnych seriach i wyścigach. Nie miał jednak szczęścia, zwłaszcza do bolidów. Aż to wreszcie się do niego uśmiechnęło. W 1991 roku otrzymał angaż w teamie Williamsa, jako kierowca testowy.

Wreszcie trafił do F1.

We właściwym miejscu o właściwym czasie

Szansę na start w Grand Prix dostał w 1992 roku. W tamtym okresie miał sporo szczęścia, zwolniło się bowiem miejsce w teamie Brabhama, który sądził, że zatrudniając kobietę – Giovannę Amati – przyciągnie potencjalnych sponsorów. Gdy tak się nie stało, szybko ją zwolniono. A w jej miejsce ściągnięto Hilla. Ten wiele w tamtym sezonie nie zdziałał, bo miał do dyspozycji fatalny bolid. Ale jego ryzyko na dłuższą metę się opłaciło.

Choć wydawało się, że będzie inaczej. Gdy szukał ekipy na sezon 1993, odwiedził wszystkie spoza czołówki, ale do żadnego nie został przyjęty. Aż tu nagle przejście do serii CART ogłosił Nigel Mansell, kierowcę stracił więc Williams. Szefowie ekipy pewnie nawet nie pomyśleliby, żeby sięgnąć po Hilla, ale ten natychmiast sam się do nich zgłosił. I choć Frank Williams oraz Patrick Head (odpowiedzialny za kwestie techniczne) ryzyka raczej na ogół nie podejmowali, ten jeden raz postanowili to zrobić.

Zatrudnili Damona Hilla, choć obaj nie byli do tego pomysłu w pełni przekonani (co zresztą nie za dobrze świadczyło o talencie Damona, bo ten przecież testował bolidy w tej ekipie od dwóch lat). Brytyjczyk trafił więc wreszcie do zespołu, w którym mógł pokazać na co go stać. Jak sam jednak przyznawał, czuł ciążącą na nim presję nazwiska i… zespołowego partnera. Tym był bowiem wielki Alain Prost, trzykrotny mistrz świata.

Damon poradził sobie z tym wszystkim całkiem nieźle. Zajął trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, wygrywając trzy wyścigi, a łącznie dziewięć razy stając na podium. Przegrał tylko ze wspomnianym Prostem i Ayrtonem Senną. Nie miał się czego wstydzić. Jego sytuacja stała się jeszcze ciekawsza w kolejnym roku – Prost zakończył karierę, a do Williamsa przyszedł wtedy Senna.

Wszyscy fani F1 doskonale jednak wiedzą, jak się to skończyło. To właśnie w 1994 roku po fatalnym wypadku na Imoli zginął brazylijski mistrz. W konsekwencji Hill musiał zmierzyć się nie tylko ze śmiercią kolegi z zespołu, ale i przejęciem roli kierowcy numer jeden – tak jak przed laty jego ojciec zrobił to po śmierci Clarka. Choć w wyścigu o Grand Prix Monako, odbywającym się jako kolejny w kalendarzu, właściwie nie uczestniczył. Mimo że pojawił się na starcie.

Zupełnie zapomniałem o tym wyścigu. Weekend w Monako jakby nie miał miejsca. Zbyt szybko wróciliśmy do ścigania. Trochę czasu zajęło odpowiedzenie sobie na pytanie dlaczego to robimy. Kierowcy byli nerwowi. Ludzie debatowali nad tym, czy auta są bezpieczne i jak można poprawić sytuację. Od Imoli było zupełnie jakbyśmy znaleźli się w teatrze działań wojennych – wspominał.

Ostatecznie jednak z niespodziewanym ciężarem przejęcia roli lidera ekipy poradził sobie świetnie. Wygrał sześć wyścigów i został wicemistrzem świata, ledwie punkt za Michaelem Schumacherem, który zdobył wtedy swój pierwszy mistrzowski tytuł. Wielu do dziś jednak twierdzi, że Hill przegrał tylko dlatego, że Niemiec zachował się niesportowo i w trakcie Grand Prix Australii, ostatniego wyścigu w sezonie, celowo wjechał w samochód rywala, gdy widział, że Graham go wyprzedza. Tym bardziej, że Schumacher coś podobnego zrobił i trzy lata później, gdy walczył z Jacquesem Villeneuve. Wtedy sędziowie go ukarali. W 1994 roku nie. Inna sprawa, że Hillowi zdobyte wicemistrzostwo dawało mimo wszystko sporo nadziei na przyszłość.

Sezon 1995 pokazał jednak, czemu Damon nigdy nie stał się kierowcą tak wielkim, jak jego ojciec. Przede wszystkim dlatego, że nie radził sobie z presją. Znów został co prawda wicemistrzem świata, ale tym razem Schumacher wygrał mistrzostwa ze zdecydowaną przewagą. Hill tak bardzo zawiódł oczekiwania, że spekulowano, iż może stracić miejsce w Williamsie. Tak się jednak nie stało i szefostwo ekipy – choć nie było do tego w pełni przekonane – przedłużyło o rok kontrakt ze swoim kierowcą.

Wyszło, że było to najlepsze, co mogli zrobić.

Jaki ojciec, taki syn

Oczywiście, że można by tu napisać, że w tym bolidzie wygrałby każdy. W sezonie 1996 Williams właściwie nie miał konkurencji, zdarzało się, że jego tempo było tak zabójcze, że dublował rywali, którzy też stali na podium. Ale Hill i tak pokazał, że coś tam jednak potrafi – wygrał osiem z szesnastu zorganizowanych wówczas wyścigów, wyprzedzając wspomnianego Villeneuve (zresztą zespołowego partnera) o 19 punktów.

Kiedy wywalczyłem to mistrzostwo, nikt nie mógł mi już mówić, że nie dam rady czegoś dokonać. Udowodniłem swoje. Ten tytuł całkowicie odmienił moje życie. Wcześniej nie myślałem, że mogę być najlepszy. Godziłem się z rolą drugiego kierowcy obok Ayrtona Senny czy wicemistrza za Michaelem Schumacherem. Po śmierci Ayrtona to we mnie jednak pokładano nadzieje na tytuł – wspominał.

Zdobywając tytuł stał się pierwszym synem mistrza świata, który powtórzył osiągnięcie ojca. Nawet to jednak nie wystarczyło, by… utrzymał miejsce w Williamsie. Że je straci wiedział już zresztą w trakcie sezonu, zadzwonił do niego osobiście Frank Williams. Jak wspominał sam Damon – mało brakowało, by ta rozmowa odebrała mu chęci do dalszych startów. Ale mimo wszystko chciał powalczyć o powtórzenie sukcesów ojca.

A po latach mówił, że mimo tego Williamsowi był wdzięczny za wszystko. Żaden inny zespół nie dał mu bowiem tak wiele.

Bo i faktycznie, w kolejnych latach – a jeździł do 1999 roku włącznie – nigdy nie włączył się już do walki o mistrzostwo (choć zdarzyło mu się osiągać sukcesy w pojedynczych wyścigach). A gdy finalnie skończył karierę, to odciął się od F1. Przez kilka lat nie oglądał wyścigów, sam przyznał, że miał też problemy psychiczne, z którymi musiał się uporać. Start w jakiejkolwiek imprezie zaliczył dopiero w 2012 roku, gdy pojawił się na starcie jednej z rund Volkswagen Scirocco R-Cup na torze Brands Hatch.

Często jednak gościł na wielu podobnych wyścigach. Był też ambasadorem różnych fundacji, w tym Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Zespołem Downa (cierpi na niego Olivier, jego najstarszy syn). Monitorował też karierę Josha, swojego drugiego syna, który jak ojciec i dziadek próbował sił w motorsporcie, ale bez większego powodzenia. Do tego w 2006 objął funkcję prezesa British Racing Drivers’ Club i to dzięki jego staraniom przebudowano tor Silverstone, przez co pozostał on w kalendarzu Formuły 1.

Dziś Damon Hill aktywny jest głównie jako ekspert telewizyjny. Widać uznał, że należy mu się odpoczynek. Na karku ma już przecież ponad 60 lat, a od dni jego największej chwały, gdy nawiązał do osiągnięć ojca, minęły niemal trzy dekady.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Formuła 1

Dziesięć wyścigów posuchy i koniec. Verstappen wygrywa w Brazylii i… zgarnia mistrzostwo?

Sebastian Warzecha
1
Dziesięć wyścigów posuchy i koniec. Verstappen wygrywa w Brazylii i… zgarnia mistrzostwo?

Komentarze

4 komentarze

Loading...