Stadionowy spiker przekonuje, że wielu z tych, którzy wyczekują początku meczu GieKSy z Radomiakiem nigdy dotąd spotkania Ekstraklasy z trybun nie oglądało, a na pewno nie z tego miejsca. Twardych danych na to nie ma, ale logika podpowiada, że może mieć rację. GKS Katowice spadł z najwyższej ligi dwie dekady temu, to kawał czasu. Nic dziwnego, że na powrót całe miasto przybrało żółte barwy, gotowe na lekcję tego, jak się w elicie odnaleźć, gdzie nie bywać, kogo nie znać. Postanowiłem przeżyć ją razem z nimi.
Bukowa to miejsce bez dwóch zdań legendarne. Lubią tu przypominać, jakie marki na GieKSę przyjeżdżały, czasami nawet obskoczyły tu łomot jak w przypadku Bordeaux. Jednym z ostatnich wielkich wydarzeń, jakie widział ten stadion stety lub niestety będzie jednak inny pucharowy dwumecz, z Cementarnicą Skopje. Rywal osiągnął doskonałość nie tylko w temacie nazewnictwa, ale przede wszystkim skuteczności.
Macedończycy oddali w Katowicach jeden celny strzał, ale za to jaki! Almir Bajramovski wyrzucił GKS z europejskich salonów przewrotką. Zrezygnowany Marcin Bojarski pytał potem dziennikarzy, czy mają przy sobie pistolet, licząc, że ktoś go zastrzeli. Wstyd palił bardziej niż gardła GieKSiarzy, które – według opowieści Grzegorza Fonfary – tydzień wcześniej wysychały od suchego, niemal pustynnego powietrza na stadionie w Skopje.
Wytłumaczenia jednak być nie mogło. W Cementarnicy piłkę kopał nawet trener Żanko Savov, który wcielał się w rolę defensywnego napastnika. Jego kolega po fachu, Edward Lorens, pieklił się za to, że mógłby wystawić nawet cztery dziewiątki, a to nie dałoby nic. Kibice wystawili mu cenzurkę wpadając do salki konferencyjnej z walizką, żeby po europejskiej kompromitacji miał się w co spakować.
Wszystko to działo się gdzieś tutaj, na tych samych korytarzach. Dwie dekady później może najść nas refleksja, czy Cementarnica nie była po prostu rewanżem od losu, karmą za to, jak w ogóle GKS do pucharów się dostał. „Blog Piłkarska Mafia” odnotowuje: sto tysięcy złotych dla zawodników Polonii Warszawa za remis gwarantujący finisz na podium, dodatkowe pięćdziesiąt dla sędziego. Wcześniej sześćdziesiąt tysięcy za porażkę dostali sąsiedzi z Zabrza, trzydzieści pewien piłkarz KSZO.
GieKSa medal ordynarnie kupiła i to też ściany Bukowej pamiętają. Potem mecze w Katowicach ustawiano już po to, byle tylko utrzymać się w lidze. Aż wreszcie po to, żeby skruszony Piotr Dziurowicz mógł potwierdzić swoje zeznania i udowodnić, że korupcja zżera polski futbol. GKS leciał już wtedy na łeb, na szyję. Ostatni mecz w Ekstraklasie odbył się przy pustych trybunach, z garstką ludzi okupujących dach klubowej kasy, którym piłkarze po wszystkim oddali koszulki.
Spadek i upadek. Jak GKS Katowice żegnał się z Ekstraklasą
Zespół spadł wcześniej, gdy Jan Woś z Odry Wodzisław Śląski zapewnił jej remis, który PZPN zamienił w wygraną. Sędzia Marcin Borski przed golem dla Odry pokazał cztery czerwone kartki, w tym trzy dla gospodarzy. Kibice wylali się z trybun na murawę i gonili arbitra, do którego wszyscy dookoła mieli pretensje o fatalną postawę.
Paweł Czado oraz Ryszard Szuster, autorzy „GieKSa. Fakty, ludzie, anegdoty” przypominają, że Borski został wtedy znokautowany ciosem w szczękę. On sam w „Przeglądzie Sportowym” twierdził, że pobity został tylko jego asystent, Rafał Rostkowski. Niezależnie od tego, kto dostał wtedy w trąbę, zasłużony klub z Katowic żegnał się z ligą właśnie w ten sposób.
Z eurowpierdolem w tle, bez pieniędzy w klubowej kasie, w środku korupcyjnej zawieruchy. Tylko najwięksi optymiści mogli wtedy przypuszczać, że odrodzenie w czwartej lidze – dzięki taryfie ulgowej, którą federacja stworzyła klubom – za dwie dekady skończy się powrotem Ekstraklasy na Bukową.
GKS Katowice jeszcze w pierwszej lidze słynął z ekstraklasowej giętej, po awansie poziom wciąż jest topowy!
Ekstraklasa wróciła na Bukową. GKS Katowice zdążył z awansem przed przeprowadzką
Jest w tym coś magicznego, że GieKSa zameldowała się w najwyższej lidze tuż przed pożegnaniem z legendarnym adresem. Radomiak to nie Bordeaux, to nawet nie Ruch Chorzów, ale większego wydarzenia od czasu Cementarnicy tu nie było. Zabawne zresztą, że sześć tysięcy siedmiuset kibiców, których przyciągnął ten zestaw drużyn (umówmy się: przyszliby na GKS nawet gdyby grał z Wieczystą Kraków, ale jednak padło na południowców z Radomia) oznacza frekwencję wyższą niż na tych wszystkich legendarnych spotkaniach, których „Blaszok” był świadkiem.
W Katowicach lepiej wyszliby – wizerunkowo, finansowo, ogólnie – na inauguracji ligi na nowiutkim piętnastotysięczniku z przylegającą doń halą, ale gdybyśmy ogołocili futbol z romantyzmu i sentymentu, ile pięknych emocji uleciałoby z niego bezpowrotnie?
Oczywiste jest, że za pozytywne wrażenia na Bukowej odpowiada już tylko nostalgia. Obdrapane mury obiektu, dziwaczne zewnętrzne schody prowadzące na trybuny, drzwi rodem z planów filmowych, na których kręcone są sceny adaptacji poświęconych czasom słusznie minionym – nieprzypadkowo goszczono tutaj ekipę „Rojsta”! – wszystko to budzi pytanie o to, co też najwyższa liga w kraju robi w takim miejscu?
Ekstraklasa poszła GieKSie na rękę, układając terminarz tak, żeby najważniejsze i najciekawsze z punktu widzenia trybun spotkania odbyły się w drugiej części sezonu, to jest: żeby Lech Poznań, Górnik Zabrze czy Legia Warszawa nie brały udziału w tym powrocie do przeszłości. Wszystkich upchnąć się w ten sposób jednak nie dało, toteż klimatyczną wyprawę na Bukową przeżyją mistrzowie Polski z Jagiellonii Białystok, ich poprzednicy z Rakowa Częstochowa czy ci, którzy na wyjazd zawsze mają najdalej: Pogoń Szczecin.
Przeżyją oni przeciskanie się z autokaru klubowego przez środek długiej kolejki do klubowego sklepu, zjedzą giętą i popiją ją browarem w prowizorycznym ogródku, spojrzą na górujący nad obiektem napis na „Blaszoku”: GÓRNICZY KLUB SPORTOWY „KATOWICE”. Wśród wizytujących kolejne okrążenie zrobi ciekawostka o tym, że część stadionu leży już na terenie Chorzowa, w związku z czym organizacja meczu GieKSy zaprzęgała urzędników dwóch sąsiadujących ze sobą miast – w czasie przeszłym, bo sprawę udało się już rozwiązać.
Wszystko to urokliwe, choć nie ma co ukrywać, że po wizycie na Bukowej ma się wrażenie, że szyld „Dom Strachu”, który mija się po drodze, był tak naprawdę reklamą starego obiektu. I to bynajmniej nie z powodów, o których mówił Bruno Baltazar, trener Radomiaka, gwarantujący, że w Katowicach ekstraklasowicze będą hurtowo gubić punkty. To przecież nie żaden skansen, lecz arena mająca gwarantować rozrywkę na miarę XXI wieku. Tymczasem z pierwszego rzędu sektora VIP mecz ogląda się tak.
Pan z ochrony śmieje się, że to dla tych, co się mniej udzielają. Kara faktycznie wymyślna, aczkolwiek raczej nie gwarantuje ona, że GieKSa zyska kolejnych sponsorów, o których przed startem sezonu mówił Marcin Krupa, prezydent Katowic, który utrzymuje drużynę z miejskiej skarbonki, jednymi z wyższych dotacji w kraju. Nie ma też mowy o tym, że na Bukową ktokolwiek przyjeżdża po to, by – jak pisali Czado i Szuster – zobaczyć jak to się robi, poznać jeden z najnowocześniejszych stadionów w Polsce.
Tak miało być cztery dekady wstecz, gdy GKS notował dziesięciolecie usłane medalami i pucharami. Prezydentowi Krupie marzy się, żeby jedno i drugie wróciło, gdy zespół przeniesie się do nowego domu.
GieKSa to beniaminek bogaty, ale nie najbogatszy
Włodarzowi miasta wymsknęło się zresztą coś o pucharach i trzeba było zapędy hamować, a odważne zapowiedzi prostować. Europejskie rozgrywki marzyły się kiedyś tym, którzy naprzeciw GieKSy stanęli, ale zamiast tego z roku na rok osuwają się w tabeli – tak to już w Ekstraklasie bywa. Jednak nawet Radomiak, który przy fatalnym układzie wyników w ostatniej serii gier mógł z ligi spaść, okazał się piłkarsko zespołem z innej półki, przynajmniej przez pierwsze czterdzieści pięć minut.
Trener Rafał Górak wzdrygał się przed mówieniem o frycowym, deklarując, że żadnych banałów z jego ust nie usłyszymy. To, co dla wielu było paraliżem, zaspaniem, opieszałością, tłumaczył złymi działaniami w świetle bramki, nieodpowiednim zachowaniem, złymi reakcjami. Wszystko to aspekty czysto piłkarskie, toteż winna porażce jest słabe kopanie piłki samo w sobie, nie żadna presja, niedoświadczenie czy przeładowane głowy.
Szkoleniowiec słusznie uznaje, że nad tym wszystkim można popracować, co ma zwiastować poprawę. Może tak być, bo o jakość w Katowicach zadbano. Gdy pytam osobę dobrze zorientowaną w środowisku, ile GieKSa płaci, słyszę, że najmniej spośród wszystkich beniaminków. Ale tylko dlatego, że trafiła na nowicjuszy wyjątkowo możnych (Motor), albo wyjątkowo wiele obiecujących (Lechia). Rok temu górniczy klub byłby najbogatszym wśród świeżaków – samo miasto przekazuje mu 17,5 mln zł na wszystkie sekcje, nieoficjalnie piłka nożna mężczyzn dostaje z tego tortu pokaźny, liczący ok. ośmiu baniek, kawałek.
W ekstraklasowych realiach wciąż nie jest to zwiastun narodzin potęgi, ale stawki oferowane obiektom zainteresowań przyciągnęły do Katowic zgrabne grono piłkarzy, które powiększyć ma jeszcze Bartosz Nowak. Dyskusje o jego transferze trwały nawet przy stanowisku z giętą, większego komplementu zawodnik wyobrazić sobie chyba nie może.
Wspomnienie o Gii Gurulim i jego jedenastu bramkach ma zamazać Adam Zrelak, markę piłkarzy hiszpańskojęzycznych po miernej przygodzie Guillermo Coppoli ma poprawić Borja Galan. Na razie jednak katowiczanie musieli z zazdrością patrzeć na cieszącą się piłką brazylijsko-portugalską bandę z Radomia i dopytywać, skąd takich wytrzasnąć dla siebie.
O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice
Kroczenia tą drogą każdemu w ciemno nie polecę, ale od czasów poprzednich głośnych, zagranicznych transferów GieKSy trochę się na świecie zmieniło. Coppolę Orest Lenczyk skaptował, gdy wysłano go do Buenos Aires, gdzie miał oglądać siedmiu drugoligowych piłkarzy i wybrać sobie najlepszego z nich. Guruli wpadł mu w oko, kiedy katowiczanie wylecieli na obóz do Gruzji, gdzie akurat spadł śnieg i zamiast trenować trzeba było machać łopatą. Miejscowi jednak w piłkę kopali, a najlepiej robił to Gia, więc Orest namówił działaczy na wyłożenie dziesięciu tysięcy dolarów.
Być może gdyby ziściły się plany Wojciecha Stawowego, w Katowicach wcale nie musieliby się rozglądać za piłkarzami wszędzie, byle nie pod nosem. Za moment minie dziesięć lat od zakładanego końca planu stworzenia w GKS małej Barcelony. Stawowy razem z asystentami roztaczał na Śląsku wizję szkolenia wychowanków na katalońską modłę, która miała zaprocentować w przyszłości.
Wyszło tak, że Stawowy na Barcę załapał się, tyle że w Warszawie, a GieKSa szkoli tak, że gdy ktoś z miasta wypływa, to raczej z Rozwoju, jak Bartosz Baranowicz, jedyny młodzieżowiec, którego trener Górak wpuścił na boisko.
Mówią jednak, że nie można mieć wszystkiego. Albo żeby jeść małą łyżeczką. Pozwólmy więc GKS-owi się na salonach rozejrzeć, rozgościć spróbować zadomowić. Matematyka i tak jest dla niego nieubłagana, większości beniaminków przeznaczony jest czarny chleb i czarna kawa, kolor zmienia się co najwyżej na czerwony – od czerwonej latarni, ostatniego miejsca w stawce, jakie któryś z nich zwykle okupuje.
Istnieje jednak przekonanie graniczące z pewnością, że bez względu na to, jak ten sezon się skończy, natężenie dobrych wspomnień z długo wyczekiwanego powrotu i jeszcze dłużej wyczekiwanego otwarcia nowego stadionu sprawi, że na następne wakacje całe Katowice pojadą z uśmiechem na twarzy i poczuciem, że było warto.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Zbyt nieśmiali, żeby świętować. GKS Katowice przegrywa na inaugurację
- Ładny powrót Pana Piłkarza Luquinhasa
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix, własne