Doczekaliśmy się. Po niespełna czterech miesiącach od planowanego startu w Australii ekipy wreszcie wyjadą na tor i odbędzie się Grand Prix Formuły 1. Na starcie nowego sezonu jest mnóstwo pytań: czy Lewis Hamilton znów wygra? Kto może mu przeszkodzić? Co z Kubicą? Czy Ferrari zdoła poprawić swój bolid? A to tylko część z nich. Na te i pozostałe postaramy się teraz odpowiedzieć. Choć nie będzie łatwo, bo przecież cały ten sezon to jedna, wielka…
Jazda w nieznane
Miało być pięknie. 22 wyścigi na ukoronowanie 70-lecia serii. Początek zaplanowany był na 15 marca w Australii, a koniec 29 listopada w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wrócić do kalendarza miał wyścig w Holandii na torze Zandvoort, na którym ostatni raz bolidy F1 jeździły w roku 1985. FIA planowała ten wyścig niejako jako ukłon w stronę holenderskich kibiców i Maksa Verstappena. Debiutować miało za to Grand Prix Wietnamu, jednak trzeba było je odwołać.
Na ten moment w kalendarzu F1 obecnych jest osiem wyścigów. Kierowcy dwukrotnie pojadą w Austrii na Red Bull Ringu, potem zaliczą Grand Prix Węgier i dwa starty na Silverstone. Następnie czekają ich jeszcze starty w Hiszpanii, Belgii i Włoszech. Tyle wiadomo. A co dalej? Nikt nie ma pojęcia. Choć regularnie mówi się o tym, że sezon ma liczyć kilkanaście wyścigów, na razie ogłoszono tylko osiem z nich. Co dziwi.
– Myślałem, że kalendarz dostaniemy najpóźniej w piątek, bo zespoły nie wiedzą, jak planować sezon i rozwój bolidu – mówi Daniel Biały, twórca bloga f1talks.pl. – Sezon startuje, a my nie wiemy, kiedy będzie jego finał. Z drugiej strony to ciekawy argument za tym, by zespołom odebrać trochę narzędzi – na przykład możliwość testowania swoich samochodów w piątki. Wtedy będziemy mieć większą nieprzewidywalność, szansę na niespodziankę. Ten sezon będzie dobrym sprawdzianem, czy gdy jest taka niepewność i nie wszystko jest poukładane, coś się zmieni.
Wiadomo, że chętnych na organizację wyścigów jest sporo. Zgłasza się na przykład Soczi, które chciałoby zorganizować swoje Grand Prix w pierwotnym terminie. Wyścig chętnie zorganizowaliby też Chińczycy w Szanghaju. A nawet dwa. Ale co z tego wyjdzie? Trudno powiedzieć. Tym bardziej, że koronawirus w każdej chwili może na nowo sparaliżować czy to świat samej Formuły 1, czy nawet… po prostu świat. Cały.
Jazda w nieznane, wspomniana wcześniej, nie oznacza jednak tylko niepewnego kalendarza. Zagadek jest znacznie więcej. W normalnym, standardowym sezonie, ekipy przejeżdżają testy, potem jadą na pierwsze Grand Prix i stopniowo wprowadzają poprawki do swoich bolidów. Teraz poprawki też zostały opracowane (bo zimowe testy w Barcelonie miały przecież miejsce). Tyle że kompletnie nie wiadomo, czego się po nich spodziewać.
– Takim zespołem, który bardzo mocno poprawiał się w trakcie sezonu był do tej pory Red Bull. Oni potrafią wprowadzać kolejne poprawki z tygodnia na tydzień. A ten wirus i cała sytuacja spowodowała, że te plany się rozleciały. I na przykład na ten weekend Red Bull przywiózł trzy pakiety poprawek: jeden, który miał być użyty w Australii, drugi szykowany na Barcelonę i trzeci na teraz, czyli Austrię. Jest jednak w tym wszystkim ryzyko, bo kolejny pakiet jest zawsze szykowany w odniesieniu do poprzedniego. A ten poprzedni był testowany jedynie przy użyciu tunelu aerodynamicznego i innych specjalnych narzędzi, ale nie był sprawdzony na torze. Jeżeli gdzieś po drodze Red Bull się pomyli, to może być w kłopotach. Zobaczymy, czy to się opłaci – mówi Biały.
Taka sytuacja może też w pewien sposób wpłynąć na kolejne sezony. Odgórne regulacje, które miały zostać wprowadzone w sezonie 2021, przeniesiono o jeszcze rok do przodu. Ale wiadomo, że bolidy zostaną w pewien sposób „zamrożone” i ekipy nie będą miały po obecnym sezonie zbyt wielu możliwości ich modyfikacji. Jeśli więc ktoś ma słaby bolid, możliwe, że będzie musiał męczyć się z nim kolejny sezon.
– Jako fani F1 musimy nieco przymknąć oko na to, co się dzieje, bo to sytuacja wyjątkowa, trudny moment. Żeby było lepiej, musi być gorzej. Nikt na pewno nie będzie odpuszczał, tytuł mistrzowski jest przecież tak samo ważny. A że za rok będą te same samochody, to nie powinno mieć większego znaczenia, bo one i tak zmieniają się tak naprawdę z wyścigu na wyścig. Sama rywalizacja powinna być mimo wszystko ciekawa. Zespoły też będą podchodziły do tego poważnie, choć muszą rozsądnie balansować swoimi zasobami, bo odgórna rewolucja w roku 2022 to szansa na odwrócenie losów rywalizacji – dodaje Biały.
– W obliczu kryzysu finansowego, Formuła 1 musiała sięgnąć po radykalne rozwiązania, a jednym z nich był całkowity zakaz prac nad samochodami nowej generacji. Jest to dobra wiadomość dla sportu, bo dzięki temu auta będą projektowane i udoskonalane pod rygorem limitu budżetowego. Nie wszystkim zespołom jest to jednak na rękę i należy tu znów przywołać Ferrari, które miało już spisać tegoroczny sezon na straty, a tak są zmuszeni do wprowadzenia zmian – i to poważnych – w obecnym modelu. Podobne ograniczenia nie obowiązują natomiast dostawców silników, więc być może będzie to najciekawszy obszar wojny technologicznej – uzupełnia Roksana Ćwik, dziennikarka portalu Świat Wyścigów.
Wprowadzenie poprawek – choć teoretycznie ekipy miały na nie więcej czasu – było utrudnione, bo zespoły musiały zamknąć swoje fabryki na dwa miesiące. Na pracę w fabryce zostały więc kolejne dwa, ale często robiono to w ograniczonym zakresie. O pakiecie poprawek Red Bulla już wspomniano, ale spory zapowiedział też np. Mercedes. A akurat tej ekipie można w kwestii wprowadzania nowości wierzyć, zresztą tę najbardziej medialną – system DAS, pozwalający kontrolować kierowcy ustawienie kątów przednich kół w trakcie jazdy – wykorzystali już na piątkowym treningu.
Jednak co te poprawki dadzą w trakcie wyścigu i czy okażą się pomocne – nie sposób przewidzieć. Bo większość testowano wyłącznie w sterylnych warunkach tunelu aerodynamicznego czy jeszcze inaczej – wirtualnie. Niewiele więc wiadomo, ale zawsze można spróbować odpowiedzieć na kilka pytań. A najważniejsze z nich nie zmienia się od kilku lat.
Czy ktoś dogoni Hamiltona?
Dwa treningi to oczywiście mało by wyciągać wnioski. Ale kilka sezonów dominacji już tak. Mercedes wygrał klasyfikację najlepszych konstruktorów sześć razy z rzędu. Od tylu też lat to ich kierowcy dominują wśród najlepszych zawodników. W tym czasie zgarnęli 73,6% zwycięstw we wszystkich Grand Prix. I na razie wygląda na to, że w tym sezonie niewiele się zmieni. Hamilton z pewnością bowiem nie odpuści. Ba, powinien być zmotywowany jeszcze bardziej niż zwykle.
Bo na celowniku ma nie tylko sam w sobie tytuł, ale też to, co ten za sobą niesie. Jeśli Brytyjczyk wygra, zrówna się w liczbie mistrzostw z Michaelem Schumacherem, rekordzistą w tej kwestii. W tym sezonie – o ile faktycznie dojdą kolejne wyścigi – może też pobić inny rekord Niemca. Schumacher wygrał w swojej karierze 91 wyścigów. Hamiltonowi do pobicia jego wyniku brakuje ośmiu zwycięstw. W liczbie miejsc na podium jest o cztery od legendy motorsportu. Szansę na rekord ma też zresztą sam Mercedes. Jeśli zgarnie mistrzostwo konstruktorów, to będzie pierwszym zespołem, który zrobi to siedem razy z rzędu.
Dla Brytyjczyka to też rozgrywka o nowy kontrakt. Ten, którego żąda, ma być rekordowy. Już teraz Lewis zarabia 40 milionów dolarów rocznie. Chciałby podbić tę wypłatę o kolejną dyszkę. A to i tak żądania mniejsze niż te sprzed pandemii. – Jeśli nie Mercedes, to zapłaci ktoś inny. Najwyżej Petronas [główny sponsor zespołu – przyp. red.] zasypie dziurę budżetową. Nie przeleją tej sumy na konto Mercedesa, a bezpośrednio do Hamiltona – mówił Helmut Marko, doradca Red Bull Racing. I właśnie o takim rozwiązaniu powtarza się najczęściej. Hamilton jest bowiem i dla Mercedesa, i dla sponsorów zbyt cenny. Bo wygrywa.
Czy to się jednak może zmienić w tym sezonie?
Najprostsza odpowiedź brzmi: nie. Jeśli mielibyśmy na kogoś stawiać, to jasne, że byłby to Lewis Hamilton. Ale, jak już pisaliśmy, ten sezon będzie nieprzewidywalny. Wiele może się wydarzyć, wiele zmienić na przestrzeni kolejnych Grand Prix. I śmiało moglibyśmy wskazać dwóch rywali, którzy powinni być w stanie zagrozić Hamiltonowi. Pierwszym jest Max Verstappen z Red Bulla. Choć w piątkowych treningach znacznie odstawał od kierowców Mercedesa. To jednak jeszcze nic wielkiego nie znaczy.
– Na przestrzeni sezonu Red Bull na pewno dogoni Mercedesa, może nawet będzie z przodu. Na pewno Mercedes zaczął bardzo mocno. To otwarcie – mimo tego jak ten sezon wygląda – jest imponujące. Przewaga w tempie kwalifikacyjnym wydaje się duża, choć widziałem fragment analizy Jensona Buttona, który wyliczał, że tempo wyścigowe w przypadku Mercedesa i Red Bulla może być bardzo zbliżone. Więc to nie tak, że mogą sobie w Mercedesie już dopisywać punkty do poszczególnych klasyfikacji – mówi Daniel Biały.
Verstappen też może zrobić coś historycznego. Gdyby zdobył mistrzostwo, byłby najmłodszym mistrzem w historii F1. Już w zeszłym sezonie pokazywał, że jest w stanie rywalizować z kierowcami Mercedesa, jeśli tylko osiągi jego bolidu zbliżają się do tego, jakim dysponują oni. Kilkukrotnie z nimi wygrywał. Co jednak najważniejsze – dwa lata z rzędu triumfował w Grand Prix… Austrii. Doskonale czuje się na Red Bull Ringu, co zresztą nie dziwi, to przecież domowy tor jego ekipy. Kolejne Grand Prix – Węgier – też powinno mu pasować. Jeśli więc wszystko potoczy się dobrze, Holender może zaliczyć świetne otwarcie sezonu. Problemy pojawią się później, gdy kierowcy wjadą na Silverstone, gdzie od dawna króluje Hamilton.
Największą zagadką w przypadku Red Bulla jest to, na ile będzie w stanie rywalizować z Mercedesem na dłuższą metę. W zeszłym sezonie, jako trzecia najlepsza ekipa, nie byli w stanie tego zrobić. W tym testy w Barcelonie sugerowały, że znacznie poprawili osiągi swojego bolidu i zbliżyli się do mistrzów. Treningi przed Grand Prix Austrii – wręcz przeciwnie. Jak będzie faktycznie, zobaczymy w kolejnych wyścigach. Jest jednak gość, który o osiągi swojego bolidu nie musi się martwić.
– Czy Valtteri Bottas może powalczyć z Hamiltonem? To będzie zależało tylko od niego. Sam przyznał, po kolejnym nieudanym dla siebie sezonie, że do pewnego momentu był na tym samym poziomie co Lewis Hamilton, ale potem przyszły gorsze momenty i mu się nie udało. Przypomnę tu, jak wyglądała rywalizacja między Hamiltonem a Nico Rosbergiem w mistrzowskim sezonie Niemca. To były takie dwie sinusoidy, które się ciągle przecinały, jeden wchodził na górkę, drugi łapał kryzys. Rosberg finalnie wyszedł z tego zwycięsko, ale wielokrotnie mówił, że wymagało to całkowitego podporządkowania temu swojego życia. Bardzo mocno pracował też nad głową Lewisa Hamiltona. Uznał, że gierki mentalne były bardzo ważne w tym, żeby Hamiltona pokonać, bo gdy uda się Brytyjczyka wybić z rytmu, to ten potrzebuje kilku wyścigów na to, by do niego wrócić. Bottas musi robić to samo, a może nawet dołożyć coś więcej, bo Lewis jest mądrzejszy o kolejne doświadczenie – mówi Biały.
Że Bottas jeździć na poziomie umie – wiemy doskonale. Ale on sam podkreśla, że najgorsza jest dla niego regularność. Po prostu nie potrafi jej utrzymać. Powtarza, że gdy ma dobry dzień, jest pewien tego, że może pokonać każdego. Ale gdy dzień jest zły, kompletnie się to zmienia. W dodatku w tym sezonie znajdzie się pod presją – walczy bowiem o nowy kontrakt. Jeśli w Mercedesie uznają po jego występach, że wolą postawić na kogoś młodszego, będzie musiał szukać innego zespołu, a jego miejsce zajmie najpewniej George Russell.
Jeśli zwróciliście uwagę, że nie wymieniliśmy wśród rywali Hamiltona ani Sebastiana Vettela, ani Charlesa Leclerca, to spokojnie, zaraz dowiecie się dlaczego.
Problemy, problemy Ferrari
Kiedy Sebastian Vettel przechodził do ekipy Ferrari, mówił, że spełnia marzenia. Jego idolem był przecież Schumacher, który dominował właśnie w barwach tego zespołu. Sebastian powtarzał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc zespołowi wrócić na szczyt. Nie udało mu się. Jeździł co prawda nieźle, ale ani Ferrari nie było tą ekipą co kiedyś, ani on sam nie wspiął się na poziom, który w Red Bullu dał mu cztery mistrzostwa świata. Dziś już wiemy, że po rozpoczętym sezonie pożegna się z włoskim teamem.
Pożegna, dodajmy, w nie najlepszym stylu. I to wcale nie z jego strony, a z Ferrari. Jeszcze jakiś czas temu słyszeliśmy zapewnienia, że to „obustronna decyzja”. Tymczasem on sam powiedział dopiero co na konferencji prasowej że nie dostał żadnej oferty przedłużenia kontraktu od swojego teamu, mimo że Mattia Binotto, jego szef, zapewniał go wielokrotnie, że jest „numerem jeden na ich liście”.
– Było to dla mnie zaskakujące, gdy Mattia zadzwonił i przekazał mi, że nie zamierzają kontynuować ze mną współpracy. Nie dyskutowaliśmy dalej o tym, oferty nigdy nie było na stole. […] Chcę się upewnić, czy podejmuję dobrą decyzję dla siebie i swojej przyszłości. Mam bardzo konkurencyjny charakter. Sporo osiągnąłem, jestem zmotywowany, by zdobyć jeszcze więcej. Ale by to się udało, potrzebuję dookoła siebie odpowiednich ludzi. Za tym się teraz rozglądam. Jeśli trafi się szansa, sprawa będzie jasna. Jeśli się nie uda, będę robić coś innego – mówił Niemiec.
Mattia Binotio wyjaśniał, że Vettel nie otrzymał oferty z powodu koronawirusa. Nieoficjalnie mówi się, że już zimą we włoskim teamie zdecydowano, że Niemiec kosztuje zbyt dużo i postawiono na tańszego Carlosa Sainza. To też efekt limitu finansowego, jaki zostanie nałożony na zespoły od przyszłego sezonu. Niezależnie od tego, jakie powody kryją się za taką decyzją, fakt jest jeden – Vettel w 2020 roku pojedzie w Ferrari po raz ostatni.
– Sprawa Sebastiana jest przykra nie tylko dla jego fanów, ale również dla samego kierowcy. W końcu wyjawił prawdę, że nie było żadnych ustaleń, że nie było negocjacji, tylko twarda decyzja o braku kontynuacji współpracy. To stawia w złym świetle Mattię Binotto, który przecież w obecności samego Niemca mówił na temat jego nowego kontraktu. Vettel na pewno będzie chciał pokazać, że decyzja włoskiego zespołu była zła, ale to Charles Leclerc jest teraz oczkiem w głowie wszystkich. Boję się, że możemy nie raz i nie dwa doczekać się powtórki z Brazylii 2019 [kierowcy Ferrari wzajemnie wyeliminowali się tam z dalszej jazdy – przyp. red.] – mówi Ćwik.
Wszystko wskazuje też na to, że pożegnalny sezon Niemca z włoską ekipą nie będzie przesadnie imponujący. Bo bolid, który przyszykowało Ferrari, jest po prostu słaby. Mówił o tym nawet sam Charles Leclerc. – Przed nami sezon pełen wyzwań. Nie będzie łatwo. Pozostają pewne znaki zapytania, musimy poczekać na kwalifikacje, aby dostać potwierdzenie. Na 99 procent jesteśmy jednak pewni, że problemów będzie więcej niż rok temu – mówił na konferencji prasowej. I dodawał, że już po zimowych testach zdecydowano o radykalnej przebudowie bolidu. Tak dużej, że zespół po prostu się nie wyrobił na start sezonu i poprawki ma wprowadzać już w trakcie jego trwania.
– Ferrari było chyba mocno zdesperowane – mówi Biały. – Wyniki, które zebrali zimą, musiały wyglądać bardzo źle, skoro zdecydowali się wykonać tak duży krok do tyłu. Pewnie zrobili to z myślą, że uda się potem przeskoczyć o dwa do przodu. Ale czy faktycznie się uda – nie wiadomo. Czytałem troszeczkę komentarzy włoskich kibiców i oni naprawdę są już wściekli i rozżaleni, że co roku są wielkie nadzieje, a gdy rusza rywalizacja, okazuje się, że jest gorzej, niż było. Bo faktycznie Ferrari od lat nie może wyjść z tych kłopotów mimo dużych nazwisk, świetnych narzędzi i sporych zasobów. Nadal nie wygląda to tak, jak powinno.
Obaj kierowcy podkreślali, że nie ma co rozmawiać o ich wewnętrznej rywalizacji, skoro tak naprawdę nie wiadomo, na co pozwoli im bolid. Mówili, że to będzie po prostu trudny sezon. Mattia Binotto ich słowa potwierdzał, zapewniając dziennikarzy, że to nie blef, a faktyczne problemy zespołu. Na treningach zresztą doskonale było to widać. Wychodzi więc na to, że Sebastian Vettel na pożegnanie z Ferrari nie będzie walczył o zwycięstwa, a co najwyżej o miejsca w okolicach podium. Choć jego fani pewnych nadziei upatrywać mogą w jednym – że Vettel po prostu będzie robić swoje, na luzie, skoro już wiadomo, że odchodzi.
– Dla Vettela ten sezon będzie walką o kolejny kontrakt. Dziś powiedział, że nie ma nic nagranego na kolejny sezon. Szansą na angaż będzie dla niego tylko dobra dyspozycja na torze. Wolnych miejsc jest niewiele, ale jednak coś może się dla takiego kierowcy znaleźć. Ja bym go nie spisywał na straty. Myślę, że będzie mniej pokorny, jeżeli chodzi o polecenia zespołowe i współpracę. Może być różnie. Ma ogromne doświadczenie i to jego przewaga nad Leclerkiem. Myślę, że to nie jest jego ostatnie słowo i zobaczymy trochę ciekawych rzeczy w wykonaniu Niemca – mówi Biały.
Równo, coraz równiej
Mercedes odstaje, gonić próbuje go Red Bull. Wyhamowało za to Ferrari, a za ich plecami może dziać się naprawdę sporo. Bo tegoroczna stawka F1 wydaje się być mimo wszystko jedną z bardziej wyrównanych w ostatnich latach. Po pierwsze dystans do reszty – choć wciąż jest ostatni – zniwelował Williams. Jasne, ścigać będzie się mógł pewnie co najwyżej z Alfą Romeo czy Haasem, ale to już krok do przodu. I to spory.
Nieźle już w zeszłym sezonie prezentowały się McLaren i Renault. Zwłaszcza pierwsza z tych ekip imponowała, wkradając się na czwarte miejsce w klasyfikacji konstruktorów. – McLaren może być sporym wygranym w tym sezonie, ponieważ Carlos Sainz zrobi wszystko, aby udowodnić, że zasługuje na swoje przyszłoroczne miejsce w Ferrari – mówi Ćwik. Ich zeszłoroczny wzrost był naprawdę imponujący, nikt nie stawiał, że skończą tuż za podium (choć z dużą stratą) w klasyfikacji ekip. Do tego mają naprawdę solidnych kierowców. Sainza już wspomniano, a do niego dochodzi przecież Lando Norris, bardzo utalentowany i chcący pokazać się z jak najlepszej strony.
W przypadku Renault wygląda to nieco gorzej, bo od pięcioletniego planu, który mieli opracowany, gdy wracali do F1, nadal są daleko. Ten zakładał bowiem, że w 2020 roku powalczą o tytuł. Cóż, wyszło, że to niemożliwe, a szczytem możliwości dla Renault w rozpoczętym sezonie powinna być walka o czwartą lokatę wśród konstruktorów. Na pewno ich na to stać, bo mają przygotowany całkiem solidny bolid, o którym mówiono od początku roku, że na dłuższym, wyścigowym dystansie, potrafi utrzymać niezłe tempo. A jeśli tak będzie to taki Daniel Ricciardo powinien być w stanie to wykorzystać. Esteban Ocon teoretycznie też, choć on do F1 w tym sezonie wraca i jest pewną niewiadomą.
I tak wygląda jednak na to, że obie te ekipy w przygotowaniach do sezonu wyprzedził Racing Point, który niemalże skopiował zeszłoroczny bolid Mercedesa i od razu dało to niezłe efekty, a na wczorajszych treningach ich kierowcy spisywali się naprawdę solidnie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to całkiem prawdopodobne, że Lance Stroll i Sergio Perez będą nawet walczyć o miejsca na podium. Zresztą ten drugi znany jest z tego, że potrafi to robić w bolidach spoza „wielkiej trójki”.
– Nieważne, czy Racing Point zbudował swój bolid od podstaw, czy też skopiował. Na pewno będzie się ścigał tym samochodem i obaj kierowcy będą mieli szybką maszynę. Myślę, że wmieszają się w czołową trójkę. Może nie będą tam regularnie, ale trafia się wyścigi, gdy zawodnicy w tym „różowym Mercedesie” znajdą się przed Ferrari i Red Bullem. Dziś byłbym w stanie się o to założyć. Reszta stawki? Powinna być skompresowana. Na pewno Williams nie będzie tak z tyłu. Od Renault i McLarena właściwie powinniśmy mieć zwartą stawkę, w której sporo będzie zależeć od dyspozycji dnia, toru i warunków. Przed nami ciekawy sezon. Racing Point będzie walczyć z pierwszą trójką, Renault i McLaren mają swoje aspiracje. Nikt też nie chce być ostatni, więc Williams pewnie postara się o niezłe wyniki – mówi Biały.
Warto też dodać, że w stawce mamy co najmniej kilku kierowców, którym powinno zależeć na tym, żeby się pokazać. Lance Stroll, Sergio Perez, Alex Albon, George Russell, Lando Norris czy Esteban Ocon to wszystko zawodnicy z aspiracjami i możliwościami, by jeździć naprawdę dobrze. Sebastian Vettel czy Valtteri Bottas są już doświadczeni, ale mają osobiste cele. Jeden szuka nowej ekipy, drugi chciałby pewnie przedłużyć kontrakt z obecną. Kimi Raikkonen z kolei, choć wiemy, że często jeździ, jakby mu nie zależało, jest bliski pobicia kilku rekordów. Jeśli każdy z nich da z siebie wszystko, może być naprawdę ciekawie.
Wpływ wirusa
Wszystko w tym roku będzie wyglądać w Formule 1 inaczej. Kierowcy zgodnie powtarzają, że dziwnie będzie jeździć bez fanów na trybunach. Najdziwniej zapewne Verstappenowi, który na Red Bull Ringu zawsze mógł liczyć na „pomarańczową falę”, czyli napływ kibiców z Holandii. „Dziwnie” nie oznacza jednak „źle”. – Jestem bardzo zadowolony z planu FIA i F1. Mamy konkretne procedury, jak powinniśmy postępować w Austrii. Jest już zupełnie inaczej niż w marcu w Australii, gdy nic nie wiedzieliśmy. Teraz wszystko wiemy – jeśli ktoś będzie mieć objawy, poddany zostanie badaniu. Przetestuje się też osoby, które miały z nim kontakt w ramach jego podgrupy – mówił “Motorsportowi” Andreas Seidl, szef McLarena.
Seidl wie, co mówi. Gdy członków jego ekipy wysłano w marcu na kwarantannę, został z nimi. Ta „podgrupa”, o której wspominał, to inaczej „bańka”, tak to się ostatnio w F1 nazywa. Pracownicy mają żyć właśnie w takowych bańkach, które – w miarę możliwości – mają się nie przenikać. Wszyscy zakwaterowani zostali w hotelach tak, by nie spotykać się z kolegami i koleżankami po fachu. Wszystko po to, by w razie choroby którejś z osób, móc odizolować tylko kilku, maksymalnie kilkunastu ludzi.
– Kierowcy są profesjonalistami, więc pewnie dla nich to żadna różnica. Zmianę na pewno odczują mechanicy, stratedzy oraz ludzie, którzy pracują w zespołach. Stawka to w większości młodzi i wysportowani ludzie, którzy na pewno poradzą sobie z tak zwaną „nową rzeczywistością”. Różnica? Nie będą musieli odpowiadać na tyle pytań dziennikarzy – mówi Ćwik.
Testowanie personelu i kierowców będzie wykonywane co cztery dni. W razie konieczności – częściej. Tor został podzielony na kilka stref. Padok jest oznaczony kolorem czerwonym, wejść do niego może maksymalnie trzy tysiące osób i tylko z negatywnym wynikiem testu w kieszeni. Z tego powodu zespoły ograniczyły liczbę pracowników obecnych na Grand Prix. Nie będzie też, co dość oczywiste, tylu dziennikarzy. Na torze zostaną również rozmieszczone punkty do dezynfekcji i miejsca, w których będzie się można przebadać – w Austrii tych ostatnich ma być 20.
– Ochrona naszego personelu i wszystkich osób na torze jest priorytetem. To dla nas jednak nowy grunt. Nigdy nie byliśmy w podobnej sytuacji. […] Jeśli w sobotę i niedzielę uda nam się stworzyć świetne show, to wszyscy zapomną o rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Przerwa? Jeśli ktoś mówi mi, że kocha spędzać czas w domu, to w to nie wierzę. W F1 żyjemy ekspresowym tempem. Pracujemy według schematu – określa go terminarz wyścigów. Wiemy, kiedy jesteśmy w biurze, a kiedy w domu. W marcu nas od tego odcięto. Brakowało mi rywalizacji – mówił Toto Wolff, szef Mercedesa, w rozmowie z F1.
W dodatku koronawirus naraził zespoły na spore straty finansowe. Williams na przykład stanął na krawędzi i ogłosił, że szuka sponsora lub inwestora. Powrót F1 był dla wielu ekip kluczowy. Dlatego wszyscy cieszą się, że w niedzielę będą mogli pojechać na Red Bull Ringu. My na radość z występu rodaka będziemy musieli poczekać, ale to wcale nie tak, że jest to kategorycznie wykluczone.
Robert na torze?
Wiadomo, że Kubica jest aktualnie kierowcą rezerwowym. W normalnej, typowej rzeczywistości, pewnie nawet nie łudzilibyśmy się przesadnie, że pojedzie w którymś Grand Prix. Ale to nietypowe czasy i nietypowa rzeczywistość. W każdej chwili istnieje ryzyko, że Kimi Raikkonen czy Antonio Giovinazzi – czego im nie życzymy – zarażą się koronawirusem. A wtedy nie będą mogli pojechać w Grand Prix i do bolidu wskoczy Kubica. Mało tego. Gdyby zakażony został któryś z kierowców Ferrari, to najprawdopodobniej Robert też by pojechał. Nie za kierownicą włoskiej ekipy, ale w miejsce Giovinazziego, którego Ferrari – z powodu braku rezerwowego – najprawdopodobniej ściągnęłoby wtedy do siebie.
– Nie ma w takim scenariuszu żadnego science-fiction – mówi Biały. – Taki jest kontrakt Roberta i takie są realia. Jeżeli Ferrari zechce skorzystać z usług Giovinazziego, to w jego fotelu usiądzie z kolei Kubica. Jedyne, czego się obawiam, to zaangażowania Roberta w serię DTM. Chodzi mi o to, czy logistycznie uda się to połączyć. Mam tu na myśli przejazdy lub przeloty, czas, obostrzenia związane z koronawirusem i całą resztę tego typu spraw.
Istnieje też szansa, nawet spora, że nawet jeśli nie w tym sezonie, to w kolejnym Kubica znów się pościga. Głośno mówi się o tym, że Kimi Raikkonen może skończyć karierę. A wtedy otworzyłoby się miejsce dla Polaka. Ale to już melodia przyszłości. A na razie warto trzymać kciuki za to, by bolidy Alfa Romeo Racing ORLEN przyjeżdżały na wysokich miejscach – nawet bez Kubicy za kierownicą. W końcu Polak w każdej chwili może wskoczyć do któregoś z nich.
SEBASTIAN WARZECHA
PS. W poniedziałek o 14 na Weszło FM rusza program Grand Prix Weszło, zapraszamy w imieniu Rafała Majchrzaka.
Fot. Newspix