Dawno nie mieliśmy tak wielkich oczekiwań przed meczem Serie A. Z jednej strony turyński hegemon, który pewnie zmierza po czwarte z rzędu Scudetto. Z drugiej Lazio, drużyna, która jest rewelacją tegorocznych rozgrywek i wygrała osiem ostatnich meczów ligowych. Obie drużyny napędzane przez prawdziwych liderów, niezniszczalnego Carlosa Teveza i Felipe Andersona, którego talent po prostu eksplodował w tym sezonie. Szykowało się wyjątkowo zażarte spotkanie.
Zwłaszcza, że Juventus oszczędza ostatnio siły w spotkaniach ligowych ze względu na występy w Lidze Mistrzów. Widać to było zwłaszcza w poprzednim tygodniu, kiedy Bianconeri wystawili lekkie rezerwy i zaliczyli ogromną wtopę ze zbankrutowaną Parmą. Dzisiaj Massimiliano Allegri chciał uniknąć podobnego scenariusza i, pomijając Simone Padoina i Alessandro Matriego, wystawił najsilniejsze działa. Tyle tylko, że Stefano Pioli nie miał takiego luksusu – Włoch musiał dzisiaj sklecić skład pozbawiony Stefana de Vrija, Stefana Radu, Marco Parolo, Filipa Djordjevicia, Luisa Cavandy i Diego Novarettiego.
I było to widać. Juventus osiągnął pełną kontrolę nad przebiegiem meczu – turyńczycy pozwalali rywalom na tyle, na ile chcieli. Nie zepchnęli ich pod własne pole karne, nie zarzucali kosmicznego pressingu, przeciwnie, zaprosili ich na własną połowę i zrzucili grę w ataku pozycyjnym na rzymian. Sami Bianconeri ograniczali się do spokojnego bronienia i kontrataków. A skoro mają najlepszą obronę w lidze i eksplozywnego Carlosa Teveza w ataku, to szybko strzelili na 1:0. Argentyńczyk jest w ostatnich tygodniach po prostu nie do zatrzymania – w pięciu meczach strzelił równe pięć bramek, a dzisiejsze trafienie było jego 26 w sezonie. Tevez to prawdziwy motor napędowy sukcesów Juventusu w obecnych rozgrywkach i ciężko dać wiarę plotkom, według których miałby latem odejść do Boca Juniors. Będącego w takiej formie Argentyńczyka Bianconeri nie wypuszczą przed końcem kontraktu.
Równie ważnym ogniwem po stronie Lazio jest Felipe Anderson. Brazylijczyk zaczął błyszczeć w grudniu i od tamtej pory regularnie zapewnia rzymianom punkty swoimi asystami i bramkami – łącznie zgromadził ich już 17. Dzisiaj jednak drużyna Stefano Pioliego nie miała z niego wielkiego pożytku. Nadużyciem byłoby powiedzenie, że nic mu nie wychodziło, bo w niektórych akcjach mijał rywali tak, jak nas do tego przyzwyczaił. Problem w tym, że nie grał dzisiaj z Chievo, czy Genoą, tylko z Juventusem. I nawet gdy minął jednego, lub dwóch rywali, to zawsze dopadał do niego kolejny i odbierał mu piłkę. Brazylijczyk musi nauczyć się, że nie każdy mecz zdoła wygrać w pojedynkę i czasem trzeba postawić na grę zespołową.
Swoją drogą nie mamy pojęcia co chciała zrobić obrona Lazio przy drugiej bramce dla Juventusu. Obrońcy rzymian cofali się przed nabiegającym z piłką Leonardo Bonuccim jakby Włoch roznosił jakiś nowy szczep dżumy. Bonucci spokojnie podciągnął kilkadziesiąt metrów i strzelił sprzed pola karnego chyba najładniejszą bramkę w swojej karierze i jedną z dziwniejszych w tym sezonie Serie A. Bo jak często zdarza się, by środkowy obrońca zdobył gola po rajdzie i uderzeniu z dystansu?
Juventus wiedział co chce dzisiaj osiągnąć i wiedział w jaki sposób chce to zrobić, a swój plan turyńczycy wykonali w stu procentach i w tej chwili tylko jakaś katastrofa mogłaby odebrać im kolejne mistrzostwo kraju. Tymczasem Lazio… cóż, rzymianie chyba poczuli się zbyt mocni i uwierzyli, że mogą zagrać w Turynie w otwarte karty. Grali ofensywnie, zwłaszcza po pierwszej straconej bramce, a to musiało się na nich zemścić. Bo Juventus udowodnił już w meczach z Borussią, że właśnie takie mecze uwielbia najbardziej. Gdy może zaczaić się na własnej połowie, a potem cynicznie skontrować, wykorzystując moment nieuwagi rywala.