W środowej prasie znajdziemy opinie Antoniego Bugajskiego i Radosława Kalużnego oraz rozmowy z postaciami polskiej piłki – Jackiem Góralskim, Dariuszem Adamczukiem czy Dariuszem Dźwigałą.
Sport
Robert Dadok o formie Górnika Zabrze.
– Trzeba powiedzieć, że w ataku dobrze spisuje się Piotrek Krawczyk. Dał asystę przy drugiej bramce. Przy pierwszej też wziął ze sobą zawodników na krótki słupek. Dzięki temu my mamy więcej miejsca. On na boisku wykonuje dla nas taką pracę, że dla mnie jest potem łatwiej. Teraz ja strzeliłem dwa gole, wcześniej Okunuki. Piotrek też miał wtedy asystę. Patrzmy na te pozytywy, bo Piotrek swoją robotę z przodu robi – mówi Dadok. Zawodnik jest optymistą, co do kolejnych ligowych meczów, w tym tego najbliższego ze Śląskiem w sobotę na wyjeździe. Przyszli do nas jakościowi zawodnicy, jak choćby Emil Bergstroem, który przez trzy miesiące był bez klubu, a wygląda fizycznie w porządku. To ambitni piłkarze, którzy nie przyszli do Zabrza po to, żeby sobie tutaj posiedzieć. Łapiemy dobry kontakt i mam nadzieję, że szybko przełoży się też to na nasze wyniki – zaznacza najskuteczniejszy póki co piłkarz Górnika w tym sezonie.
Piast Gliwice wciąż boryka się z problemami.
Dwa tygodnie przerwy ligowej i treningi nie przyniosły oczekiwanej przemiany, a gliwiczanie mieli jeszcze więcej powodów do przemyśleń. W Płocku tylko momentami – i to raczej w pierwszej połowie – goście starali się nawiązać walkę z Wisłą. Znów szwankowały te same rzeczy. Wolna gra, mała ruchliwość i kreatywność w ataku oraz problem z dochodzeniem do sytuacji bramkowych. Czy w kilka dni da się diametralnie naprawić te elementy? – Brakowało nam płynnego przejścia z obrony do ataku i zdecydowania w pewnych sytuacjach, kiedy można było podjąć inne decyzje. Przeciwnik też zagrał dobrze. Dzięki postawie Franka Placha w bramce długo byliśmy w grze. Na pewno będą zmiany w naszym składzie, nie powiem, że wyjdzie całkowicie zmieniona jedenastka w porównaniu do ostatniego meczu, ale liczę, że te korekty pozwolą na jakościowo lepszą grę w spotkaniu z Rakowem – wyjaśnia trener Waldemar Fornalik.
We Wrocławiu są rozczarowani swoją formą i wynikami.
Rozczarowani wynikiem meczu z Wartą Poznań byli piłkarze Śląska. – Praktycznie cały mecz mamy piłkę, ale nie przekłada się to na żadną sytuację – irytował się Martin Konczkowski. – Wykonujemy milion dośrodkowań, praktycznie może jeden w miarę groźny strzał, ale z tego nie było nic specjalnego. Zabrakło nam precyzji, przyśpieszenia, ale też pazerności w polu karnym. O ile w pierwszej połowie było nas tam mało, tak w drugiej wydawało się, że wchodziliśmy w trzech-czterech, ale byliśmy pasywni. Rywal zagęścił mocno środek boiska, odpuścił boki, my wykonywaliśmy tysiąc dośrodkowań, a efektów brak. Starszemu koledze wtórował 22-letni napastnik, Dennis Jastrzembski. – Walczyliśmy cały mecz, w pierwszej połowie było ciężko, ale w drugiej mieliśmy duże szanse – stwierdził piłkarz legitymujący się podwójnym obywatelstwem, polskim i niemieckim. – Spróbowaliśmy, ale musimy trenować skuteczność. Nigdy nie wiadomo, jak się wejdzie w mecz. Raz się wyjdzie dobrze, raz nie. Od pierwszej minuty chcieliśmy dać z siebie sto procent, ale tym razem się nie udało. Przed nami kolejny tydzień treningów, których zwieńczeniem będzie mecz ligowy. Czekamy na sobotę i chcemy wygrać z Górnikiem Zabrze dla kibiców, rodziców i całego klubu.
Skra Częstochowa nie może się pogodzić z porażką.
– Ten mecz, tak naprawdę był na 0:0 – stwierdził w klubowych mediach bramkarz Skry Jakub Bursztyn. – Gdybyśmy wykorzystali tę ostatnią sytuację w meczu, to doprowadzilibyśmy do remisu i podział punktów byłby sprawiedliwy. Ale cóż… przegrywamy trzecie spotkanie z rzędu. Jest w nas bardzo duża złość. Już dwa tygodnie temu, po porażce z Odrą Opole, chcieliśmy zagrać jak najszybciej kolejny mecz, żeby sobie i wszystkim udowodnić, że nie zasługujemy na porażki, ale była przerwa reprezentacyjna. Wróciliśmy więc do gry po dwóch tygodniach, już niestety w zmienionym składzie z powodu kontuzji reprezentantów, i znowu nie udało się zdobyć nawet punktu. Przed nami już jednak w niedzielę wyjazd do Tychów i mam nadzieję, że stamtąd przywieziemy trzy punkty.
Super Express
Jacek Góralski w rozmowie z “SE”.
– Jak z pana zdrowiem?
– Na szczęście ze zdrowiem już wszystko w porządku. Wróciłem do treningów i zagrałem 45 min w meczu z Lipskiem. Moja absencja była spowodowana urazem mięśnia dwugłowego uda. W tym czasie nie siedziałem, nic nie robiąc, tylko trenowałem, aby być wmożliwie najlepszej formie po powrocie do pełnej sprawności. Dużo nie straciłem w klubie, ponieważ mieliśmy przerwę na mecze reprezentacji. Przez ostatni tydzień normalnie przygotowywałem się z drużyną i zniecierpliwością czekam na kolejne spotkanie w lidze.
– Kontuzja uniemożliwiła panu przyjazd na zgrupowanie we wrześniu. Czy była okazja do rozmowy z selekcjonerem?
– Z trenerem Michniewiczem jesteśmy wstałym kontakcie od dłuższego czasu. Wiem, że miał przyjechać na mecz z Werderem Brema, który graliśmy trzy tygodnie temu. Niestety, wtedy mój udział wpotyczce wykluczyła kontuzja mięśnia. W efekcie selekcjoner nie pojawił się na trybunach, ale stale otrzymuję informacje, że trener wraz ze sztabem monitorują moje mecze. Dlatego chcę być w dobrej formie i zapewnić sobie miejsce wkadrze na mistrzostwa świata.
Dariusz Adamczuk komentuje dobre występy Almqvista i powołanie Łęgowskiego.
– Nie jest łatwo sprowadzić takiego zawodnika, który kosztuje cztery miliony euro – wyznał sternik Pogoni. – Nie udałoby się to bez pomocy trenera Gustafssona, który z nim pracował. To on namówił Pontusa. Cieszę się z tego, bo to wartość dodana. Zawodnicy, którzy trenowali ze szkoleniowcem, dalej chcą z nim pracować – tłumaczył. Odkryciem w Pogoni jest pomocnik Mateusz Łęgowski, który pokazał się w kadrze. Czy to kolejna perełka w szczecińskim zespole, za którą trzeba będzie wyłożyć kilka milionów euro? – Nie myślę o tym, żeby sprzedawać Mateusza – zaznaczył Adamczuk. – Nie rozmawialiśmy nawet na ten temat. Myślę, że to też dla niego trochę za wcześnie. Chciałbym, aby rozegrał sezon do końca. Cena zawodnika, który odchodzi z Pogoni, nie jest już niska. To przez poprzednie transfery: Kozłowskiego, Piotrowskiego czy Benedyczaka. Historią tych transferów pokazaliśmy, że to muszą być spore kwoty. Ale tak jak z Lecha nikt nie odchodzi za frytki, to myślę, że raczej z Pogoni także nikt nie będzie odchodził za frytki – podkreślił.
Fakt
Tomasz Frankowski wierzy w przełamanie Milika.
Za Milika kciuki trzymają też kibice reprezentacji Polski mający nadzieję, że 28-latek w końcu odblokuje się w kadrze i zacznie trafiać do siatki też w biało-czerwonych barwach. – U napastników często jest tak, że potrzebują jednego gola, by zeszło z nich c i ś n i e n i e i zaczęli zdobywać bramki seriami. Arek jest świetn y m piłkarzem, co wielokrotnie pokazywał, więc jestem spokojny o jego formę na mistrzostwach świata. Co prawda przed mundialem nie będzie miał wielu okazji, by trafić dla kadry, ale jeszcze raz powtórzę, jestem spokojny o Arka – zakończył Frankowski.
Kapitan AMPfutbolowej kadry, Przemysław Świercz.
Jego życie obróciło się o 180 stopni w 2009 roku. Wraz z grupą znajomych zwiedzał na motocyklu Norwegię. Zderzył się z kamperem. Trzeba było amputować prawe podudzie… Gdy zapytaliśmy kapitana Biało-Czerwonych, czy pojawiają się myśli, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie ampfutbol, odpowiada: – Nie grzebię w przeszłości. Żyję tym, co jest tu i teraz. Myślę, że gdybym nie zaczął grać w piłkę, to pojawiłaby się inna dyscyplina. Nie umiałbym siedzieć w domu i nic nie robić. […] Jestem osobą bardzo wierzącą. Wiara w Pana Boga i wartości, jakie wyniosłem z domu, bardzo ułatwiły mi postrzeganie świata.
Przegląd Sportowy
Czy Jerzego Brzęczka w Krakowie dręczyły problemy, które zaczęły się jeszcze w kadrze? Antoni Bugajski.
Po spadku Brzęczek się nie ewakuował, tylko wziął część winy na siebie i postanowił trwać na stanowisku także w pierwszej lidze, aby przywrócić Wiśle Ekstraklasę. Jeżeli do tej pory miał przeciwko sobie niechętnych kibiców, niechęć została pomnożona i spotęgowana, a w niektórych przypadkach przekształciła się w jawną wrogość. Jeżeli przegrywa się z Chojniczanką albo Puszczą Niepołomice, przy całym szacunku dla klasy przeciwników, rozczarowanie, a może nawet upokorzenie dumnego kibica Białej Gwiazdy trzeba zrozumieć, bo on z takimi porażkami jeszcze nigdy nie miał do czynienia. Problem w tym, że Brzęczek niemiłosiernie krytykowany był już wcześniej, a deklaracje nowego prezesa klubu o niesłabnącym zaufaniu do potykającego się szkoleniowca jedynie eskalowały frustrację. Mierził kibiców i wielu dziennikarzy, którzy – mam wrażenie – odgrywali się na nim za to, w jaki sposób prowadził kadrę i jak skutecznie odgradzał się od mediów, może i nieświadomie przyczyniając się do wykopania rowów, których nie dało się zasypać nawet później, gdy już pracował z Wisłą.
Dariusz Dźwigała narzeka, że w Polsce nie szanuje się trenerów.
Prawie cztery lata temu został pan zwolniony z Wisły i już nie wrócił na karuzelę. Świadomie?
Telefon czasem dzwoni, co prawda nie z klubów z najwyższej klasy rozgrywkowej, ale propozycje się pojawiają. Średnio byłem nimi zainteresowany, bo w Polsce nie szanuje się trenerów. Trzy razy mocno się sparzyłem, zawiodłem i nie do końca wiem, dlaczego tak ze mną postąpiono. Szczególnie chodzi o Płock, dokąd przyszedłem do pracy cztery dni przed pierwszym meczem, bo Jurek Brzęczek został selekcjonerem kadry. Świadomie zrezygnowałem ze świetnej i prestiżowej pracy w PZPN, gdzie prowadziłem drużynę do lat 19. Skusiłem się na Ekstraklasę, w której wcześniej samodzielnie nie pracowałem, byłem jedynie asystentem Tomasza Hajty w Jagiellonii. Po trzech miesiącach mnie zwolniono z bilansem trzy wygrane, cztery remisy i pięć porażek. Chwalono mnie za treningi i całokształt, ale nigdzie nie miało to przełożenia na zaufanie.
W czym jest problem, że tak mało dostawał pan czasu?
W Dolcanie Ząbki, kiedy pracowałem dłużej niż kwartał, mieliśmy dobre wyniki. Moja fi lozofi a piłki jest trudna do wdrożenia od razu. Wszyscy chcą wyniku tu i teraz, a ja jestem „zafi ksowany”, by grać w piłkę. Do tego potrzeba czasu. Jako piłkarz lubiłem, kiedy byłem „synkiem trenera” i czułem jego wsparcie, zaufanie. Jak Edward Lorens w Pogoni czy Bronisław Waligóra w Hetmanie mówili: „Dźwigu, od ciebie zaczynam ustalanie składu”, to potem oddawałem im na boisku. Jak któryś trener stał nade mną z kijem i groził, to przynosiło to odwrotny skutek. Takim wspierającym szkoleniowcem r ó w n i e ż próbowałem być wobec swoich drużyn. Dużo łatwiej by mi się pracowało, gdybym dostał więcej czasu, cierpliwości i zaufania od przełożonych.
To proszę jeszcze powiedzieć, kto w Polsce nie szanuje trenerów?
W wielu przypadkach my sami siebie nie szanujemy. To boli. Nie chcę wszystkich wrzucać do jednego worka, ale śmiać mi się chce, jak czasem prezes siada ze szkoleniowcem, oglądają mecz i poucza go w kwestiach taktycznych. To nie jest normalne.
Radosław Kałużny wspomina kadrę Jerzego Engela.
Za moich czasów na trzy dni przed meczem kapitan Tomek Wałdoch mówił trenerowi Engelowi, że koniec zabawy i zabieramy się za robotę. „Wygracie?” – pytał nas Engel. „Wygramy” – zapewnialiśmy. „Ok” – odpowiadał selekcjoner. No i po 16 latach zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie eliminacji mistrzostw świata. Turniej życia bez walki jednak zaprzepaściliśmy. Ale co do trenera Engela – nigdy złego słowa nie powiem, byłem jego „synkiem”. Wpuścił mnie z ławki w meczu towarzyskim z Rumunią. Po nim palę sobie fajkę za autokarem, a Engel podchodzi i mówi: „Radek, liczę na ciebie”. I w następnym meczu, przeciwko Ukrainie w Kijowie, wygranym 3:1 wyszedłem w pierwszym składzie i dobiłem ich ostatnim golem. […] Reprezentacja z Jurkiem na ławce po 16 latach awansowała do mistrzostw świata. Przed wyjazdem do Azji zaczęło się pompowanie balonika. Selekcjoner mówił, że jedziemy po medal, co udzieliło się otoczeniu. Nie byłem wyjątkiem. No pewnie, że ma rację. Półfinał jest realny, myślałem sobie. To był mój błąd. Zabrakło zimnej krwi i chłodnego konsumowania awansu. Jednak czy można się nam dziwić? Byliśmy wyposzczeni, bo na dużą imprezę awansowaliśmy po niemal dwóch dekadach. Gdybym tylko wtedy przypomniał sobie słowa Kazimierza Górskiego, być może udałoby się zbić gorączkę. Na mundialu w 1974 roku, kiedy reprezentacja Polski wyprzedziła w grupie Argentynę i Włochy, a kraj opanowała euforia, on jako jedyny studził nastroje: „No i z czego ta radość? Wyszliśmy z grupy i wkraczamy na salony. Dopiero nasza gra na nich przesądzi, jak zostaniemy zapamiętani”. Wystarczyło przypomnieć sobie tamtą wypowiedź i być może inaczej zachowywałbym się po awansie. Niestety, dołączyłem do korowodu euforii, tańców i bankietów.
Adrian Lis chciałby trafić do Legii, ale odbieranie jej punktów też mu się podoba.
– Jeszcze przed meczem rozmawiałem z Dawidem (Szymonowiczem – przyp. red.) i mówiłem mu, że bardzo potrzebujemy tych punktów, bo wiemy, jaka jest sytuacja w tabeli. Z drużynami będącymi blisko nas musimy wygrywać, a przynajmniej nie przegrywać – mówił z kolei Adrian Lis. Golkiper Warty zdaje sobie sprawę, jakie zadanie czeka jego i kolegów w najbliższej kolejce. Zieloni zagrają w Warszawie z Legią. – Okrutnie się broniliśmy, ale też dlatego, że nie było „Zrela”, co dało się odczuć. Brakowało też „Dimy” i jego wzrostu. Czujne oko trenera, który na końcu postawił chyba na siedmiu obrońców. To cenne zwycięstwo, bo gdybyśmy przegrali, byłby przed nami ciężki tydzień. Jechalibyśmy na Legię bardziej zestresowani, a tak, jedziemy po swoje, po zwycięstwo, jak w lutym. Nie chcę się czuć faworytem, bo Warta zawsze będzie Wartą. Nie ukrywajmy tego, to Legia jest potęgą. To klub, do którego chciałoby się trafi ć. Mam nadzieję, że uda nam się wykorzystać brak w drużynie warszawskiej Filipa Mladenovicia (będzie pauzował za kartki – przyp. red.) – analizował bramkarz.
fot. Newspix