Dawid Kurminowski rok temu w glorii króla strzelców słowackiej ekstraklasy przechodził z MSK Żylina do duńskiego Aarhus za milion euro. Pobyt w nowym klubem na razie jest rozczarowaniem, w pierwszym roku polski napastnik strzelił tylko dwa gole. W kolejny sezon wchodzi jednak z dużymi nadziejami i tłumaczy, dlaczego w poprzednim było tak słabo. Rozmawiamy także o rywalu Pogoni Szczecin, czyli Broendby, z którym Kurminowski mierzył się już trzykrotnie, ogromnym przeskoku sportowym i wspólnej grze z Jackiem Wilsherem. Zapraszamy.
W miniony weekend naocznie przekonałeś się o obecnym potencjalne Broendby. Jak na tu i teraz oceniasz ten zespół?
Myślę, że jest bardzo dobrze przygotowany. W niedzielę się o tym przekonaliśmy. Nawet gdy zakładaliśmy wysoki pressing, Broendby łatwo spod niego wychodziło, mimo że czasami miało mniej zawodników. Rywale zagrali naprawdę fajnie, kontrolowali przebieg meczu i stwarzali sobie sytuacje. Porażka 0:1 to dla nas najniższy wymiar kary.
Czyli to drużyna, która raczej stara się dominować i atakować pozycyjnie?
Tak, dokładnie.
Co jest jej najmocniejszą stroną?
Właśnie to utrzymanie przy piłce i kontrolowanie gry. Gdy Broendby ma posiadanie, czuć, że rozgrywa mecz na swoich warunkach.
W poprzednim sezonie grałeś przeciwko Broendby dwa razy. Są jakieś wyraźniejsze różnice w porównaniu do tego, co widziałeś w niedzielę?
Chyba nie, to po prostu topowa drużyna jak na duńskie warunki. Generalnie Broendby bardzo dużo zyskuje będąc na własnym stadionie. Ma za sobą 25 tys. kibiców na trybunach i to je doładowuje. Widziałem sporą różnicę między Broendby-gospodarzem, a Broendby-gościem, gdy my graliśmy u siebie na inaugurację tamtego sezonu. Wtedy nie było po nim widać takiej pewności siebie.
Kto tam najbardziej imponuje?
Bardzo ważną postacią jest kapitan Josip Radosević. Obok niego w środku pola gra Anis Slimane – świetnie się zaprezentował, strzelił zwycięskiego gola [dziś nie zagra za kartki, PM]. Normalnie kapitanem Broendby byłby Andreas Maxso, ale leczy poważniejszą kontuzję i prędko na boisko nie wróci. To jeden z najlepszych stoperów w lidze duńskiej. Mierzyłem się z nim dwukrotnie i trudno mi się grało.
A gdzie widzisz słabe punkty rywala Pogoni?
Nie ma ich zbyt wiele. Wspominałem, że Broendby dość łatwo radziło sobie z naszym pressingiem, ale ogólnie właśnie tak trzeba z nim grać. Jak już uda się wysoko odebrać piłkę, można tę obronę zaskoczyć szybkim atakiem.
Jak zestawiłbyś siłę Broendby z FC Kopenhaga i FC Midtjylland, czyli klubami, które w ostatnim sezonie punktowo były znacznie lepsze? To różnica klas?
Moim zdaniem nie. Czwarte miejsce Broendby to było tam duże rozczarowanie i to bardziej ta drużyna grała poniżej swoich możliwości, niż Kopenhaga i Midtjylland jakoś wyjątkowo błyszczały. Myślę, że co do piłkarskiego potencjału, mówimy o trzech zespołach na podobnym poziomie.
Przejdźmy do twojej sytuacji. Rozumiem, że pytanie, czy jesteś zawiedziony swoim pierwszym rokiem w Danii jest retoryczne.
Trochę jestem, nie ukrywam. Byłem rozczarowany tym, jak wyglądał nasz styl gry. Założenia, które przedstawiano mi w momencie transferu mocno różniły się od tego, co działo się później. W pierwszych kolejkach faktycznie próbowaliśmy grać technicznie, kombinacyjnie i tak dalej, ale niezbyt to wychodziło, dlatego szybko powróciliśmy do starego stylu, czyli długiej piłki i kontrowania. Trudno mi się odnaleźć na boisku w takich okolicznościach. Swoje zrobiła też różnica między ligami.
Latem zmienił się trener, przyszedł Niemiec Uwe Roesler, który chce prezentować znacznie bardziej otwarty futbol, więc mam nadzieję, że nadejdą dla mnie lepsze dni. Na treningach i podczas sparingów wyglądało to dobrze, pozostaje przenieść te założenia na mecze ligowe. Widzę dużą szansę, że nowy sezon będzie wyglądał znacznie lepiej od poprzedniego, w którym ledwo się utrzymaliśmy.
Czyli pasujesz do drużyn dominujących, rozgrywających piłkę, preferujących futbol kombinacyjny?
Dokładnie. Przez pięć lat byłem w akademii Lecha Poznań, który w Ekstraklasie najczęściej dominuje w swoich meczach. Zespoły Lecha z naszego rocznika też przeważnie miały wielką przewagę w posiadaniu piłki. Później poszedłem do Żyliny i było podobnie. Jestem przyzwyczajony do takiego grania. W Danii zetknąłem się z czymś dla mnie nowym, potrzebowałem czasu, żeby się przestawić.
Wspominałeś o przeskoku między ligami. Jest duży?
Bardzo. Największą różnicę odczułem w fizyczności. W Danii gra się naprawdę ostro. Sędziowie nawet nie gwiżdżą fauli w sytuacjach, które w Polsce lub na Słowacji mogłyby się w niejednym przypadku zakończyć kartką. Dostajesz sygnał, że masz wstawać, bo ich zdaniem nic nie było. Jakość piłkarska także jest wyższa. Grając chociażby z Broendby widzisz, że tam praktycznie każdy jest dobrze wyszkolony technicznie, dlatego potrafi wyjść z wysokiego pressingu. Na Słowacji często wystarczyło zamknąć jedną stronę i już rywal posyłał dalekie podanie, które padało naszym łupem. W lidze duńskiej tak łatwo nie ma.
Nie brałeś pod uwagę odejścia latem, przynajmniej na wypożyczenie?
Nie zamykam się na kolejne kroki, które mogą mi umożliwić dalszy rozwój i zapewnią większą liczbę minut na boisku, ale na razie jestem w Aarhus i na tym się skupiam. Czasu mimo wszystko nie straciłem. Przez ten rok i tak wiele się nauczyłem, jestem dziś lepszym piłkarzem.
Zapłacono za ciebie milion euro, jesteś jednym z najdroższych zawodników w historii klubu. Czujesz, że choćby z tego tytułu masz tu spory kredyt zaufania?
Nikt mi nie przypomina o tej kwocie i nie daje do zrozumienia, że w związku z nią mam większe zaufanie czy większą presję. Na wszystko pracujesz na boisku.
Aarhus do końca walczyło o utrzymanie. Skąd taka degrengolada, skoro we wcześniejszych latach cały czas kręciło się wokół podium lub na nim było? Chęć odejścia od brzydkiego dla oka futbolu zaburzyła rytm drużyny?
Coś w tym może być. Rok temu wielu zawodników sprowadzono pod kątem zmiany stylu gry. Niektórych pozyskiwano dość późno, trenowali tydzień czy dwa – ja się do tego grona zaliczam – i zaczynała się liga. Nie byliśmy dobrze zgrani, sporo rzeczy pozostawało niedopracowanych. W efekcie kiepsko zaczęliśmy, przez co szybko porzucono ambitniejsze założenia i wrócono do starych rozwiązań. Problem polegał na tym, że nowi zawodnicy już do nich nie pasowali.
Wiosną dzieliłeś szatnię z Jackiem Wilsherem. Coś jeszcze zostało z jego dawnej świetności?
Zostało, naprawdę. Miał wielki spokój i opanowanie w środku pola, technika na najwyższym poziomie.
Rzucało się w oczy, że to już jego ostatnie podrygi w karierze i za chwilę zejdzie ze sceny?
Zależy, o którym okresie mówimy. Na początku było widać, że jest zadowolony i chciał tu nawet zostać na dłużej. Kolejne wyniki i sposób naszej gry sprawiały jednak, że jego entuzjazm malał. Wcześniej miał kontuzję, chciał się odbudować, a jemu chyba też deklarowano, że zespół będzie grał ofensywną piłkę, co rozminęło się z praktyką. Im dalej w las, tym bardziej mógł się czuć zmęczony.
Byłeś zaskoczony, że ogłosił zakończenie kariery?
Mimo wszystko tak. Jednak było po nim widać, że ma to coś i nie stracił piłkarskiej klasy. Sądzę, że poradziłby sobie jeszcze w niejednym lepszym klubie.
Wracając do twojej sytuacji – mecz z Broendby przesiedziałeś na ławce. Powód do niepokoju?
W okresie przygotowawczym wszystkie sparingi rozgrywałem w podstawowym składzie, ale niestety tydzień przed ligą zachorowałem. Zacząłem trenować dopiero dwa dni przed meczem, więc decyzja trenera była zrozumiała.
Czyli od następnej kolejki grasz od początku?
Nie wiem, ale chciałbym!
Na co liczysz w tym sezonie?
Na to, że trwale zmienimy nasz styl gry, a wtedy będę mógł się bardziej pokazać. W poprzednim sezonie stwarzaliśmy sobie mało sytuacji, najczęściej musieliśmy liczyć na szczęście lub poważniejszy błąd przeciwnika.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
WIĘCEJ O NASZYCH PUCHAROWICZACH:
Fot. FotoPyK