Jest ulubieńcem Juergena Kloppa, na boisku potrafi zrobić niemal wszystko, do dzieci mówi po hiszpańsku, niedawno nadano mu tytuł szlachecki, a już niedługo może przejść do historii Premier League. Mowa o Jamesie Milnerze, który właśnie przedłużył kontrakt z Liverpoolem i liczy na to, że zdoła jeszcze bardziej zadziwić świat.
– Jestem wniebowzięty tą informacją. To dla nas bardzo ważne. Dla nas wszystkich – to były pierwsze zdania wypowiedziane przez Juergena Kloppa, kiedy dowiedział się, że James Milner zostanie na Anfield w kolejnym sezonie. Wielu może być zaskoczonych takimi słowami i stwierdzić, że to jest właśnie to słynne “jechanie na picu” niemieckiego szkoleniowca, ale nic bardziej mylnego.
Serce i płuca Liverpoolu
Oczywiście patrząc na to całkowicie z zewnątrz, wydaje się, że Milner nie jest w ogóle istotnym ogniwem Liverpoolu i nie odgrywa znaczącej roli. Wystarczy spojrzeć na jego czas spędzony na boisku w minionym sezonie – 843 minuty w 24 spotkaniach Premier League, to nie jest oszałamiający wynik. Szczególnie kiedy spojrzyjmy na innych zawodników The Reds. Pozostaje więc myśl, że Anglik jest po prostu tzw. “Atmosfericiem” i pomaga drużynie głównie pod względem mentalnym. W końcu od dawna jest już drugim kapitanem zespołu i zastępuje na tym stanowisku Jordana Hendersona.
Klopp nie odmawia “Milliemu” umiejętności przywódczych, ale zawsze gdy tylko ma okazję, stara się zwracać uwagę na jego umiejętności czysto piłkarskie. – Dużo się mówi o zdolnościach przywódczych Milnera, o jego wpływie na atmosferę w szatni. To oczywiście jest w pełni uzasadnione i zgodne z prawdą, ale mam wrażenie, że często pomijana jest jego boiskowa jakość. Wciąż występuje na bardzo wysokim poziomie, po prostu nie mogliśmy go stracić – podkreślił Niemiec.
Dla Kloppa najważniejsze u Milnera jest to, że potrafi zagrać niemal na każdej pozycji. Jego nominalną miejscem na boisku jest oczywiście środek pola, ale Anglik nie ma najmniejszego problemu, chociażby z grą na bokach. Dopóki w klubie nie było Kostasa Tsimikasa, to właśnie on zwykle zastępował Andy’ego Robertsona na lewej obronie. W zeszłym sezonie, kiedy Liverpool dotknęła prawdziwa plaga kontuzji, 36-latek grał bardzo dużo, niemal za każdym razem na innych pozycjach, łatając wszelkie dziury.
Milnerowi nie można jednak przykleić też łatki boiskowego “strażaka” czy “zapchajdziury”. Pomimo zaawansowanego wieku, Anglik ma sporo jakości, o której wspomina Klopp. Gra bardzo ostro, ale z głową. Do tego jest płucami i sercem drużyny, które potrafią przebiec jeszcze kilkadziesiąt metrów na pełnym sprincie, w samej końcówce spotkania. Do tego fantastycznie wykonuje stałe fragmenty gry – w szczególności rzuty karne. Po to właśnie jest potrzebny w drużynie Liverpoolu. Nie będzie przesadą, jeżeli użyje się stwierdzenia, że potrafi po prostu wszystko i w każdych okolicznościach.
Uparty sukinsyn
Nie należy zapominać, że oprócz fantastycznego piłkarza, w przypadku Milnera, mamy do czynienia przede wszystkim z dobrym człowiekiem. Zawodnik Liverpoolu wraz ze swoją żoną Amy Fletcher, od lat prowadzą fundację jego imienia, która wspiera potrzebujące dzieci z Wielkiej Brytanii. Właśnie między innymi dzięki temu został niedawno odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego V klasy (MBE).
Milner to także totalny profesjonalista, co jest głównym kluczem do utrzymania wysokiej formy, pomimo upływu lat. Od dziecka uprawiał różne sporty, nie tylko piłkę nożną. Do dziś jest całkowicie sfokusowany na zdrowym stylu życia, więc w ogóle nie pije też alkoholu. Jak sam mówi, jedyny napój z procentami, którego w życiu spróbował, to mały Strongbow, którym poczęstował go tata, kiedy był nastolatkiem. Anglik obserwował też kariery wielu fantastycznych piłkarzy, w tym także swoich kolegów z boiska, którzy właśnie przez picie stracili swoją szansę i nierzadko znajdowali się na dnie.
Piłkarz Liverpoolu jest także bardzo blisko związany ze swoimi dziećmi, od których oczekuje bardzo wiele, podobnie jak od siebie samego. Szczególny nacisk w rodzinie Milnerów stawia się na edukację, co momentami może się wydawać nieco przesadzone. W wywiadzie dla “The Timesa” w 2018 roku 36-latek opowiadał na przykład, że rozmawia ze swoimi dziećmi… po hiszpańsku. – Nauczyłem się tego, kiedy podpisałem kontrakt z City, żeby móc porozmawiać z Davidem Silvą i Pablo Zabaletą. Byłem pod wrażeniem ludzi, którzy potrafili bez problemu przełączać się pomiędzy dwoma językami. Dlatego odkąd urodziło się dwoje moich dzieci, rozmawiam z nimi po hiszpańsku – przyznał Milner.
W tym samym wywiadzie Anglik potwierdził także, że zawsze stawia na swoim i jeżeli czegoś się podejmuje, to po prostu brnie w to na całego. – Moja żona wam powie, że taki właśnie jestem. Jeśli się na coś nastawię, to robię to. Jestem uparty i zawsze chcę mieć rację. Nienawidzę przegrywać. Często toczymy w domu ostre debaty i zawsze żartujemy, że mógłbym być prawnikiem. Jestem dość upartym sukinsynem – stwierdził piłkarz Liverpoolu.
Cel? Gareth Barry
Dlatego właśnie nie można się dziwić, że w poniedziałek Liverpool podjął ostateczną decyzję dotyczącą jego kontraktu, który wygasał z końcem czerwca. Umowa została przedłużona o kolejne 12 miesięcy, więc Milner prawdopodobnie wejdzie już w najbliższym czasie do klubu “600”, czyli zawodników, którzy doszli właśnie do takiej liczby występów w Premier League. W tej chwili zawodnik The Reds zajmuje czwarte miejsce w tabeli wszech czasów z 587 meczami na koncie. Wydaje się więc, że 13 spotkań w kolejnym sezonie jest do osiągnięcia, bez najmniejszego problemu. Oczywiście, jeżeli nie pojawią się jakieś poważne kontuzje.
Najważniejsze pytanie brzmi jednak: Czy James Milner jest w stanie jeszcze przebić Garetha Barry’ego i zostać zawodnikiem z największą liczbą występów w Premier League? Szansa oczywiście jest. Przynajmniej dopóki pomocnik Liverpoolu będzie grał w piłkę. Ale właśnie, ile by musiał jeszcze grać, żeby przebić wynik 653 występów? Patrząc na to, że w tym sezonie rozegrał “tylko” 23 spotkania, to musiałby pozostać na najwyższym poziomie rozgrywkowym jeszcze przez co najmniej trzy sezony.
Jednak patrząc na to, w jakiej Milner jest obecnie dyspozycji fizycznej – absolutnie nie można wykluczyć takiego scenariusza. Szczególnie że on sam udowodnił właśnie, że wciąż jest głodny sukcesów. W końcu przedłużając kontrakt na Anfield, odrzucił bardziej opłacalne propozycje z MLS. Oczywiście, wątpliwe jest, aby został aż tak długo w samym Liverpoolu, ponieważ wymagania na tym poziomie, na którym znajduje się zespół Juergena Kloppa, są niezwykle wysokie. Anglik z kolei już młodszy nie będzie. Ale zawsze może zejść nieco niżej i zostać zawodnikiem jakiegoś ligowego średniaka, podobnie jak zrobił to rzeczony Gareth Barry. Po Manchesterze City i Evertonie znalazł się w West Bromie i to właśnie tam zakończył karierę w wieku 39 lat. Właśnie tyle będzie miał James Milner, jeżeli pogra jeszcze przez trzy sezony.
Dzięki przebiciu wyniku Barry’ego Milner zapisałby się na zawsze w historii Premier League. Do niedawna wydawało się jeszcze, że nikt nie będzie w stanie zbliżyć się do takiej liczby występów, ale to normalne przy takich rekordach. Podobnie było, chociażby z tymi Gerda Muellera, z którymi radził sobie ostatnio Robert Lewandowski. Kiedy Anglik opuszczał Manchester City, nikt się raczej nie spodziewał, że będzie jeszcze w stanie grać na takim poziomie. Podejrzewano raczej, że znajdzie się na równi pochyłej i zacznie odcinać kupony.
Milner trafił jednak pod skrzydła Kloppa, który dał mu drugą młodość. Dzięki temu 36-latek sięgnął z Liverpoolem po mistrzostwo Anglii, Puchar Anglii, Puchar Ligii, ale przede wszystkim wygrał w Lidze Mistrzów, której brakowało w jego gablocie. Do tego to właśnie w barwach The Reds Anglik rozegrał najwięcej spotkań spośród wszystkich klubów, w których występował (289). Dlaczego więc ta dobra passa miałaby się niedługo zakończyć?
Czytaj więcej o Premier League:
- Fabio Carvalho – kolejny diament do oszlifowania przez Kloppa
- Czy sezon Liverpoolu na pewno można uznać za udany?
- To może być przełom. Manchester City odnalazł charakter
Fot. Newspix