Reklama

“Miałem pauzować kilka tygodni, wypadłem na pół roku. Dziś doceniam każdą chwilę”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

08 kwietnia 2022, 11:37 • 9 min czytania 5 komentarzy

Maciej Domański z sześcioma golami i sześcioma asystami był w ubiegłym sezonie Ekstraklasy zdecydowanie najefektywniejszym piłkarzem Stali Mielec. W tym jednak dopiero na wiosnę wrócił do normalnego grania, bo całą jesień stracił z powodu kontuzji, której leczenie okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż zakładano na początku. Skąd wzięło się tyle problemów z tym urazem? Przez co Domański miał nieprzyjemne rozmowy w klubie? Kiedy pojawił się największy kryzys mentalny? Czy po odejściu z Rakowa zwątpił w siebie? Jak dziś patrzy na decyzję Marka Papszuna? Czy kibice Stali mają powody do niepokoju przed finiszem sezonu? Zapraszamy. 

“Miałem pauzować kilka tygodni, wypadłem na pół roku. Dziś doceniam każdą chwilę”

Kibice Stali Mielec mają powody do niepokoju?

Biorąc pod uwagę całokształt w tym sezonie, myślę, że nie. Mamy bufor w postaci ośmiu punktów przewagi nad strefą spadkową. Ostatnie mecze i ogólnie cała runda wiosenna nie napawają optymizmem, ale sądzę, że w końcu zaczniemy punktować i grać na miarę swoich możliwości. Jestem przekonany, że się utrzymamy i to bez drżenia o ligowy byt do samego końca.

W praktyce potrzebujecie jeszcze jednej wygranej.

Nie wiem, jak to wygląda z matematycznego punktu widzenia, ale mamy świadomość, że już niewielu punktów nam brakuje. Na co dzień tego nie analizujemy. W najbardziej banalny sposób powiem, że skupiamy się na najbliższym meczu. Chcemy w końcu wygrać, przełamać się i potem ugrać jak najwięcej do końca sezonu, żeby zająć możliwie najwyższą lokatę.

Reklama

Patrząc na wasz terminarz, sprawę powinniście załatwić w najbliższych dwóch kolejkach: albo z Zagłębiem Lubin, albo z Wartą Poznań. Później macie Lecha, Legię i Lechię w Gdańsku, więc gdybyście teraz nie zapunktowali, przed meczami ze Śląskiem Wrocław i Wisłą Płock może być olbrzymia nerwówka.

Analizując terminarz, tak wygląda sytuacja. Ale wiemy przecież, że polska liga jest wyjątkowo nieobliczalna. Równie dobrze może być tak, że – nie daj Boże – nie pójdzie nam z Zagłębiem i Wartą, a zapunktujemy z faworytami. Oczywiście jesteśmy nastawieni, żeby zapewnić sobie spokój wcześniej. Gdyby jednak nie poszło nam w najbliższych dwóch spotkaniach, to nie załamiemy się i nie stracimy nadziei. Nasze przełamanie nadejdzie, na sto procent.

Atmosfera w szatni gęstnieje czy trochę sami siebie usprawiedliwiacie z powodu licznych osłabień zimą i ogólnej ciężkiej sytuacji klubu?

W szatni panuje dobra atmosfera. Ani w zespole, ani w sztabie nie ma zbędnej nerwowości. Dzień po dniu robimy swoje. Pozostaje czekać na zwycięstwo, które da nam trochę oddechu i zwiększy pewność siebie, której ostatnio trochę nam brakuje. Z drugiej strony, mecze, które w tym roku przegrywaliśmy lub remisowaliśmy, w większości przypadków równie dobrze mogliśmy wygrać. To też nie jest tak, że przegrywamy z kretesem, że rywale ładują nam po trzy czy cztery gole.

Był czas, w którym zaczęliście myśleć o czymś więcej niż spokojne utrzymanie? Bożidar Czorbadżijski zimą mówił o walce o pierwszą szóstkę.

Reklama

Po rundzie jesiennej czuliśmy się mocni jako drużyna i jako klub. Zimowe osłabienia w większości były niespodziewane. Kilku chłopaków od nas odeszło, do tego pojawiła się choroba Mateusza Maka. Wszystko się nawarstwiło. W każdym razie, zimą apetyty były duże, no ale niestety, życie zweryfikowało te plany. Teraz trzeba sobie jak najszybciej zapewnić utrzymanie.

Przegrana z Cracovią miała dla pana słodko-gorzki smak. Z jednej strony kolejka porażka drużyny, z drugiej wreszcie strzelił pan gola w Ekstraklasie po swoich przejściach.

Całą jesień praktycznie nie grałem. Musiałem sobie poradzić z może nie ciężką, ale nieprzyjemną, długo trwającą kontuzją. Był to dla mnie trudny okres, nigdy w karierze nie pauzowałem tak długo. Leczenie szło opornie, organizm buntował się. Na szczęście to już za mną. Dziś jeszcze bardziej doceniam każdą minutę spędzoną na boisku bez bólu. Cieszę się, że przełamałem się indywidualnie. Na gola w Ekstraklasie czekałem blisko rok.

Będzie pan teraz pierwszym wykonawcą rzutów karnych?

Trudno powiedzieć. Grzesiu Tomasiewicz też dobrze je wykonuje, zdobył już w ten sposób wiele bramek. Obaj jesteśmy wyznaczeni, będziemy musieli się dogadywać na bieżąco.

Pomówmy więcej o pana kontuzji, nie brakowało w tej historii zwrotów akcji. Na początku wydawało się, że to w sumie nic poważnego.

Zmagałem się z zapaleniem ścięgna przywodziciela i spojenia łonowego. Konsultowałem się z trzema lekarzami. Dwóch z nich powiedziało, że można z tym trenować i grać, to tylko kwestia poradzenia sobie z bólem. Byłem nastawiony optymistycznie, ale podczas letniego okresu przygotowawczego uraz coraz bardziej mi doskwierał. Trzeba było działać. Pojechałem do centrum osteopatii, żeby leczyć się zachowawczo i uniknąć operacji. Spędziłem tam sześć tygodni. Było dużo lepiej, aczkolwiek przy sprintach i uderzeniach piłki nadal czułem ból. Wykonuję wszystkie stałe fragmenty i wtedy dyskomfort był największy. Po zaciśnięciu zębów dało się z tym grać, zaliczyłem “kontrolne” 20 minut w Szczecinie pod koniec sierpnia, ale po kolejnej konsultacji lekarskiej zaproponowano mi zabieg. Przerwa miała trwać od sześciu do ośmiu tygodni. Zakładałem scenariusz najkorzystniejszy, w którym już na początku października powinienem wrócić do grania. Do końca roku zostałoby mi 8-9 meczów.

Zdecydowałem się na ten krok. Niestety, po zabiegu pojawiło się wiele komplikacji. Na początku w ranę pooperacyjną wdało się zakażenie, przez co zrobił się zrost. Przez niego po dwóch miesiącach, gdy miałem wracać do treningów, ból był w zasadzie taki sam jak wcześniej. Pod koniec października znów poszedłem pod nóż, żeby usunąć zrost. Rana ponownie się otwierała, nie chciała się goić, mimo szwów. Do tego pojawiło się kolejne zakażenie. Następny miesiąc straciłem tylko i wyłącznie na leczeniu tej rany. Potrzebowałem czasu. Z drobnej sprawy, która miała mnie kosztować parę tygodni grania, wyszło pół roku w plecy. Obym nigdy więcej czegoś podobnego nie doświadczył.

Te zakażenia to duży pech czy bardziej błędy ludzkie?

Duży pech, zwyczajnie. Po czasie okazało się, że mój organizm reagował na szwy jak na uczulenie. Odrzucał je, przez co rana ciągle się otwierała. Z tego względu po drugim zabiegu rana nie była szyta i pozostała otwarta. Miałem założony specjalny opatrunek, który odprowadzał ropę i inne płyny. Musiałem przez miesiąc leżeć w łóżku, żeby rana samoistnie się zagoiła.

Czyli w codziennym życiu pojawił się duży problem. 

Tak. Musiałem po prostu leżeć – nie wiem, czy to źle nie zabrzmi – w rozkroku, żeby w tym specyficznym miejscu rana się osuszała i goiła. Najgorsze było to, że nie miałem na te rzeczy żadnego wpływu. Mentalnie nastawiałem się na 6-8 tygodni pauzy i powrót w październiku, a niestety wszystko się waliło i szło w złym kierunku. Trudno było mi to przetrawić. Poprzedni sezon miałem udany, bardzo dobrze się czułem pod każdym względem i liczyłem, że ten sezon okaże się jeszcze lepszy. A tu życiowy psikus.

Czuł pan presję, żeby jak najszybciej wrócić?

Tak. Kilka razy musiałem przekładać terminy powrotu. Każdy z zewnątrz dopytywał, ile jeszcze, dlaczego tak się dzieje. Leczyłem się w Warszawie i Poznaniu, więc Stal nie miała bezpośredniego kontaktu z lekarzem, wszystkie informacje docierały przeze mnie. Czułem wtedy mocny zawód ze strony klubu, że znów coś idzie nie tak. Musiałem się z tego tłumaczyć, samemu nie do końca rozumiejąc powody. Niektóre rozmowy były dość nieprzyjemne, choć sam na siebie nakładałem jeszcze większą presję, żeby szybko wrócić.

W jakim sensie nieprzyjemne?

Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, nie chodzi o to, że podejrzewano mnie o niecne sprawy. Klub, podobnie jak ja, nastawił się, że wracam w październiku, a leczenie trwało i trwało. W Stali nie do końca wiedzieli, co się ze mną dzieje i dlaczego. Chcieli, żebym jak najszybciej wrócił i pomógł drużynie. Na szczęście chłopaki beze mnie od pewnego momentu bardzo dobrze sobie radzili i ta presja trochę zmalała.

Wyrzucał pan sobie, że nie od razu położył się na stole operacyjnym?

Nie. Każdy lekarz powie panu, że operacja to ostateczność i póki jest możliwość, trzeba szukać innych rozwiązań. Próbowałem trenować z bólem, brałem różne zastrzyki. Wykorzystałem chyba wszystkie opcje i w końcu musiałem powiedzieć “dość”. Szczerze mówiąc, w październiku i listopadzie miałem do siebie pretensje, że jednak zgodziłem się na zabieg, że nie poradziłem sobie z bólem. Każdy chciał jak najlepiej, ale niestety w temacie kontuzji nie wszystko da się przewidzieć. Tyle dobrze, że to już przeszłość, do której nie chciałbym wracać.

Wróćmy do poprzedniego sezonu. Musiał on przynieść wiele satysfakcji. Raz, że sześcioma golami i sześcioma asystami pokazał pan, że Ekstraklasa to nie są dla pana za wysokie progi. Dwa, że jako jeden z nielicznych piłkarzy odrzuconych na pewnym etapie przez Marka Papszuna w Rakowie, nie przepadł pan na najwyższym szczeblu. Przeważnie jeśli Papszun z kogoś rezygnował, jego dalsze losy potwierdzały słuszność tych decyzji. 

Na pewno mam satysfakcję sam dla siebie, że po epizodzie w Częstochowie ponownie wdrapałem się do Ekstraklasy i udało mi się w niej nieco zaistnieć. Pokazałem sobie, że mogę. To było moje marzenie od dziecka, wszystko robiłem w tym kierunku, dlatego tym bardziej się cieszyłem. Może nie ma czego żałować, ale myślę, że moje losy w Rakowie mogły się potoczyć trochę inaczej, bo zasługiwałem na granie. To już jednak etap zamknięty, nie mam do nikogo pretensji. Najwyraźniej tak musiało być. W Stali się odbudowałem, wywalczyliśmy awans i pokazałem swoje umiejętności. Teraz myślę tylko o tym, żeby jak najdłużej w Ekstraklasie pozostać.

Nie uwierzę, że grając przeciwko Rakowowi nie miał pan kilku dodatkowych procent do motywacji. 

Chyba każdy zawodnik grając ze swoją byłą drużyną jest jeszcze bardziej zmotywowany. W moim przypadku też tak było. Satysfakcję dało mi zwłaszcza zdobycie bramki z Rakowem w Bełchatowie. Czułem podwójną radość, ale minęło sporo czasu od tamtych wydarzeń, dziś patrzę już na nie inaczej.

Czyli jak?

Mniej emocjonalnie. Teraz nie mam do nikogo pretensji. Na początku miałem w sobie sporo żalu, że tak łatwo ze mnie zrezygnowano. Czułem, że wyglądałem dobrze i powinienem dostać więcej szans. Trener i klub patrzyli na to inaczej. Widocznie tak musiało być.

Po odejściu z Rakowa zwątpił pan, że jest piłkarzem na Ekstraklasę?

W siebie nigdy nie zwątpiłem, natomiast nie byłem pewny, czy jeszcze wrócę do elity. Czułem, że jeśli ma się to stać, muszę z jakąś drużyną awansować i na szczęście po pół roku udało się to zrobić ze Stalą. Dołożyłem do tego swoją cegiełkę.

Jest pan jednym z wielu zawodników Stali, którym latem wygasają kontrakty. Coś tu się klaruje?

Mogę mówić tylko w swoim imieniu. Na razie żadne rozmowy nie są prowadzone. Ze słów prezesa wynika, że będą się one odbywały po zapewnieniu sobie utrzymania. W interesie i klubu, i moim jest zrealizowanie tego celu jak najszybciej. Zobaczymy. Chciałbym rozegrać jak najwięcej minut do końca sezonu, żeby jeszcze lepiej poczuć piłkę i boisko. Początek po powrocie był ciężki fizycznie i piłkarsko. To nie było tak, że w styczniu zacząłem treningi i nie odczuwałem żadnego bólu. Niestety on był i nawet nie wiem, czy nie większy niż przed operacją. Od razu mi jednak zapowiadano, że taki ból się pojawi, muszę z nim trenować, a z czasem wszystko minie. Miałem chwile zwątpienia, po najcięższych treningach bolało naprawdę mocno, ale na szczęście sprawdziły się zapowiedzi lekarzy. W pewnym momencie ból przeszedł z dnia na dzień, jak ręką odjął. Dziś, oprócz blizny, po kontuzji nie ma śladu. Czasami odczuwam lekki dyskomfort na samym początku treningu, ale gdy mięsień się rozgrzeje, wszystko jest idealnie. Mogę grać i trenować z uśmiechem na twarzy.

Po kilku występach czuję się bardzo dobrze, jestem pewny siebie. Fajnie, że pojawiają się liczby – asystę miałem już wcześniej, ostatnio doczekałem się pierwszego gola. Liczę na więcej.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

5 komentarzy

Loading...