Będziemy szczerzy, prędzej spodziewalibyśmy się, że w Polskę uderzy dzisiaj meteoryt, niż że Rafał Wolski strzeli bramkę. Zwłaszcza, że mecz przeciwko Cercle Brugge rozpoczął – zgodnie z tradycją – na ławce. Najbardziej prawdopodobny scenariusz był taki, że wejdzie na ostatni kwadrans i nawet nie zdąży się spocić. Tymczasem Wolski nie dość, że wszedł na pół godziny, to trafił do siatki. Rywali. Dwukrotnie. W ostatnich sekundach.
Szok jest tym większy, że do dzisiaj Rafał Wolski nie miał w tym sezonie ani bramki, ani asysty. Ot, czyste konto, pomijając dwie żółte kartki. I gdybyśmy mieli obstawiać, czy ulegnie to zmianie, to pewnie postawilibyśmy, że nie ulegnie. Bo – nie oszukujmy się. Ani we Fiorentinie, ani w Bari, ani w Mechelen Wolski nie przypominał tego “starego” dobrego Wolskiego. Ospały, bez werwy, bez życia. Tłumaczyliśmy go, że we Florencji spora konkurencja, w Bari system gry, w którym nie było dla niego miejsca. Ale w Mechelen zaczęliśmy podejrzewać, że gość zwyczajnie zapomniał jak się gra w piłkę.
Wiele jednak wskazuje na to, że z dzisiejszym dniem to się zmieni. To znaczy – nie tylko nasze podejście, ale i pozycja samego piłkarza, tak w Mechelen, jak i w świadomości polskich kibiców. Wolski wszedł na boisko w 60. minucie, gdy jego Mechelen przegrywał dwoma bramkami i tym razem w końcu przydał się swojej nowej drużynie. W 89. minucie rozpoczął szaloną pogoń – strzelił bramkę kontaktową, potem drugą dołożył Veselinović, a w 93. Polak zdobył zwycięskiego gola i dał Mechelen trzy punkty.
Daleko nam do hurraoptymizmu, ale wygląda na to, że w końcu coś u niego drgnęło. I dobrze, bo gdyby utrzymał formę z ostatnich miesięcy, to nie chciałaby go pewnie nawet Lechia Gdańsk. A tak? Pożyjemy, zobaczymy. Na razie rozpieprzył system w stylu, który w Mechelen zapamiętają przez najbliższe miesiące. Nawet jeśli wróci do roli “tego typa, co wchodzi na końcówki” – od dziś kibice nie będą mylić jego nazwiska.