Każdy z mieszkańców Ukrainy ma swoją historię do opowiedzenia. Nie sposób wysłuchać wszystkich, ale warto próbować przedstawić ich jak najwięcej. Poznajcie Anastazję, która uciekła spod Mariupolu. Z miejsca, w którym sytuacja w związku z atakiem Rosji jest już naprawdę dramatyczna.
Czym zajmowała się pani przed wybuchem wojny?
Mam na imię Anastazja, przed wojną pracowałam w Mariupolu, ale pochodzimy z jednej z podmiejskich wsi. Rok temu straciłam pracę. Pracowałam w radzie gminy, gdzie prowadziłam ewidencję wojskową kobiet i mężczyzn, którzy podlegali służbie. Po reorganizacji zdałam sobie sprawę, że nie ma tam dla mnie miejsca i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Poszłam do pracy do dużego dostawcy internetu w Mariupolu, Formatu. Na początku było ciężko, bo wcześniej miałam zupełnie inne obowiązki w samorządzie, a tu musiałam zajmować się sprzedażą, ale zdecydowałam się iść na całość.
Towarzyszyło mi przyjemne uczucie, że zaczyna się nowe życie. Moja córka właśnie zaczęła chodzić do pierwszej klasy. Dodatkowo mieliśmy wyposażyć nasz dom i całą rodziną przeprowadzić się do niego właśnie w tym roku. Co więcej, mojemu mężowi, który jest wojskowym, wkrótce miał kończyć się kontrakt, więc planowaliśmy kapitalny remont wiosną i latem.
A dziś nadal nie mogę uwierzyć, że po zakończeniu wojny nie będę miała dokąd wrócić. Nie rozumiem tego, co nas czeka.
Twój dom również został trafiony w trakcie bombardowań czy w tej chwili nic nie wiadomo o jego losie?
Są informacje, że wiele domów w naszej wiosce spłonęło, ale nie wiem które dokładnie. W sumie to już nie ma znaczenia. Utrzymuję kontakt z mężem, który pewnego dnia powiedział mi następujące słowa: „Zrozum, że nawet jeśli wojna skończy się jutro, Mariupol praktycznie przestał istnieć”.
Nawet jeśli nasz dom ocalał, to po co tam wracać… Wszystko wokół jest zniszczone, nie ma komunikacji, połączenia, światła, gazu.
Wydaje mi się, że całkowita odbudowa infrastruktury w mieście i okolicach zajmie co najmniej pięć lat.
Wiele osób twierdziło, że nie mogą nawet pójść do sklepu spożywczego po jedzenie i wodę, ponieważ po prostu mogliby już nigdy nie wrócić.
Tak, to prawda. W czasie wybuchu wojny byliśmy w naszej wsi, ale moje przyjaciółki z samego Mariupolu mówiły, że w mieście zaczęła się panika, a ukraińskie wojsko wypełniło ulice. Wkrótce zaczęły się wybuchy ze strony Wołnowachy. Ludzie oczywiście wywozili ze sklepów wszystko, co można było kupić, ale kiedy rozpoczęły się cięższe bombardowania, stało się to prawie niemożliwe.
Wokół nas też było niespokojnie. Domy trzęsły się od latających rakiet, regularnie schodziliśmy do piwnicy. W pierwszych dniach spakowaliśmy walizki i w każdej chwili byliśmy gotowi do wyjazdu. Kilka dni później, 1 lub 2 marca, tak jak Mariupol zostaliśmy całkowicie odłączeni od światła i łączności. Spadł na nas mrok. Nic nie wiesz, nie możesz się z nikim skontaktować, nie masz pojęcia, co się wokół ciebie dzieje. Słychać było tylko zgiełk walki i huk w samym Mariupolu.
W tym samym czasie jedzenie ze sklepów prawie całkowicie zniknęło. Pozostały tylko cukierki. Dla mnie to była dzika radość, kiedy później razem z córeczką przyjechaliśmy do miasta w innym regionie Ukrainy i tam można było kupić sobie normalne jedzenie.
Jak przy braku komunikacji dowiedziała się pani o tzw. „zielonych korytarzach” i opuściła swoją wioskę? Jak wyglądał proces ewakuacji?
Zupełnie nie wiedzieliśmy, że gdzieś odbywa się ewakuacja. Byliśmy wśród tych, którym udało się uciec na początku marca. Te „zielone korytarze” organizowane są teraz, a wtedy ludzie uciekali tylko na własną rękę.
Z naszej ulicy rozpościera się widok na autostradę, która pozwala na opuszczenie naszej wioski. Monitorowaliśmy sytuację na drodze i przy pierwszej okazji wyjechaliśmy stamtąd naszym samochodem. W drodze do Roziwki spotkaliśmy konwój samochodów, a wcześniej dotarliśmy do innej miejscowości, gdzie wzdłuż całej drogi leżał zniszczony sprzęt. A obok niego zabici żołnierze. Podobno Rosjanie, bo ich mundury na pewno nie były ukraińskimi. Okazało się, że w nocy toczyły się tam walki.
Długo zastanawialiśmy się, co robić i gdzie jechać dalej, bo po drodze dowiedzieliśmy się od jednego z obywateli, że trafimy na Rosjan. Na szczęście wkrótce zobaczyliśmy kolumnę samochodów z białymi flagami na bocznych szybach i napisami: „Dzieci”, więc postanowiliśmy się do nich dołączyć. Po dotarciu do Roziwki zauważyliśmy, że na pobliskiej linii kolejowej leżą liczne miny. Zdając sobie sprawę z tego, że tu nic dobrego nas nie czeka, pojechaliśmy dalej. Po dotarciu do innej wioski zobaczyliśmy rosyjskie pojazdy, które zawróciły nas, pokazując, że dalej nie ma możliwości przejazdu.
Byliśmy zdezorientowani. Było trzecia, niedługo zaczynała się godzina policyjna, a my wciąż błąkaliśmy się po wioskach i nie wiedzieliśmy, gdzie dalej jechać. W końcu postanowiliśmy przenocować w jednej z nich, gdzie miejscowi bardzo pomogli całej naszej kolumnie. Niektórzy zostali umieszczeni w lokalnym klubie, niektórych wysłali do hotelu, a kilka rodzin mieszkańcy przyjęli do siebie. Rano ruszyliśmy dalej. Po drodze ponownie natknęliśmy się na rosyjskie czołgi z charakterystycznymi literami „Z” po bokach, które oblały cały nasz samochód błotem. To było niesamowicie straszne. Jechaliśmy, tak naprawdę, na własne ryzyko.
W ten sposób dotarliśmy do celu po dwóch dniach [ze względów bezpieczeństwa nie będziemy podawać nazwy miast – RK.], choć w innych czasach cała droga nie trwałaby dłużej niż kilka godzin.
Jak zostaliście przyjęci w nowym mieście, do którego się przeprowadziliście?
Nie mieliśmy problemów z mieszkaniem, bo przedyskutowaliśmy z moją ciocią wprowadzenie się do niej, gdy wybuchnie wojna. Zostaliśmy bardzo dobrze i ciepło przyjęci. W samym mieście znajduje się centrala pomocy migrantom, gdzie ludzie otrzymują obiady i ciepłe ubrania. Są też dwa punkty, w których ludzie przekazują swoje rzeczy, które mogą być wykorzystane przez uchodźców na własne potrzeby.
Wojna całkowicie zmienia człowieka i jego świat wewnętrzny. Co konkretnie zmieniło się w pani rodzinie?
Wiele. Znajomy świat zawalił się dosłownie w jednym momencie. Na pewno komunikacja z naszą rodziną stała się bardziej skomplikowana. Nie powiem, że mąż był z nami zawsze, ale mimo jego służby próbowaliśmy znaleźć czas, żeby być razem. Teraz rozumiem, że przynajmniej do końca wojny na pewno się nie zobaczymy. Mam tylko nadzieję, że po niej zaczniemy budować swoje życie na nowo.
Rozmawiał Roman Kotliar
Więcej o wojnie na Ukrainie:
-
- Wolski: Dla Rosjan użycie bomb kasetowych jest jak wyjście po bułki
- Niebezpieczne związki Anatolija Tymoszczuka
- Wołodymyr Zełenski. Historia prezydenta, który stanął na drodze Putina
- Mam tylko torbę i dziecko na ramieniu. Reportaż o Warszawie Wschodniej
- Blog z Ukrainy: “Poszedłem spać jak zwykle, obudziłem się w zupełnie innej rzeczywistości”