Żarty w Ekstraklasie dla Legii Warszawa się skończyły. Mistrzowie Polski po siedmiu meczach mają na koncie cztery porażki, czyli tyle, ile… w całym poprzednim sezonie. Dziś Łazienkowską podbił Raków, który dotychczas dawał się we znaki “Wojskowym” w Pucharze i Superpucharze Polski, ale w lidze sobie z nimi nie radził. Teraz to już nieaktualne, bo Ivi Lopez dał w stolicy takie show, że Andre Martins następnym razem na jego widok schowa się gdzieś do ciemnego kąta, żeby Hiszpan przypadkiem go nie zobaczył i znów nie ośmieszył.
Legia – Raków: Ivi Lopez dał koncert
To właśnie portugalski pomocnik miał z Lopezem najcięższe przejścia. Przy pierwszym golu as Rakowa spokojnie przyjął sobie piłkę, przerzucił ją nad Martinsem i dograł do Musiolika, którego na rzut karny nieroztropnie sfaulował Miszta (zastępował kontuzjowanego Boruca). Ivi osobiście wymierzył sprawiedliwość pewnym strzałem.
Najbardziej jednak były zawodnik Levante zachwycił w drugiej połowie. Siateczka na Martinsie, bezczelne prowadzenie piłki z dalszymi dryblingami i wreszcie faul bezradnego Portugalczyka, który na dodatek został ukarany żółtą kartką. Rzut wolny był z dalszej odległości, ale co to dla Lopeza: piękny strzał, nie najlepsze zachowanie muru, lekko spóźniony Miszta i wpadło. Hiszpan kolejny raz udowodnił, że w tym elemencie gry jest znakomity. Dopiero co zresztą golem z wolnego uspokoił Rakowowi sytuację w pucharowym spotkaniu ze Stalą Rzeszów.
Gdy dodamy do tego fakt, że również gol na 2:1 dla gości padł z udziałem Iviego – jego dośrodkowanie z rzutu rożnego zgrał Gutkovskis, a z bliska całość domknął Tudor – to od razu staje się jasne, kto został bohaterem dnia i prawdopodobnie całej kolejki. Faktem jest, że Lopez trochę nas zawiódł w eliminacjach Ligi Konferencji, ale na ekstraklasowych boiskach znów szaleje.
A zezłomowany Martins zaraz po trzecim golu Rakowa został zmieniony, bo jeszcze chwila i zwątpiłby całkowicie w swoje umiejętności.
Legia – Raków: zbyt wiele słabych punktów
Co nie znaczy, że to jedyny winowajca w Legii, zdecydowanie nie. Słabo wypadł także często niechlujny w swoich poczynaniach Bartosz Slisz. Niewiele na skrzydle wskórał Kacper Skibicki. Miszta nie zastąpił godnie Boruca. Obrona grała niepewnie.
Nawet Mahir Emreli zszedł z murawy poczuciem, że powinien zrobić znacznie więcej. Jego bramka na 1:1 to majstersztyk, pięknie huknął z trudnej pozycji mimo bliskiej obecności Petraska, ale pod koniec zmarnował wymarzoną sytuację po fatalnym błędzie Szelągowskiego. Piłka odbiła się od niego tak, że napastnik reprezentacji Azerbejdżanu musiał się naprawdę nagimnastykować, żeby z paru metrów nie trafić do bramki. I zrobił to – piłka przeleciała tuż obok słupka. Później Emreli miał jeszcze jedną sytuację, ale tutaj już trzeba oddać Trelowskiemu, że zachował czujność po strzale głową.
Legia dominowała, znacznie dłużej utrzymywała się przy piłce, lecz na nadmiar sytuacji znów nie mogła narzekać. Przed przerwą poza trafieniem Emreliego warto jedynie wspomnieć o poprzeczce Martinsa. W drugiej połowie poza szansami Azera, Lopes fatalnie skiksował będąc niepilnowanym, no i po wejściu z ławki Charatin trafił na 2:3, wykorzystując podanie Josue. Ten ostatni po zmianie stron jako jeden z niewielu w szeregach gospodarzy nie zawiódł, brał na siebie ciężar gry, posłał do kolegów kilka świetnych piłek.
Raków tradycyjnie zaprezentował wysoki poziom taktyczny, miał gościa robiącego różnicę, do tego trochę szczęścia i udało się: stadion Legii został podbity.
Podopieczni Czesława Michniewicza kolejny raz przekonali się, jak trudno w tym sezonie będzie pogodzić ligę z pucharami. Wyszli przecież na galowo, nikt się nie oszczędzał, a jednak doznali już czwartej porażki w siódmym występie. Lech Poznań jeszcze bardziej może sobie pluć w brodę po wpadce w Białymstoku. Gdyby wygrał, nawet przy zwycięstwach “Wojskowych” w spotkaniach zaległych, w najgorszym razie miałby sześć punktów przewagi.
Raków tym triumfem wraca do pełnej równowagi. Wygraną w Mielcu uspokoił swoją sytuację, a teraz dał sygnał, że wraca do czołówki.
Fot. FotoPyK