Dobry to czy zły moment na grę z tym akurat rywalem? Kiedy na zespół z Katalonii, poza ligową porażką z Realem Sociedad, w ciągu paru dni zdawały się spadać wszystkie możliwe nieszczęścia. Rozgryzany non stop przez media konflikt Leo Messiego z Luisem Enrique. Chwiejąca się w swoich podstawach posada trenera. Szatnia, która być może nie chce już za niego umierać. Do tego zwolnienie Zubizarrety i odejście Puyola. Nawet statystyki nie chciały przychodzić tym razem Barcelonie z pomocą. Z nich też wynikało, że Atletico przegrało tylko jedno z dziesięciu ostatnich spotkań z Realem i Barcą, a Messi od dawna nie ma na ekipę Simeone sposobu.
“Sport” pisał, że zespół musi zapomnieć o trawiących go od wewnątrz konfliktach. Generalnie, wokół klubu nagle wytworzył się tak śmierdzący klimat, że w końcu niektórzy zadeklarowani kibice, a nawet dziennikarze zajmujący się Barcą, sugerowali, że w domowym starciu z Atletico to nie ona jest faworytem.
Chyba tylko Diego Simeone powiedział o niej w ostatnich dniach coś dobrego… Na przedmeczowej konferencji przypominał o wielkiej drużynie, która jego zdaniem nie straciła swojego DNA. Wraz z przyjściem Rakiticia zyskała wręcz szerszą wizję gry, dzięki Neymarowi – jeszcze większą szybkość, a w osobie Suareza kompletnego snajpera. Luis Enrique – inaczej. On nawet nie miał okazji odpowiadać na pytania o ligę, lecz wyłącznie o personalne konflikty, jego przyszłość, o to czy nie za bardzo dystansuje się od szumu powstałego wokół zespołu i czy wychodzi mu jeszcze „zarządzanie wielkim ego gwiadorów”.
I nagle zaczęło się granie…
Atletico cofnięte tak samo, jak w niemal każdym z sześciu ostatnich spotkań, w których udawało mu się Barcelonę zatrzymać. Ale ona już inna. Żadnej bezradności w ataku, ani walenia głową w mur – do tego otwierający gol w 12. minucie. W dużej mierze dzięki Messiemu, który skupił na sobie uwagę czterech rywali. Ale i dzięki Suarezowi, który dość przypadkowo pchnął piłkę kolanem – tak by wreszcie trafiła pod nogę Neymara, legitymującego się w tym sezonie już znacznie lepszym bilansym niż w całym poprzednim – skoro na wszystkich frontach w 21 występach uzbierał 17 goli oraz 5 asyst.
Pierwsza połowa mijała pod pełną kontrolą. I tylko gdzieś w tle pobrzmiewało cicho pytanie: „czy oni naprawdę chcą zwolnić Enrique?”. Jeśli tak, to raczej nie dzisiaj. Dominacja zupełna, bezpieczeństwo we własnych tyłach, sporo bramkowych okazji. I wreszcie 2:0 w 35. minucie, choć to podwyższenie wyniku – przyznajmy – śmierdzące, niesmaczne, po wyraźnym przyjęciu piłki ręką przez Messiego.
To doprawdy zadziwiające z jaką konsekwencją mecze ligi hiszpańskiej psuje Alberto Undiano Mallenco, który dziś nieświadomie naprawił błąd błędem, wcześniej nie widząc pachnącego czerwienią faulu na Neymarze. No, a później – tuż po przerwie – rozpoczął przecież jeszcze drugą kolejkę dzielenia prezentów i całkiem z powietrza podyktował karnego, którego pewnie wykorzystał Mandzukić.
Trzeba oddać, że facet ma niebywałą umiejętność przyćmiewania największych…
Kabaret!
W kolejnych minutach drugiej połowy wcześniej bardzo dobry, emocjonujący mecz, przerodził się w mecz przede wszystkim nerwowy – pełen kartek i starć poza granicą przepisów. Goście wreszcie mieli coś do powiedzenia – dzięki „asyście” Undiano Mallenco każdy ich atak, każdy stały fragment gry powodował jeszcze większą nerwowość. I tak aż do 88. minuty, w której Messi uspokoił towarzystwo składnej. 3:1. Znów po dobrej akcji, jak przy pierwszym golu, choć zakończonej w podobnym chaosie.
Kto spodziewał się jeszcze bardziej spektakularnego trzęsienia ziemi w Katalonii, dziś musi obejść się smakiem. Mesii po siedmiu bezradnych spotkaniach wreszcie trafił w starciu z Atletico. Barcelona wreszcie – po sześciu – to spotkanie wygrała. I choć arbiter kręcił dziś w każdą stronę – na niekorzyść i jednych, i drugich, to koniec końców zwyciężyła wynikiem, który jej dominację w pełni oddaje.