Od gigantycznego rozczarowania na starcie do półfinału mistrzostw kontynentu. To historia reprezentacji Danii na Mistrzostwach Europy w 2021 roku, ale to też droga Kolumbijczyków, którzy po ograniu Urugwaju w 1/4 finału Copa America dobrnęli do strefy medalowej. I już dzisiaj w nocy mogą powstrzymać Leo Messiego przed awansem do czwartego w jego życiu finału tej imprezy. Co jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się właściwie nieprawdopodobne.
KOLUMBIA I ARGENTYNA, CZYLI NIEDOSZLI GOSPODARZE
Zacznijmy od tego, że na długo przed pierwszym gwizdkiem oba państwa solidnie oberwały od południowoamerykańskich działaczy i chińskich naukowców / smakoszy z targu Wuhan. To miał być turniej organizowany właśnie przez Kolumbię i Argentynę, po cztery miasta, strefa południowa i północna, wszystko dopięte na ostatni guzik. Jeszcze pod koniec 2019 roku rotowano obiektami, próbując dobrać optymalny dla kibiców i piłkarzy zestaw stadionów. Niestety, rok 2020 przyniósł pierwsze oberwanie chmury – i przesunięcie turnieju o rok. W 2021 było jeszcze gorzej.
Najpierw z roli gospodarza wykluczono Kolumbię, przez którą przetaczały się fale protestów wobec polityki Ivana Marqueza, kontrowersyjnego prezydenta kraju. Apogeum niezadowolenia to właśnie wiosna 2021 roku, gdy Marquez zapowiedział podwyżki podatków, a następnie twardo stłumił wszelkie manifestacje opozycyjne. To oczywiście rozwścieczyło Kolumbijczyków, którzy zaczęli masowo maszerować już nie tylko w imię odwołania reform fiskalnych, ale i w geście protestu wobec policyjnej brutalności. Według oficjalnych danych, podczas ulicznych walk zginęło 26 osób. Opozycyjni działacze szacują, że liczba ofiar przekroczyła 40, a dodatkowo kilkadziesiąt osób wciąż jest uznawanych za zaginionych. Do tego jeszcze aresztowani, ranni. Było jasne, że w takich warunkach każde większe widowisko piłkarskie będzie okazją do rozbudzenia na nowo protestów – zwłaszcza, że Copa America w pandemicznych warunkach trudno uznać za imprezę szczególnie dochodową dla państw organizujących turniej.
Wydawało się, że ciężar organizacji dźwignie Argentyna, jednakże tam na przeszkodzie stanęła fatalna sytuacja pandemiczna. Problemy z dostawami szczepionek, galopujące liczby zakażeń i zgonów, kryzys ekonomiczny, ogólna frustracja – okazało się, że z dwóch organizatorów Copa America, żaden nie jest w stanie przyjąć imprezy u siebie. Koło ratunkowe rzuciła Brazylia, zresztą też w skandalicznych okolicznościach, ocierając się o bunt piłkarzy, którzy chcieli odmówić gry w mistrzostwach. Natomiast jak to w futbolu – poszczekaliśmy wszyscy dość głośno, ale karawana ruszyła dalej.
KOLUMBIA, CZYLI REMIS Z WENEZUELĄ
To od początku był turniej zaklejony na gumę do żucia i trytytki. Właściwie do ostatnich dni przed imprezą nie było wiadomo gdzie się odbędzie i czy w ogóle się odbędzie. Dość rzec, że na oficjalnej konferencji prasowej reprezentacji Brazylii federacja ograniczyła rolę piłkarzy – by nie byli w stanie wygłaszać jakichkolwiek oficjalnych stanowisk. Selekcjoner Canarinhhos, Tite, ogłosił jedynie, że wszyscy znają zdanie drużyny, które zapewne wkrótce zaprezentuje któryś z zawodników. Informacje o bojkocie imprezy przez samych piłkarzy utrzymywały się praktycznie do samego startu, natomiast kto wie, czy Copa America nie zostało uratowane przez… haniebne zachowanie prezesa brazylijskiej federacji. Rogerio Caboclo dążył bowiem do starcia z piłkarzami, groził zwolnieniem Tite, przekonywał, że w razie ewentualnych protestów po prostu zrezygnuje z powoływania gwiazd, a zamiast tego postawi na krajowych zawodników.
Do kolizji nie doszło, bo w międzyczasie Caboclo został zawieszony. Jedna z pracownic związku oskarżyła go o molestowanie seksualne. Zresztą – jak raportował Bartłomiej Rabij, znawca latynoskiego futbolu, w portalu Goal – bojkot i tak byłby trudny z dwóch przyczyn. Po pierwsze – sponsorzy, którzy mają na piłkarzy o wiele większy wpływ niż federacje. Po drugie – sytuacja w biedniejszych kadrach. By faktycznie wywrócić Copa America, gwiazdy pokroju Neymara czy Casemiro musiałyby pociągnąć za sobą też reprezentantów Boliwii czy Wenezueli. A oni jednak na Copa America po prostu zarabiają i to kwoty, którymi w takich państwach jak Wenezuela nikt nie jest w stanie pogardzić.
No właśnie. Wenezuela. Gdy już okazało się, że turniej się odbędzie, najmocniejsze kadry od razu ruszyły do planowania turniejowej strategii. Z oczywistych względów na imprezę nie dojechały Katar i Australia, pierwotnie zaproszone do udziału w południowoamerykańskim czempionacie. To oznaczało zaś, że z dwóch grup złożonych z pięciu zespołów każda, dalej przechodzą… cztery. Reguły trochę siatkarskie, gdzie czasem z 9-zespołowej grupy awans robi najlepsza ósemka, ale w piłce to miało swoje konkretne konsekwencje. Mianowicie: kalkulacje. Po co się przemęczać, skoro Wenezuelę można opędzlować składem dziesięciu rezerwowych i trenerem na bramce, w ramach gościnnego występu.
Lekceważenie? Nie, bardziej realna wycena możliwości. Wenezuela to kraj pogrążony w kryzysie finansowym i politycznym, który w 2019 roku miewał problemy nawet z utrzymaniem dostępu do elektryczności w największych miastach. Pandemia pogorszyła i tak fatalną sytuację w kraju na tyle, że Wenezuela zaczęła wyprzedawać swoje złoto. Piłka nożna w takich warunkach zawsze schodzi na dalszy plan, ale i tu znalazła zastosowanie stara prawda – biednemu zawsze wiatr w oczy. Wenezuelczycy na ostatniej prostej musieli wymienić trzynastu (!) zawodników z uwagi na pozytywne wyniki testów covidowych tuż przed rozpoczęciem Copa America. Około 25% ze wszystkich turniejowych zakażeń to właśnie ta kadra, i tak jedna z najsłabszych, jeśli nie po prostu najsłabsza w stawce.
Na start Brazylia opędzlowała ich 3:0, pozwalając rywalom na oddanie trzech strzałów, jednego celnego. W drugiej kolejce po Wenezueli miała się przejechać Kolumbia, no i przejechała się – tylko w tym drugim znaczeniu słowa „przejechała”. 0:0 w iście „efemowym” stylu. Posiadanie piłki? 65 do 35. Strzały? 23 do 2. Celne? 8:0. Frustracja skończyła się zresztą czerwoną kartką dla Diaza w doliczonym czasie gry.
Kolumbia miała duże szczęście, że na inaugurację wymęczyła 1:0 z Ekwadorem, po meczu, w którym wcale nie była lepsza. To był już bowiem koniec punktowania w grupie – następnie nadeszły dwie porażki z Peru oraz z Brazylią. Trzecie miejsce w grupie. W ćwierćfinale mecz z faworyzowanym Urugwajem.
KOLUMBIA, CZYLI ŚLAD ATALANTY (ALE SYMBOLICZNY)
Tak, Kolumbia, podobnie jak Dania, przegrała dwa mecze w fazie grupowej. Kolumbia, podobnie jak Dania, trafiła jednak w fazie pucharowej na zespoły o porównywalnym potencjale. Chcieliśmy jeszcze z rozpędu napisać, że w Kolumbii, tak jak w Danii (oraz paru innych zespołach Euro), główne role odgrywali piłkarze Atalanty Bergamo. Cóż, wprawdzie Kolumbia istotnie ma w ataku aż dwóch zawodników tego klubu, ba, Luis Muriel i Duvan Zapata zagrali razem ponad dwie godziny, poza tym jeszcze każdy osobno dołożył swoje minuty, jak choćby z Peru, gdy w 60. minucie Muriel zastąpił na murawie Zapatę.
Sęk w tym, że o ile ich klubowy kolega Joakim Maehle ma już dwa gole i asystę jako lewy wahadłowy, o tyle duet napastników ma obecnie 0 goli i 0 asyst, już po zsumowaniu ich szalonego dorobku. Poza tym – to niestety trochę recenzja gry całej Kolumbii. Pięć meczów. Trzy strzelone gole, w tym jeden z karnego, w dodatku dwie bramki zdobyte w meczach, które i tak zostały przegrane 1:2 z Peru i Brazylią. Kolumbia po prostu rozczarowała. Albo… Kolumbia rozsądnie rozłożyła siły. W dużej mierze dzisiejszy wieczór da nam odpowiedź na to pytanie, bo o ile słuszne są pretensje o dyspozycję w fazie grupowej, o tyle ćwierćfinał z Urugwajem podopiecznym Reinaldo Ruedy po prostu się udał.
Sam Zapata miał przynajmniej dwie okazje, by rozstrzygnąć losy awansu do TOP 4 jeszcze w 90 minutach. Bezradny wobec Sancheza i Miny był Luis Suarez, jedyną niezłą piłkę zmarnował Edinson Cavani. Jeśli kogoś wyróżniać z reprezentacji Urugwaju – to Muslerę, bramkarza, który wyjął między innymi uderzenie głową Zapaty z trzeciego metra. Tyle wystarczyło. Mocne 90 minut, zresztą też bez gola, a potem błysk geniuszu Ospiny. Kolumbijski bramkarz wyczuł intencję Gimeneza w drugiej serii jedenastek, potem poprawił udaną interwencją przy strzale Viny. Nie była nawet potrzebna piąta seria, Kolumbia wygrała 4:2.
– Chcieliśmy dać trochę radości naszej ojczyźnie, niech panuje w niej pokój – powiedział w emocjach sam Ospina, którego cytuje m.in. hiszpańska Marca. To dość unikalne zdarzenie – bo do tej pory Kolumbijczycy byli „taką trochę Anglią”, jeśli chodzi o rzuty karne. Po serii jedenastek odpadali w meczach Copa America w 2015 i 2019 roku, gdy górą byli Argentyńczycy i Chilijczycy. W 2018 roku w Rosji, Kolumbię zaś w karnych pokonała… właśnie Anglia.
Biorąc pod uwagę, że Duńczycy zdecydowanie mocniej wyglądają z przodu – na tym raczej skończymy naciągane analogie. Zwłaszcza, że jest jedna bardzo istotna różnica. Dania do tej pory wygrała po 90 minutach trzy spotkania – z Rosją w fazie grupowej, potem z Walią oraz z Czechami. Kolumbia, jeśli pominiemy rzuty karne, nadal ma dość interesujący bilans – jedno zwycięstwo, dwa remisy, dwie porażki.
NAJDELIKATNIEJ RZECZ UJMUJĄC – RACZEJ NIE FAWORYT
Dotychczasowe wyniki, siła na papierze (a przecież z Urugwajem zagrali bez Cuadrado i Uribe), ale też potęga konkurentów nie zostawiają wielkiego pola do interpretacji. U naszych kumpli z Fuksiarza, zwycięstwo Kolumbii w Copa America jeszcze wczoraj chodziło po kursie 11,00. Kurs na pokonanie Argentyny? Grubo ponad 5,00.
Ale to nie może dziwić, zwłaszcza, że o ile u nas cała półkula czeka na ostatnie trzy mecze Euro 2020, tak nasi koledzy z drugiej strony świata szykują się już na wielki finał, którego do tej pory nie udało się zaaranżować w erze Lionela Messiego.
Co prawda w 2007 roku doszło do tego wielkiego finału, Brazylia zmierzyła się z Argentyną, ba, w barwach tej drugiej wystąpił już młodziutki Messi. Ale to był wówczas 20-latek u progu wielkiej kariery, z 4 golami w kadrze, z czego dwa nabił w towarzyskim meczu z Algierią tuż przed turniejem. Królem strzelców i MVP całej imprezy został trzy lata starszy Robinho, Brazylia zresztą pewnie wygrała 3:0. Później? Zawsze coś.
Copa America 2011-2019: Brazylia i Argentyna
- w 2011 obie ekipy solidarnie odpadły już w ćwierćfinałach, obie po rzutach karnych, Argentynę wyeliminował Urugwaj, Brazylię Paragwaj (cztery karne, zero strzelonych!)
- w 2015 roku Brazylia znów odpadła po karnych z Paragwajem. Argentyna doszła do finału, ale tam górą było Chile
- w 2016 roku Brazylia sensacyjnie odpadła już w fazie grupowej, Argentyna znów doszła do finału, gdzie… znów górą byli Chilijczycy
- w 2019 roku było najbliżej, ale tym razem zawiodła… drabinka. Los skojarzył Brazylię z Argentyną już w półfinale, zgodnie z planem tytuł zdobył zwycięzca – czyli Brazylia, pokonany zadowolił się trzecim miejscem (Argentyna w małym finale zemściła się za dwie poprzednie porażki z Chile).
Dlatego też dzisiejszy mecz tyle waży. Kolumbia nic nie gra, zaliczyła tak naprawdę udane 90 minut w całym turnieju. Argentyna jest w gazie, wygrała 4 z 5 spotkań, w fazie pucharowej rozbiła Ekwador 3:0.
Bez kibiców. Na turnieju, do którego miało w ogóle nie dojść. W cieniu koronawirusowego zamieszania, wśród jawnego żalu, że Europa z pandemii wyszła zdecydowanie mniej pokiereszowana, co widać nawet po organizacji obu turniejów kontynentalnych, wreszcie możemy mieć mecz wszystkich meczów. Trochę przypomina się pamiętny finał Copa Libertadores, w którym wreszcie trafiły na siebie River Plate i Boca Juniors. Wtedy też organizacja wołała o litość, w wyniku kibicowskich burd mecz przeniesiono do Madrytu, obie strony były rozżalone, Diego Maradona grzmiał, że to kpina z Argentyny.
Ale potem piłkarze wyszli na boisko i stworzyli niezapomniane, magiczne show. Bo koniec końców przecież to zapamiętamy najmocniej. I to jest jasne, nawet jeśli tym razem na drodze do finału finałów staną Kolumbijczycy. Mistrzostwa Europy też już to udowodniły.
Fot. Newspix