Za nami dziwny rok. Dziwny, bo w naszym futbolu normalność jest anomalią.
Odkąd pamiętam, całe moje życie kręciło się wokół opisywania przeróżnych patologii. To dla dziennikarza stan absolutnie wymarzony – jasno nakreśleni czarni bohaterowie, gdzieniegdzie na horyzoncie pojedynczy ich przeciwnicy, nie mający w rękach żadnych narzędzi, więc szukający wsparcia w prasie. Przez lata, cyklicznie się coś zawalało, gdzieś wybuchał pożar, ktoś kompromitował się doszczętnie i ciągnął na dno swoich kompanów. Ten zawód, mimo że wymyślono go w innym celu – np. żeby napisać, że Fabiański wczoraj kopnął piłką w przeciwnika – niewiele różnił się od pracy reportera wojennego. Tu też były fronty, koalicje, permanentna nawalanka. I tu też można było oberwać odłamkiem.
Zaczynałem pisać do gazet w 1997 roku, więc w schyłkowym okresie Mariana Dziurowicza. Wtedy piłowano pod nim stołek, wreszcie go z tego stołka brutalnie zrzucono. Zamiast meczów, relacjonowało się starcia w gabinetach i na korytarzach. Mało było piłki w piłce. Jeśli tekst o Widzewie – wówczas przecież potędze – to dotyczący walizek pieniędzy przewożonych przez jednego czy drugiego działacza. Jeśli interesujący mecz w lidze – to zakończony „awarią” światła przy niesprzyjającym wyniku, by zagrać dnia następnego od początku. Jeśli rozmowa o kadrze, to raczej o premiach finansowych, a nie o taktyce. Jeśli pogawędka z trenerem, to na pewno nie o futbolu, już prędzej o dupach. Z ministrem sportu zrobiłem kilka wywiadów, ale zaraz później zastrzeliła go mafia – do której, jak się okazało, sam należał.
A w kolejnych latach jeszcze korupcja, bankructwa i inne plagi.
I nagle przychodzi rok 2014, jakiś taki… normalny. Gwiazdą jest piłkarz Lewandowski. Albo Milik. Nikogo nie pobił w samolocie, nie złamał nosa taksówkarzowi, po prostu strzela gole. PZPN jawi się jako normalna, przyjazna organizacja z logicznymi ludźmi na szczycie. Selekcjoner nie łazi w koszulce tył na przód i nie zionie wódą. Na stadionach ludzie tydzień w tydzień nie wyrywają krzesełek, by rzucać w policję. Nikt nie zastrzelił ministra, nikt zresztą nawet nie wie, kto tym ministrem jest. Kibice wymienią z pamięci pięciu najlepszych defensywnych pomocników w lidze, a nie wymienią już nazwisk pięciu ligowych prezesów – czyli proporcje się właściwie odwróciły. Nikt nie ma pojęcia, kiedy odbędzie się następny Walny Zjazd PZPN, a to kiedyś była naprawdę ważna data. Nikt nie przerzuca piłkarzy z klubu do klubu bez ich zgody (pamiętacie „karty Krzyżostaniaka”?), nikt też nie przerzuca całych klubów z miasta do miasta. Nawet niedawne Kluby Kokosa, rozprzestrzeniające się po kraju niczym franczyzowe restauracje McDonald’s, powoli obumierają.
Liga jakaś taka zwyczajna, czyli czasami ktoś wygra, czasami ktoś przegra, ale bez specjalnych podtekstów. Lideruje klub, który ma normalną strukturę przychodów, a o licencję trzęsą się ci, którzy nie dorobili się rozsądnego pomysłu na finansowanie. Licencji nie przyznaje koleś w za dużym garniturze i jeszcze zawiany po dniu poprzednim, tylko inteligentny biznesmen z największej audytorskiej firmy świata, który gdyby chciał, to jakiś klub mógłby sobie kupić. Licencje wymagają od klubów między innymi posiadania odpowiednich stadionów, więc w telewizji to wszystko ładnie wygląda. I może dlatego nikt nie pokazuje już tylko drugich połówek spotkań, jak to bywało w TVP, a na boisko w jakiejś dziurze na końcu świata nie wpadają hordy chuliganów, by pobić piłkarza – na co ten odpowiada ciosem z główki (w efekcie łamiąc chuliganowi nos).
Dziwny i nudny ten rok 2014. Normalny i przewidywalny jak jazda niemieckim autem po niemieckiej autostradzie. No, samowykluczenie się z Ligi Mistrzów było oczywiście spektakularną kraksą, ale jeszcze lat temu 25 taka kraksa spokojnie mogłaby się wydarzyć, gdyby zagraniczny klub przekazał prezesowi klubu polskiego kolorowy telewizor w ramach łapówki. Dzisiaj to już tylko i aż błąd ludzki.
Życzę wam takich nudnych i jeszcze nudniejszych lat kolejnych. Życzę wam, abyśmy wszyscy umierali z nudów przez cały 2015 rok, budząc się tylko w weekendy, by obejrzeć mecze ligowe. I życzę wam, abyśmy w końcu mieli okazję obudzić się też we wtorek, bo sami wiecie, co to oznacza. Jeśli nudę zdefiniujemy jako brak zbędnych i niezdrowych emocji – zanudźmy się wszyscy na całego.
Wiecie tylko za czym tęsknię? Dwadzieścia lat temu każda drużyna miała małego karakana, najczęściej z dziesiątką na plecach, który potrafił przyrżnąć z 30 metrów.
Legia miała Leszka Pisza.
GKS miał Adama Kucza.
Stomil miał Adama Zejera.
Widzew miał Pawła Miąszkiewicza.
Stal miała Mieczysława Ożoga.
Naprawdę, każdy w lidze miał kogoś takiego. Nawet jak awansował Raków Częstochowa, to się okazało, że pasuje do towarzystwa: też ma knypka na środku, który potrafi uderzyć – Jana Spychalskiego, o ile mnie pamięć nie zawodzi.
Skoro więc wkraczamy na dobre w fazę futbolu rozgrywanego na boiskach, a nie na biurkach (i pod nimi), w fazę, w której piłkarz jest osobą bardziej rozpoznawalną niż działacz, to życzyłbym sobie i wam jedynie tego, by ów piłkarz wart był swojej sławy. Jeśli ma obowiązywać hasło „więcej piłki w piłce” – to na całego.
KRZYSZTOF STANOWSKI