Lubimy czas podsumowań, bo to te chwile, gdy możemy się kreatywnie wyżyć, a jednocześnie spojrzeć na chłodno na miniony rok. Wiecie, trochę powagi – najlepszy piłkarz, najgorszy, największy zjazd, największy progres, ale i trochę nagród pokroju najlepszego i najgorszego Pawłowskiego, najbardziej ezgotycznego i najbardziej urzekającego zawodnika Ekstraklasy. Nie przedłużamy – ligowe naj, naj, naj wśród zawodników! Zapraszamy!
Najgorszy piłkarz – Moussa Ouattara. Jak grał, Korona przegrywała. Jak nie grał, wygrywała. Absolutny ewenement, nawet jak na polskie warunki. Zdawało się, że nie tylko nie umie grać w piłkę, ale nawet nie zna jej zasad. Uważamy, że dla uatrakcyjnienia rozgrywek każda drużyna ligowa powinna mieć obowiązek zakontraktowania jednego człowieka klasy Ouattary. Byłoby uczciwie (każdy miałby jednego), a zarazem padałoby więcej goli i działoby się więcej nieprzewidzianych rzeczy. Frekwencja na pewno by nie ucierpiała.
Najlepszy piłkarz – no, jeśli chodzi o samą ligę, to chyba jednak Semir Stilić. Nie to, że jest najlepszym piłkarzem grającym w tych rozgrywkach, ale jest tym, który w największej liczbie meczów zanotował błyskotliwe i skuteczne zagrania. Rotacja stosowana przez Henninga Berga w naturalny sposób wykluczyła z rywalizacji o to miano zawodników Legii.
Największe zaskoczenie na plus wśród Grzegorzów – Grzegorz Bonin, chociaż głównie w początkowej fazie sezonu. Później trochę skapcaniał. Bonin – urocza ksywa „Boniek” – przez lata wyglądał trochę na gościa w depresji, jakby nie do końca wiedzącego, jaki jest dzień tygodnia. Teraz jakby odzyskał radość z gry w piłkę, co przełożyło się na kilka imponujących rajdów.
Największe zaskoczenie na minus wśród Grzegorzów – Grzegorz Sandomierski. Ostatnio kolega nam powiedział, że bramkarzowi Zawiszy urodził się syn, no i zdobyliśmy się na dość okrutny i nieprzyjemny żart. Palnęliśmy, iż nie jesteśmy pewni, czy Sandomierski powinien potomka w najbliższym czasie nosić na rękach. Dobrze życzymy temu kolesiowi, bo wygląda na bardzo przyzwoitego człowieka, ale ciągle mamy w pamięci jak świetnie bronił kiedyś i nie możemy pojąć, cóż takiego się z nim stało.
Najgorsze podanie – Richard Zajac. Asysta najwyższej klasy.
Drugie najgorsze podanie – Richard Zajac. Tym razem strzelenie gola Makuszewskim.
Najlepszy malarz – Arkadiusz Malarz.
Najlepszy Fedor od czasów Adama Fedoruka – Fedor Cernych. Mocno rozbiegany napastnik Górnika Łęczna, który przez pierwsze miesiące pokazywał, iż w piłkę grać umie, tylko nie umie strzelać. To znaczy – sprawiał wrażenie gościa, który ma po prostu kiepską technikę uderzenia. A na koniec rundy okazało się, że potrafi nawet przyrżnąć z 25 metrów i że generalnie to jest całkiem konkretnym grajkiem.
Najlepszy Kamil – Kamil Wilczek. Dalej Kamil Kiereś i daleko z tyłu Kamil Drygas.
Najbardziej rozchwytywany niepotrzebny piłkarz – Zaur Sadajew. Zmienił klub ze słabszego na lepszy, każdy trener dużo sobie po Czeczenie obiecuje i na obiecankach się zwykle kończy. Nie trzeba skończyć psychologii, by zaobserwować, że gość ma spory bałagan w głowie. Stanowi całkowite zaprzeczenie Gary’ego Linekera. Lineker strzelał po kilkanaście (albo powyżej dwudziestu) bramek w sezonie, za to nigdy w życiu nie otrzymał chociażby żółtek kartki. Sadajew w naszej ekstraklasie wystąpił 25 razy i zdobył marne 5 goli, za to uzbierał 12 żółtych i 2 czerwone kartki.
Najsmutniejszy piłkarz – Orlando Sa. Nawet jak zdobywa gole, to się z nich nie cieszy, bo szybko dogania go myśl, ile by tych goli zdobył, grając zawsze w pierwszym składzie. Niestety, ma chłop jeden problem, z którym borykają się rezerwowi w większości klubów świata – nie gra zawsze, bo zdarza się, że na boisko muszą wejść lepsi od niego. Czyli Radović i Duda.
Najbardziej jeżdżący na opinii – Robert Pich. Gdyby po trzeciej kolejce sezonu powiedział: „podwyżka albo nie gram!”, to daliby mu podwyżkę. A teraz powiedzieliby: „no to nie graj”. W pierwszych trzech kolejkach zdobył cztery gole, a w kolejnych szesnastu dołożył ledwie dwa. Każdy widzi, że Pich coś w sobie ma, ale też każdy widzi jeszcze lepiej, że czegoś nie ma. Czyli lekko wybrakowany zawodnik.
Najbardziej rozjeżdżający się ze swoim pseudonimem – wcale nie Dominik Kun Aguero. Oczywiście wyprzedza go Filip Figo Starzyński.
Najbardziej regularny piłkarz – Paweł Brożek. W polskich warunkach – fenomen. Dajcie mu klub do grania, dajcie mu koszulkę, buty, spodenki i trochę minut, a strzeli minimum dziesięć goli w sezonie. To jest taka bariera przyzwoitości – nie umiesz trafić 10 razy na sezon, zmień zawód albo chociaż pozycję na boisku, bo słaby z ciebie napastnik. Dla Brożka bariera 10 trafień to pestka. Odkąd zaczął grać regularnie w naszej ekstraklasie, tylko w sezonie 2006/07 nie wyszedł z dychy (połówki sezonu przed transferem do Trabzonsporu z oczywistych przyczyn nie liczymy).
Najbardziej nieregularny piłkarz – Mak. Wszystko jedno, który. Obaj fantastycznie zaczęli i obaj kiepsko skończyli. Muszą zapamiętać, że piłkarz bez powtarzalności to żaden piłkarz, tylko ciekawostka.
Największe ogarnięcie się – Deniss Rakels, który już sprawiał wrażenie gościa zmierzającego w stronę łotewskich blokowisk, a tu nagle okazało się, że jednak jest w stanie zdobywać gole na poziomie ekstraklasy i zwracać uwagę czymś więcej niż tylko tatuażami. Przydał się Cracovii, ponieważ jej podstawowy atak zmienił się w atak śmiechu. Nowaka złapana na dopingu, a Zjawiński zagrał w czternastu meczach, w których miał sto czternaście sytuacji i nie strzelił żadnego gola. Sprawdzilibyśmy, czy to nie Dudzic zaraża.
Drugie największe ogarnięcie się – Maciej Sadlok. Już mieliśmy apelować do NC+, by w grafikach meczowych dorabiać mu czerwony nos klauna, a on znienacka po baaardzo długim czasie wrócił na przyzwoity, ligowy poziom i zaczął grać tak, że nie tylko przestaliśmy się śmiać, ale nawet kilka razy pokiwaliśmy głowami z uznaniem.
Najbardziej egzotyczny i drugi najbardziej egzotyczny skrzydłowy – Wilde Donald Guerrier i Emmanuel Sarki, kolejność dowolna. Największe stężenie absurdu na jedną pozycję to właśnie skrzydła Wisły Kraków w momencie, gdy na boisku przebywał jednocześnie i Guerrier, i Sarki. Smuda żartował, że ciemno to widzi, a oni prześcigali się w fantastycznych pomysłach – jak nie zdjęcie własnego przyrodzenia na Facebooku, to linia kurtek sygnowana nazwiskiem kierowana do modnisiów z Haiti. Egzotyka tego duetu nie polega na pochodzeniu czy oryginalnych zwyczajach z ich rodzinnych stron. Oni są po prostu trochę zwichrowani. Trochę bardziej, niż trochę.
Najlepszy Pawłowski w lidze – Szymon Pawłowski. Konkurencja była spora – bo i wracający z hiszpańskiej przygody Bartłomiej, i “esensej” Wojciech w Śląsku, do tego jeszcze Jan w Białymstoku. Szymon jednak wciągnął ich wszystkich nosem, nawet w słabszych meczach Lecha dawał jakość i animusz, którego brakowało jego zblazowanym kumplom. Jeśli ktokolwiek miałby stanowić dla niego logiczną konkurencję w tej kategorii, to chyba tylko Tadeusz, no ale sympatyczny Ted, mimo niektórych ekscentrycznych zachowań, samego siebie na boisko w bój jeszcze nie wypuścił.
Najgorszy Pawłowski w lidze – wybór między Bartłomiejem a Wojtkiem to jak ustawianie obrony Cracovii. Zbiór elementów niby nieduży, a i tak cholernie ciężko wybrać najsłabsze ogniwo. Niech będzie – remis ze wskazaniem na Wojtka, ale tylko dlatego, że Bartek ma jak w banku zwycięstwo w innej kategorii.
Najlepszy Bartłomiej – Bartłomiej Drągowski. Fenomenalny refleks, kocia zwinność, pewność w interwencjach. Większość jego rówieśników lata na wakacje tanimi liniami, a on jest na etapie, w którym z kilku atrakcyjnych krajów świata przysłany zostanie po niego prywatny samolot. Wydaje się, że ma absolutnie wszystko, by zrobić dużą karierę i teraz najważniejsze, by głowa nadążyła za pieniędzmi. Tylko, żeby przypadkiem nie szedł do klubu, w którym będzie bramkarzem numer pięć, rzucanym na wypożyczenia tu i ówdzie.
Najgorszy Bartłomiej – Bartłomiej Pawłowski. Naprawdę sądziliśmy, że będzie się w tej lidze bawił, oczami wyobraźni widzieliśmy rajdy, gole i asysty. Okazało się, że mamy naprawdę bujną wyobraźnię. Z litości nie wspomnimy, z jakim dorobkiem Pawłowski kończy 2014 rok.
Najbardziej niepozorny – jeszcze raz Bartłomiej Drągowski. Niby “panie Sebastianie, czy mógłby pan pokryć”, niby nie może kupić sobie alkoholu, ale jak zamknął sklep to gola stracił dopiero po 341 minutach.
Najzabawniejszy Małecki – duża niespodzianka, Wojciech Małecki! Patryk oczywiście kasuje go pod każdym względem swoim codziennym zachowaniem i każdym kolejnym odpałem, ale gdy przypominamy sobie co zrobił bramkarz Korony w meczu z Jagiellonią… Sami wiecie…
Największy przegraniec ligowy – Anestis Agryriou. Dobra, nie damy głowy, czy nie było większego przegrańca, ale to z pewnością mocny kandydat. Rozegrał w polskiej lidze 654 minuty – na co złożyło się sześć pełnych meczów i dwa niepełne (ale też w pierwszym składzie). Efekt? Nie wygrał żadnego. Siedem porażek i jeden remis. To oznacza, że z nim w składzie zespół zdobywał średnio 0,125 punktu na mecz. Jest to o tyle zaskakujące, że Grek ma w swoim CV występy w AEK-u Ateny. Ale za to już mniej zaskakujące jest to, że zamiast w AEK-u, wylądował w Zawiszy.
Najbardziej dorodna broda – Zaur Sadajew. Choć nie mamy pewności, czy to nadal broda noszona przez Zaura, czy już Zaur noszony przez brodę.
Największa gwarancja goli – Paixao. Jak przestaje grać jeden, to zaczyna drugi. I na odwrót. Portugalscy bracia powinni zawsze być sprzedawani w pakiecie, ponieważ idealnie się uzupełniają.
Największa gwarancja dobrej rozrywki – Mateusz Żytko, Bartosz Rymaniak, Adam Marciniak. Z nimi każdy może się rozerwać, choć przyznajemy – najczęściej Pilarz, który skacząc od słupka do słupka i pilnując przy okazji przedpola powinien postawić na bilokację, klonowanie, albo właśnie próbę rozerwania. Co ciekawe – ten oryginalny tercet nie sprawia wrażenia szczególnie rozrywkowego. Żytko z wiecznie umęczoną twarzą, Rymaniak napięty jak struna, jedynie Marciniaka czasem porwą z domu policjanci, a mimo to, zestawieni we trzech dostarczają żarty na najwyższym poziomie. Ich humoru zdają się nie doceniać jedynie kibice Cracovii.
Najlepszy Żytko – Mateusz Żytko. Lubimy go, chcielibyśmy by mimo wszystko coś wygrał.
Najlepszy Mateusz – Mateusz Piątkowski. Dalej Zachara, Mak i Machaj (ale ten to jednak daleko z tyłu). Piątkowski to konkretny piłkarz. Nie bawi się na boisku w żaden fiu-bździu, tylko – za przeproszeniem – napierdala. Jak ma piłkę na prawej, to wali prawą, jak na lewej – to lewą. A jak na głowie – to wali głową.
Najbardziej konsekwentny – Daniel Łukasik. Odkąd postanowił zostać słabym piłkarzem, ani na moment nie zboczył z tej ścieżki. No dobra, zdarzały mu się przebłyski, ale generalnie aż trudno uwierzyć, że Waldemar Fornalik wystawił tego akurat zawodnika w pierwszym składzie reprezentacji Polski na kluczowy mecz z Ukrainą. Dla Łukasika mamy jedną życiową radę – rób wszystko odwrotnie.
Najbardziej niekonsekwentny – Michał Żyro. Nigdy nie wiadomo, jak zagra. Czasami genialnie, a czasami jak ostatni fajtłapa. Rozgryźć tego gościa, to jak rozgryźć jeden z problemów milenijnych. Też powinna być za to nagroda w wysokości miliona euro.
Najbardziej niesprawiedliwie potraktowany – Adam Marciniak. Spokojnie, nie przez bezlitosnych ekspertów, nie przez dziennikarskich łowców sensacji, zaledwie przez policję, która zabrała go z własnej domówki na izbę wytrzeźwień w stanie, który przyzwoity piłkarz świętując zwycięstwo w derbach i własne urodziny osiąga jeszcze podczas fetowania na murawie.
Najbardziej urzekający U-21 – Kalo-Karo-Karol Linetty.
Najbardziej urzekający powyżej 21 lat – Arkadiusz Malarz
Najbardziej oryginalne nazwisko do zapamiętania – Śpiączka. Bartosz Śpiączka. Dwa razy tak przyładował, że obudziłby umarlaka.
Fot. FotoPyK