Premier League powstała dokładnie 29 lat temu. 20 lutego 1992 roku uformowano ligę, która miała wielki wpływ na kształt europejskiej piłki. Wśród szczęśliwców, którzy ani razu nie zaznali gorzkiego smaku gry poza najwyższym szczeblem rozgrywek, znajdują się dwa kluby z Liverpoolu. Tylko w Londynie mają podobny wynik.
Everton i Liverpool przez blisko trzydzieści lat konsekwentnie tworzyły i tworzą nowożytnego historię angielskiego futbolu, stale rywalizując między sobą. Nie ma co jednak ukrywać, że to zespół z Goodison Park jest tym ubogim krewnym, który czeka na moment, gdy będzie mógł przeskoczyć w ligowej tabeli swojego nowobogackiego kuzyna. W Premier League taka sytuacja udała się The Toffees zaledwie trzy razy:
- 2004/05 – Everton czwarty, Liverpool piąty
- 2011/12 – Everton siódmy, Liverpool ósmy
- 2012/13 – Everton szósty, Liverpool siódmy
Przewaga bywała zatem marginalna, nigdy w swojej historii klub z niebieskiej części miasta Beatlesów nie potrafił odjechać swojemu największemu rywalowi na więcej niż jedną pozycję. Czerwony cień zawsze tańczył gdzieś w pobliżu, przypominając o tym, że stary porządek prędzej czy później wróci. Nawet gdy Everton pisał swoją historię i dwa razy z rzędu kończył sezon wyżej niż The Reds, to w kolejnym sezonie (2013/14), zajęli dopiero piąte miejsce, zaś Liverpool zgarnął wicemistrzostwo.
W tabeli wszech czasów Premier League to gospodarze dzisiejszego spotkania są na lepszej pozycji.
Liverpool to jeden z czterech klubów, które zdołały na najwyższym poziomie zdobyć co najmniej 1900 punktów. Everton w tej klasyfikacji jest szósty – poza sąsiadami wyprzedza go jeszcze Tottenham, Arsenal, Chelsea i Manchester United. Co więcej, bardzo blisko jest Manchester City. Mimo że The Citizens rozegrali w Premier League grubo ponad 100 spotkań mniej, to mają do Evertonu tylko siedem punktów straty. Jednakże dzisiaj Carlo Ancelotti nie może patrzeć na sąsiedztwo zespołu, który w ostatniej kolejce sprawił im tęgie lanie. Musi skupić się na teraźniejszości, bo prowadzony przez niego klub stoi przed szansą, by zakończyć passę Liverpoolu, która trwa prawie dekadę. Jeśli dzisiaj wygrają na Anfield, zrównają się z The Reds punktami. Będą mieli zaległy mecz i szanse, która była zablokowana przez lata.
Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Everton ma wielce sprzyjające warunki. Pytanie, czy wytrzyma presję, czy spali się tak, jak w dwóch ostatnich kolejkach.
Kto ci ukradł marzenia?
Gdyby The Toffees lepiej zaprezentowali się przeciwko Manchesterowi City, a nade wszystko Fulham, byliby w jeszcze bardziej korzystnej sytuacji. Zaledwie jeden punkt w tych dwóch spotkaniach pozwoliłby przeskoczyć Liverpool przy ewentualnej wygranej w dzisiejszych Derbach Merseyside. Na swoje nieszczęście, cięgi zebrali nie tylko od podopiecznych Pepa Guardioli, ale i Scotta Parkera.
Przeciwko The Citizens nie mieli większych szans.
Uderzało po oczach, że brakuje im pomysłu. Nawet gdy stan rywalizacji wyrównał Richarlison, Everton nawet przez moment nie mógł być pewny przynajmniej remisu. To lider Premier League atakował raz po raz, aż w końcu złamał defensywę w zaskakująco prosty sposób.
Najpierw Riyad Mahrez uderzył nie do obrony z rogu pola karnego. Zabrakło asekuracji. Później Bernardo Silva bez żadnych problemów uciekł środkowym obrońcom i oddał strzał zza pola karnego. Dlaczego nie doskoczył do niego Michael Keane? To wie tylko Anglik. Niemniej walnie przyczyniło się to do porażki Evertonu. Porażki wkalkulowanej w ryzyko, lecz wielce bolesnej zważywszy na wcześniejsze 0:2 z Fulham.
FULHAM POKONA SHEFFIELD UNITED? KURS: 2,12 W EWINNER!
O ile bowiem można wytłumaczyć The Toffees z przegranej z liderem, to tak beznadziejnego spotkania, jak przeciwko The Cottagers po prostu nie wypada rozgrywać. Oni nie tylko przegrali po dwóch trafieniach Josha Maji, który wracał do Londynu po kilku latach w Manchesterze City, Sunderlandzie i Bordeaux. Oni przegrali, właściwie nie zagrażając defensywie stołecznego klubu.
Seamus Coleman trafił w słupek, a Joshua King wpakował piłkę do siatki, ale był na sporym spalonym. Koniec końców oddali zaledwie dwa celne strzały na bramkę. Lepiej w tej kwestii przeciwko Fulham wypadło między innymi WBA, Brighton i Burnley. Swoją drogą – wszystkie te kluby zgarnęły w starciu z beniaminkiem przynajmniej jeden punkt. Everton zaś przegrał, jako jeden z zaledwie trzech klubów. Wcześniej podopieczni Parkera zdjęli skalp z Leicester City oraz West Bromu.
Mimo tego Everton nie przestaje marzyć.
Nie bez przyczyny znajduje się na siódmym miejscu w tabeli, wyprzedzając Arsenal, Leeds United, Tottenham, Wolverhampton, Southampton czy rewelacyjną Aston Villę. Dwie porażki z rzędu nie są w stanie zamazać dobrej roboty jaką wykonali na Goodison Park. The Toffees naprawdę są w walce o europejskie puchary. W końcu. Od ostatniej europejskiej przygody The Blues minęły cztery lata, gdy odpadli w grupie z Lyonem, Apollonem i Atalantą. Teraz pora na ponowny awans. Rozwój jest bowiem widoczny gołym okiem.
Poszli po rozum do głowy
Everton ma długą i bardzo niepiękną historię ściągania szrotu na Goodison Park. Wystarczy, że prześledzimy tylko ostatnie trzy sezony, w których za transfery w żaden sposób nie mógł odpowiadać Ancelotti. Znajdziemy tam całą masę perełek:
- Davy Klaasen – 27 milionów euro – 16 meczów, 0 goli, asysta
- Cenk Tosun – 22 miliony euro – 58 meczów, 11 goli, 6 asyst
- Theo Walcott – 22 miliony euro – 85 meczów, 11 goli, 9 asyst
- Henry Onyekuru – 8 milionów euro – 0 meczów, 0 goli, 0 asysty
- Sandro – 6 milionów euro – 16 meczów, 1 gol, 2 asysty
- Alex Iwobi – 30 milionów euro – 54 mecze, 4 gole, 4 asysty
- Moise Kean – 27 milionów euro – 37 meczów, 4 gole, 2 asysty, jedna wędka
Ponad 140 milionów euro na zawodników mniej lub bardziej ofensywnych, którzy łącznie nie mieli wkładu nawet 60 bramek. Wszyscy na Goodison Park okazali się być zupełnymi niewypałami i wszyscy nie zagrzali tam zbyt długo miejsca. A to przecież nie koniec wyliczanki, bo do listy transferów przestrzelonych, można śmiało dorzucić jeszcze takie nazwiska jak Bernard, Cuco Martina, Jordan Pickford.
Przyjście Ancelottiego odmieniło politykę transferową Evertonu. Nie było już ratowania zawodników Arsenalu, nie było ściągania gości ze znacznie słabszych lig. Było ratowanie zawodników… Realu Madryt, kupowanie starych znajomych włoskiego trenera i wyciąganie zawodników z Championship.
The Toffees sięgnęli po Joshuę Kinga, Bena Godfreya, Robina Olsena (okay, on akurat jest dość niefortunny), Nielsa Nkounkou, Abdoulaye Doucoure, a nade wszystko Allana i Jamesa Rodigueza. Niemal wszystkie transfery ery Ancelottiego okazały się być udane, jednak wpływ jaki na grę ekipy z Goodison Park ma dwóch ostatnich zawodników, jest nieprzeceniony. 61-latek odkurzył Kolumbijczyka, na którym w Realu postawiono już krzyżyk, a także pokazał, dlaczego o Allana jakiś czas temu walczyło pół piłkarskiej Europy.
Fakt, że ta dwójka koniec końców wylądowała w niebieskiej części Liverpoolu sporo mówi nie o ich zjeździe, ale przede wszystkim o wielkich ambicjach włodarzy Evertonu. Pokazali, że wyciągnięcie wyróżniającego się zawodnika Napoli nie stanowi dlań większego problemu. Spora w tym zasługa samego trenera, bowiem nie ma co specjalnie kryć, że to Ancelotti jest najlepszym transferem The Toffees w ostatnim czasie.
Bez Włocha nie byłoby Jamesa, Allana ani Josha Kinga. Norweg wybierał między Fulham a Evertonem i dopiero prywatny telefon od 61-latka przekonał go do ostatecznego wyboru. Biorąc pod uwagę, że Dominic Calvert-Lewin ma problemy ze zdrowiem, transfer byłego zawodnika Bournemouth może być wielce istotny w kontekście całego sezonu.
BOURNEMOUTH WYGRA NA WYJEŹDZIE Z QPR? KURS: 2,32 W TOTALBET!
Transfery tych kilku zawodników zupełnie odmieniły Everton. Ancelotti zapewnił kilku niezłych zmienników na newralgiczne pozycje, ale przede wszystkim przebudował potwornie kulejący środek pola. Powiedział dość występom takich zawodników jak Schneiderlin i Delph. Mniej szans dostaje też nieregularny Tom Davies. Nic więc dziwnego, że gra jego klubu wygląda znacznie lepiej, a odmieniona pomoc robiła furorę na starcie rozgrywek.
Nie było silnych na wertykalność i mobilność nowej trójki. Doucoure doskonale krył luki, które stwarzał niefrasobliwy James. Sam Kolumbijczyk odpowiadał zaś za odżycie kreacji na Goodison Park – w pierwszych sześciu kolejkach miał trzy gole i trzy asysty. Allan zaś był wszędzie, notował występy na poziomie najlepszych defensywnych pomocników Premier League.
Funkcjonowanie tercetu zaburzyły nieco kontuzje jego członków, lecz w dzisiejszych Derbach Meresyside Ancelotti znów będzie mógł skorzystać z usług ich wszystkich. Pod względem kontuzji The Toffees nie mają teraz większych problemów, czego nie można oczywiście powiedzieć o Liverpoolu.
Szansa jedna na milion
Mimo zwycięstwa nad RB Lipsk, kłopoty na Anfield są widoczne gołym okiem. W dzisiejszych Derbach Merseyside Klopp znowu bedzie musiał ułożyć eksperymentalny środek obrony. Na pewno wystąpi Kabak, który w meczu z Niemcami zaprezentował się z jak najlepszej strony, został nawet wygrany zawodnikiem spotkania. Problem zaczyna się, gdy mówimy o jego partnerze. Tutaj niemiecki szkoleniowiec będzie musiał szyć i to grubymi nićmi. Prawdopodobnie pozycję obrońcy numer dwa przejmie Jordan Henderson, co będzie miało oczywisty wpływ na funkcjonowanie środka pola.
To, że nie zdołała zdominować go ekipa Juliana Nagelsmanna, nie znaczy, że nie będą potrafili podopieczni Ancelottiego. Niewykluczone, że Everton skopiuje postawę Leicester City – głęboka defensywa, piłki za kołnierze obrońców The Reds i liczenie na stałe fragmenty gry. Brzmi to mało efektownie, lecz wielokrotnie okazywało się zadziwiająco efektywne.
Tym bardziej, że Liverpool cierpi w meczach domowych. Twierdza Anfield nadal pozostała zamkiem, lecz takim dmuchanym. Forsuje go niemal każda drużyna w Premier League – w ostatnich czterech meczach u siebie, The Reds uzbierali jeden punkt. Dość szczęśliwie zremisowali wówczas z Manchesterem United. Poza tym w dziób od Manchesteru City, Brighton i Burnley. Jeśli gdzieś brak kibiców jest doprawdy odczuwalny, to właśnie na stadionie Liverpoolu.
To kolejny aspekt, który może pomóc Evertonowi. The Reds pozbawieni tumultu trybun, który wielokrotnie sprawiał, że The Toffees wyjeżdżali z Anfield niepyszni. Pozbawieni najlepszego środkowego obrońcy oraz bardzo dobrego skrzydłowego. Zmęczeni, zmuszeni do gry na kilku frontach. Jeśli nie teraz, to chyba już nigdy.
Everton rzadko miał farta. Nawet gdy zdobywali mistrzostwo Anglii, to nie mogli grać w europejskich pucharach. Wina leżała wówczas po stronie… Liverpoolu, a konkretnie kibiców The Reds. Jednak tym razem fortuna uśmiechnęła się do przybyszy z Goodison Park. Staną dzisiaj przed szansą jedną na milion. Pytanie, czy ją wykorzystają.
Derby Merseyside zwykle określane są mianem przyjaznych derbów. Wydaje się, że ta era powoli dobiega końca. Patrząc na to, co wydarzyło się w ostatnim spotkaniu między tymi ekipami, wątpliwe, by ktokolwiek chciał dzisiaj odstawić nogę. Starcia Evertonu z Liverpoolem potrafiły rozczarowywać, lecz teraz sytuacja jest inna. Teraz oba kluby naprawdę grają o coś.
Fot.FotoPyk