Ach, ileż to razy widzieliśmy w ubiegłym sezonie. Łódzki Klub Sportowy wychodzi na wyżej notowanego rywala (od połowy sezonu już wszyscy byli wyżej notowani), świetnie zakłada pressing, kombinacyjnie gra w przodzie, generalnie prezentuje się naprawdę przyzwoicie. Ale potem odcina jednego obrońcę. Drugiego obrońcę. Trzeciego, czwartego i piątego, wprowadzonego w przerwie, obrońcę. Kończy się “porażką po twardej walce”.
Dzisiaj ŁKS i Legia uczestniczyły w przedstawieniu ilustrującym sentymentalny powrót do tamtych chwil. ŁKS strzelił dwa gole, ŁKS stworzył sobie kilka okazji, ŁKS zagrał tak fatalnie w obronie, że powinien stracić z siedem bramek. A stracił jak zwykle – o jedną więcej niż zdobył.
Zacznijmy od tego, że to wcale nie był w wykonaniu łodzian zły mecz. Pierwsze dziesięć minut było wręcz imponujące – Legia gubiła się pod pressingiem, ełkaesiacy co i rusz przejmowali piłkę na połowie rywala, stworzyli sobie jedną niezłą sytuację, szczególnie zagubieni byli Wieteska i Hołownia. Ale zanim jeszcze komentatorzy zaczęli chwalić spadkowicza z Ekstraklasy – wróciły stare demony.
ŁKS zaczął w swoim stylu, serią krótkich podań od bramkarza. Maciej Wolski postanowił sprawdzić, czy Rafa Lopes sklepie z nim piłkę, gdy zabrakło mu kolegów w tych samych koszulkach do rozegrania. Lopes zamiast do Wolskiego, odegrał piętą do Slisza, który natychmiast uderzył. Tak, zgadliście. Niefortunny blok i rykoszet od Sobocińskiego. Malarz bez szans.
STARY, NIE TAK DOBRY ŁKS
Od tej pory powrócił ekstraklasowy ŁKS. Momentami wyglądało to wręcz komicznie – Legia tworzyła sobie kolejne sytuacje, trochę spóźniony przy jednej próbie był Cholewiak, innym razem dobrze strzał obronił Malarz, dwa razy w potężnym galimatiasie w polu bramkowym ŁKS-u legionistom zabrakło bardziej zdecydowanego ruszenia do piłki, setkę zmarnował Skibicki. Ale już nawet nie chodzi o okazje, chodzi o przebieg gry. Ełkaesiacy zaczynali akcję na pięć różnych sposobów:
- podanie bramkarza do prawego obrońcy, ten do legionistów
- podanie bramkarza do lewego obrońcy, ten do legionistów
- bramkarz nie rozciąga gry, sam od razu podaje do legionistów
- któryś ze stoperów podaje do legionistów
- Jakub Tosik schodzi po piłkę pomiędzy stoperów, po czym podaje do legionistów
Oglądało się to całkiem przyjemnie, bo dzięki temu cały czas “pachniało golem”. Problemem gości był przede wszystkim brak Pekharta w polu karnym, albo chociaż kogoś bardziej pazernego na gole. Skuteczność? To drugorzędny problem, bardziej uderzał brak ciągu na bramkę. Nawet kolejny kuriozalny błąd Wolskiego, który padł pod naporem Mladenovicia i złapał piłkę w ręce, był bezkarny. Rzut wolny z boku pola karnego, właściwie tuż przed linią i w sumie nic. Trochę szumu, szarpania, gola brak.
A jak wiadomo – takie sytuacje lubią się mścić. Ełkaesiacy machnęli się w obronie osiemnaście razy, legioniści raz – fatalne zachowanie stoperów przy rzucie rożnym i Sobociński w końcówce pierwszej połowy strzelił na 1:1.
OBRONA JEST PRZEREKLAMOWANA
W przerwie od razu zobaczyliśmy, że ŁKS pokrzyżował szyki Czesławowi Michniewiczowi – miało być oszczędzanie gwiazd, ostatecznie już w przerwie wszedł Luquinhas, potem trzeba było ratować się jeszcze Pekhartem. Efekty? Cóż, Luquinhas z golem na 2:1, Pekhart z golem na 3:2 i wagę awansu do kolejnej rundy. Ale nie uprzedzajmy faktów, bo na początku trzeba wspomnieć – ŁKS po przerwie pozostał ŁKS-em.
Co chciał zrobić Antonio Dominguez przy próbie powstrzymania szarżującego Luquinhasa? Machnąć w jego kierunku nogą, z nadzieją, że podmuch zmiecie go z nóg? Co planował Dąbrowski, to znaczy – kiedy uznałby, że rywal jest na tyle blisko bramki, że warto do niego podejść? Brazylijczyk po prostu sobie biegł, biegł i biegł, a na końcu strzelił, praktycznie bez asysty rywali.
Natomiast dodajmy, że ŁKS tym razem zareagował na stratę gola odrobinę lepiej. Groźne strzały oddawali Pirulo, Trąbka, Dominguez, Sobociński po rzucie rożnym – Miszta w większości przypadków sobie świetnie radził, ale nadszedł ten jeden raz, w 56. minucie. Pirulo wjeżdża bez trudu prawą flanką, uderza nietypowo, prawą nogą. Miszta wypluwa piłkę, dopada do niej Janczukowicz i robi się 2:2.
Wtedy pomyśleliśmy sobie, że ten wirus niemocy defensywnej jest zaraźliwy i Legia po prostu się zakaziła. I wynik wcale nie jest jeszcze przesądzony.
PEKHART ROBI RÓŻNICĘ (I ZACZYNA WOJENKĘ)
Gol na wagę awansu? Jak w soczewce skupione najważniejsze elementy tego meczu. Obrona ŁKS-u? Nieprawdopodobnie pasywna. Luquinhas? Doskonały technicznie, świetnie podciął piłkę nad głowami obrońców. Pekhart? Zawsze tam, gdzie jest potrzebny. Głowa, 3:2 i… jednocześnie początek totalnej kopaniny.
Już wcześniej sędzia Tomasz Wajda nie do końca nadążał za zawodami. Zbyt często pozwalał na ostrą grę, zbyt mocno folgował zwłaszcza w środku pola, gdzie momentami mieliśmy do czynienia z polowaniem na kostki. Konsekwencje dotknęły obu drużyn. Najpierw po którymś z kolei starciu nerwy puściły Pekhartowi, który kopnął w plecy Dąbrowskiego i wyleciał z zasłużoną czerwoną kartka. Jeszcze głupsze zachowanie zafundował Pirulo, który zaatakował kolano Luquinhasa, narażając go na groźną kontuzję. Takich ataków było zresztą więcej, uciekali z nogami i Kapustka, i Slisz, ale i po drugiej stronie Rygaard czy Dominguez. Szkoda, bo mimo wszystko liczyliśmy, że zapamiętamy ten mecz głównie z ponad 30 strzałów, z których ponad połowa była celnych.
Zamiast tego pewnie w pamięci utkwi bardziej wojenka na murawie.
***
ŁKS nadal ma te same problemy, co w ubiegłym sezonie. Ale jednocześnie – trudno za takim ŁKS-em nie tęsknić. Nieźle zaprezentował się Rygaard, mimo wielu strat – napędził parę interesujących ataków. Pirulo też przypominał raczej tego post-covidowego gościa, który miał świetny finisz sezonu, niż zagubionego odludka ze swoich pierwszych meczów dla ŁKS-u. Trochę brakowało celności, może trochę też sił – ŁKS wrócił z tureckiego obozu pod koniec ubiegłego tygodnia. Ale jednak – 2:3 z Legią, zmuszenie jej do gry Pekhartem i Luquinhasem, sprawienie, że Miszta w końcówce przeciągał każde wznowienie gry – daje nadzieję, że po ewentualnym awansie ta przygoda z Ekstraklasą potrwa dłużej.
Legia Warszawa? Zrobiła swoje. Trochę większym kosztem niż przypuszczała. Ze zdecydowanie zbyt niską skutecznością jak na drużynę celującą w mistrzostwo. Ale jednak – zrobiła swoje, w środku tygodnia, na boisku wicelidera I ligi. Widzieliśmy już drużyny – nawet dzisiaj! – które poradziły sobie z pucharowym wyzwaniem odrobinę gorzej.
Tu zresztą też wypada oddać Łodzi co łódzkie. Murawa była przygotowana naprawdę przyzwoicie, na czym skorzystało widowisko.
ŁKS ŁÓDŹ – LEGIA WARSZAWA 2:3 (1:1)
Sobociński 42′, Janczukowicz 56′ – Slisz 15′, Luquinhas 49′, Pekhart 83′
Fot.FotoPyK