– Rok temu o tej porze byłem w Belfaście, trenując na poziomie Grassroots. A teraz jestem na tym samym boisku z Vincentem Kompanym i Craigiem Bellamym – Artur Kopyt po wyjeździe do Irlandii Północnej zaczynał od kasy w sklepie spożywczym i pracy pomocnika kucharza. Dzisiaj jest zawodowcem w sztabie belgijskiego Saint-Gilloise, pewnie zmierzającego do elity projektu napędzanego kasą Tony’ego Blooma, właściciela Brighton. Nam opowiedział o swojej niebanalnej ścieżce. Zapraszamy.
***
Grałem w piłkę w juniorach Radomiaka do osiemnastego roku życia. Juniorzy starsi. Parę meczów w drugiej drużynie. Nie byłem wystarczająco dobry i tyle. Zdecydowałem się iść na Politechnikę, ale na studia trzeba najpierw zarobić. No to pojechałem z dziewczyną i kolegą z liceum do Belfastu. Miałem tam koleżankę z osiedla, która pojechała wcześniej, mieliśmy więc ułatwiony start. Jechałem na trzy miesiące. Zostałem piętnaście lat.
Czego się spodziewałeś po wyjeździe?
Nie miałem żadnych planów poza takim, żeby trochę zarobić i zaraz wrócić. Pamiętam pierwszy dzień w Belfaście. Klasyczna tamtejsza pogoda, ponuro, zacinający deszcz, przyjdzie się do tego przyzwyczaić. Zjawiamy się na umówione miejsce pod hotel, koleżanka nie odbiera. Nie ma jej. Stoimy pod hotelem, podchodzi do nas człowiek z parasolem:
– Jesteście nowi?
– Tak, tak.
– Może byście chcieli mieszkanie wynająć?
My, świeżaki, myślimy: i tak czekamy, coś musimy zrobić, to pojedźmy. Zostawiliśmy dziewczynę ze wszystkimi torbami pod hotelem, co było dość bez sensu. Pojechaliśmy z kolegą, wsiadając z obcą osobą do samochodu. Ale OK. Zawiózł nas na dzielnicę Sandy Row. Lojalistyczna, rządziła tam w tamtym czasie parę bojówek paramilitarnych. Mój pierwszy obraz Belfastu: jedziemy przez wiadukt, a tam wielki mural z kolesiem w kominiarce, z przewieszonym kałasznikowem, napis “wjeżdżasz na Sandy Row” serca loyalizmu w Irlandii Północnej”. Fajnie, fajnie. Dowiózł nas do mieszkanka, obok w mieszkaniu swastyka na ścianie, powybijane szyby. Z grzeczności obejrzeliśmy to mieszkanie. Grzecznie nas odwiózł, a potem udało się dodzwonić.
Jak wyglądała twoja pierwsza praca?
W spożywczym na kasie. Miałem problem, żeby się dogadać. Irlandczycy z Północy mówią z mocnym, specyficznym akcentem, w niczym nie przypominającym tego angielskiego, którego uczysz się w Polsce. Ja więc do nich jak z lekcji, “SIR”, “MADAME”, a oni tam po swojemu i jakoś się próbowaliśmy dogadać. W drugim tygodniu doszło do napadu na mój sklep.
To faktycznie miałeś dobre zderzenie z Irlandią Północną.
Kolega akurat przeszedł na kasę, ja wykładałem towar. Słyszę nagle, że dzwoni dzwonkiem, takim awaryjnym, co jest pod kasą. Właściciel kazał go używać, jak będzie jakiś problem. Wyłażę zza półki, a tam koleś nożem wymachuje. Jak podszedłem to trochę się speszył, że jest nas dwóch. Uderzył jednak tym nożem w monitor kasy. A potem wybiegł, jeszcze wybijając szybę w międzyczasie. Nasz menadżer zbiegł z góry, zaczął go gonić. Nagle patrzymy, mija trzydzieści sekund, a nasz menadżer zamiast gonić, to ucieka, bo tam z jednej osoby zrobiły się dwie. Ale w międzyczasie pojawiła się policja, ktoś musiał zadzwonić.
Niezły Meksyk.
Tak sobie wtedy pomyślałem. Ale miałem dziewiętnaście lat, własne pieniądze. Szybko się odkładało. Spodobał mi się ten styl życia, byłem samodzielny, samowystarczalny. Stwierdziliśmy, że zostajemy na dłużej, a studia zrobię zaocznie. I tak parę lat latałem z Belfastu do Radomia studiować administrację. Kolega wrócił do Polski, ja zostałem z dziewczyną, wynajęliśmy sobie mieszkanie.
Cały czas pracowałeś w sklepie?
Nie. Potem zostałem kucharzem.
Kiedykolwiek w Polsce miałeś coś wspólnego z gotowaniem?
Nic. Ale dziewczyna pracowała w tej knajpie jako kelnerka, szukali kogoś, więc tak tam trafiłem. Ale byłem “prep chefem”, czyli najniższym poziomem kucharza. Od cięcia marchewki. I innych takich prostych czynności, do których nie trzeba wykształcenia gastronomicznego. Kuchnia włoska, sporo się nauczyłem. W międzyczasie poznałem osobę, która grała w Belfaście w piłkę. Mi zaczęło brakować boiska, poszedłem. Najpierw jakaś liga szóstek, okręgówka, District League Belfast. A potem, praktycznie z marszu, dostałem zaproszenie do Donegal Celtic, czyli ekipy z Irish Premiership, najwyższej ligi Irlandii Północnej. Przygotowywałem się z nimi do sezonu.
Ja wiem, że liga w Irlandii Północnej nie jest najmocniejsza, że byłeś tylko testowany, ale jednak że w najlepszej tamtejszej lidze wzięli kogoś, kto akurat nie grał w piłkę…
Trochę tak. Ja rok nie grałem. Szedłem tam po dziesięciu godzinach na restauracji. Miałem straszne problemy kondycyjne czy z czuciem piłki. Załatwił mi to gość, który znał pierwszego trenera. Wtedy też ta liga wyglądała inaczej, wszyscy trenowali trzy razy w tygodniu. Pół-amatorstwo. Może paru gości mogło wyżyć tylko z grania, i to w tych lepszych zespołach. Tak to sami policjanci, listonosze, same normalne zawody. Teraz są ze trzy w pełni profesjonalne drużyny. Testów oczywiście wtedy nie zdałem, tyle co kondycję poprawiłem. Przydało się w tamtejszym odpowiedniku A-klasy, 1st Bangor.
Jak cię przyjęła szatnia?
A jak może przyjąć szatnia. Każdy kto był w szatni wie, że jest szyderka. Nie znałem jeszcze tak języka, na tyle, by wszystko rozumieć, bo ten ich akcent jest specyficzny. Klasyka obcokrajowca w szatni: ktoś coś do ciebie mówi, ty nic nie rozumiesz. Ale nie chcąc wyjść na głupka potakujesz. A potem wszyscy w śmiech i tylko zgadujesz o co chodzi. Nie dziwię się chłopakom, którzy jadą za granicę i potrzebują czasu, a pierwsze pół roku nie ma ich na boisku. Inna kultura, inne zwyczaje, inny język. Ciężko się odnaleźć. Ja wkrótce nie miałem tego problemu, bo założyliśmy z kumplami polski klub, Sparta Belfast.
Skąd ten pomysł?
Każdy na obczyźnie może się fajnie zaaklimatyzować, ale brakuje ci w pewnym momencie możliwości pogadania po polsku. Pobycia ze swoimi. Chcieliśmy się sprawdzić, jak wypadniemy na tle Irlandczyków. Były różne perypetie. Raz graliśmy z kimś, a oni nas w przerwie ostrzegają, że jak dalej będziemy tak agresywnie grać, to za 48 godzin będziemy musieli opuścić Belfast. Okazało się, że to drużyna, która wywodziła się z okolic, w których wyjątkowo aktywna była IRA. Nie wiem czy mieli jakieś tam z nimi powiązania, ale tak nas straszyli.
I co, zluzowaliście?
Nie no, graliśmy dalej swoje, takie gadanie głupie. Irlandia Północna tak z dekadę temu, no, nawet z górką, to nie był łatwy kraj. Konflikt katolików i protestantów, tych drugich miażdżąca przewaga… My byliśmy nie dość, że Polakami, to jeszcze rzecz jasna katolikami. Bywało, że dochodziło po meczach do awantur na pięści. Wzywano nas nawet na komisję ligi, żebyśmy wytłumaczyli awanturę.
Daj z jeden przykład, jestem ciekaw jak dokładnie doszło do bójki.
Jak cię obrażają “Polish bastard” i tego typu, to się w tobie gotuje. Ale OK, jeszcze tam jakoś to ogarniesz. Przecież w Polsce na meczach też są różne wyzwiska. Ale jeszcze jak widzisz, że sędzia do tego dołącza, wszystko sędziuje pod nich… jeden z naszych nie wytrzymał. Powiedział co na ten temat myśli. Dostał czerwo. Schodzimy z meczu, oni dalej nas wyzywają, no to doszło do rękoczynów. Przyjeżdżamy na komisję ligi, okazuje się, że sędzia w raporcie napisał “PIŁKARZ SPARTY BELFAST GROZIŁ, ŻE MNIE ZASTRZELI”. No żarty. Nierealne. Chcieli nam zrobić pod górkę, nie lubili nas, tak niektórzy sędziowie, jak drużyny. Szliśmy w górę, robiliśmy awanse, to tym bardziej podkręcała się atmosfera: a, dokopmy tym Polakom.
Kiedy uznałeś, że warto spróbować sił w trenerce?
Gotowałem sobie w tej knajpie, po godzinach grałem w piłkę i zastanawiałem się: co tu robić? Więc szedłem sobie spokojnie, robiąc kursy w Irlandii Północnej. Nawet z kursu trafiłem do tamtejszej Ekstraklasy. Na UEFA A było tak, że jak któryś kursant robił zajęcia, no to pozostali musieli je wykonywać. Na kursie był trener, Tim McCann, był kiedyś w Glentoranie i Cliftonville. Coś we mnie podczas tych gierek zobaczył i zaprosił do Lisburn na testy.
Trzy miesiące trenowałem, potem podpisałem szalony kontrakt: 60 funtów tygodniowo. Ale zawsze to jakieś za pieniądze. Udało się sześć razy w sezonie 12/13 wystąpić na najwyższym poziomie. Potem ten sam trener powiedział: słuchaj, jednak cię nie widzę, spróbuj w niższej lidze. I tak się tam tułałem przez kolejne kilka lat, grając głównie na drugim poziomie rozgrywkowym.
Jaki jest poziom i oprawa najlepszej ligi Irlandii Północnej?
Bywa fajnie, mecze przy paru tysiącach ludzi, oczywiście nie wszędzie. Największe emocje wzbudzają nie te mecze, gdzie grają najlepsi, tylko spotkania zespołów typowo protestanckich – Linfield, Crusaders – z katolickimi – Cliftonville, Donegal Celtic. Teraz to się już pozmieniało, ale jeszcze do 1988 nie mogłeś zagrać w takim Linfield, jak nie byłeś protestantem.
Ale tam jest tak, że ludzie wolą odpalić Manchester United albo Liverpool w telewizji niż iść na mecz, nawet Glentoranu czy Cliftonville. Jest duża grupa kibiców, którzy regularnie jeżdżą na jakieś topowe angielskie drużyny.
Widać ogółem te podziały społeczne na tle religijnym, to wpływa mocno na życie?
Zmienia się, jak wszędzie, ale większość szkół jest wciąż dzielonych: albo katolickie, albo protestanckie.
Ty kiedyś to odczułeś na sobie?
Tyle co na meczach Sparty, poza tym nigdy nikt mi nie dał do zrozumienia, że jestem tam niemile widziany. Chociaż po meczu Polski z Irlandią Północną, tym, co Boruc przepuścił piłkę po podaniu Żewłakowa, była na Polaków nagonka. Kibice Polscy, którzy przyjechali na mecz, najpierw siedzieli wspólnie z Irlandczykami. Do czegoś doszło w barze Whetherspoon i tak się zaczęło. Chyba było tak, że niektóre grupy normalnie siedziały z kibicami Ulsteru, ale inne zainteresowane były szukaniem bitki. No to ją znalazły. Bójka przeniosła się z baru na wiadukt. Musiała interweniować policja. Pamiętam, dzień po meczu miałem trening w protestanckim klubie z wschodniego Belfastu. Chłopaki pytali mnie, czy byłem na meczu. Mówiłem, że byłem, ale nie awanturowałem się. Niestety, w pewnych dzielnicach po tamtym meczu wybijano Polakom w mieszkaniach szyby. Niektóre rodziny musiały się przeprowadzić.
Trochę słabo, ktoś przyjeżdża, zaraz wyjedzie, a cierpią ci, którzy zostali, a z samym zamieszaniem nie mieli nic wspólnego.
Nie chcę oceniać, nie wiem o co tam poszło, kto zaczął i tak dalej. Taki był natomiast rezultat. Oberwało się normalnym polskim rodzinom. A nawet Słowakom, Węgrom, też byli postrzegani jako Polacy, bo mówili niezrozumiałym językiem. Belfast jest trochę innym miastem, tam emigracja nie była tak intensywna, to nie Londyn czy Dublin. Do 1996 trwała tam w sumie wojna domowa, ten kraj w konsekwencji był kilka lat to tyłu za innymi z Wysp Brytyjskich. Trochę bano się tam przyjeżdżać, a trochę był po prostu biedniejszy. Dopiero w ostatnich latach nadrabia.
Jak ci się oglądało wpadkę Boruca na żywo?
Każdemu może się zdarzyć, ale pamiętam śmiechy Irlandczyków. Śpiewanie, że Artur Boruc jest bohaterem Ulsteru. Grał w Celtiku, co dodawało smaczku, bo kibice Irlandii Północnej, jako lojaliści, w dziewięćdziesięciu procentach są za Rangersami. Już przed meczem pamiętam napisy na murach: Boruc jest taki czy owaki.
Wróćmy do twojej historii. Kiedy przyszedł przełom?
Ja skończyłem administrację, no to zostawiłem kuchnię, poszedłem do pracy – cóż – w administracji. Papierkowa robota. Lepsze godziny pracy i więcej czasu wieczorami. Ale rozkręcała mi się trenerka. W 2014 skończyłem UEFA A. Do tego, poza pracą i grą w piłkę, zacząłem trenować dzieciaki w Grassroots. W sumie moje życie zmienił uraz. Grałem w Donnegal Celtic, kiedy złamałem na boisku obojczyk.
Co się stało?
No co, gość podłożył mi nogę na meczu. Zdarza się. Niefortunnie upadłem i po obojczyku. Uznałem, że już się może nabiegałem za piłką. Zanim bym wrócił do pełnej formy, pewnie prawie zapomniałbym jak się gra, a trenerka coraz bardziej mnie pociągała. Pojawiały się różne projekty. Swansea City otwierało swoją szkółkę. Zapraszali tam dwa razy w tygodniu najzdolniejszych chłopaków z Belfastu. Nikt w Glentoran czy Linfield nie narzekał, ci juniorzy trenowali za rzadko.
Swansea, poważna marka. Mogłeś już się z tego utrzymać?
Nie. Ale postanowiłem, że się z tego utrzymam. Rzuciłem zwykłą robotę.
Trudno było o tym pogadać z partnerką? Skok na głęboką wodę.
Miałem wtedy synka siedmioletniego i drugiego w drodze, więc obowiązki były. Ale Magda zawsze była otwarta na moje pomysły i wiedziała, że to jest coś, co chcę robić. Zawsze mi kibicowała. Ale pierwszy rok był ciężki. Miałem otwarte ze cztery tematy trenerskie, niemniej to nie były duże kwoty. Więc bywało, że głównie utrzymywaliśmy się z jej pensji. Gdzieś miewałem chwile zwątpienia czy to ma sens. Ale wtedy przypominałem sobie: chłopie, startowałeś od kasy w spożywczym. Już coś masz, trenujesz, idziesz w górę. Idź w to dalej.
Potem zaczęło się rozkręcać. Pracowałem w tym Swansea, do tego w federacji Irlandii Północnej pomagałem na szkoleniach Grassroots, robiłem za takiego mentora. Propagowaliśmy poza tym futsal, a także tworzyłem swoją akademię. Przyszedł nawet staż od PSV, też można było się czegoś nauczyć.
Na staż do PSV chyba nie jest tak prosto się dostać.
Znałem osobę, która tam znała kogoś… Tak to często jest.
Jak wrażenia z PSV?
Fabryka piłkarzy. Inspiracja do dalszej pracy. Uderzało, że dzieciaki 8-9 lat były nakierowane na to, żeby rozwijać się jako indywidualności. Jeszcze nie było żadnej wielkiej taktyki i tym podobnych, tylko technika, fantazja. Na przykład w Ajaksie było judo. To też była nowość, stawianie na inne sporty, rozwój poprzez nie. Potem to zaczęliśmy wprowadzać w naszych grupach, robiąc treningi z mieszanych sztuk walki czy gimnastyki. Tego nikt w Irlandii Północnej nie robił.
W PSV byłem dwa razy, w Ajaksie raz. Do tego też Hiszpania: jeden dzień w Valencii, poza tym Elche, Levante. Tu byłem wysłany już z federacji. Każdy wyjazd to poznanie innej metodologii, ale też wspomniane kontakty. Tego się nauczyłem na stażach: kontakty otwierają możliwości. Ktoś cię zapamięta. Zobaczy. I kto wie co się stanie.
Przykład najlepszy. W 2016 Byłem w Saint-Truiden w Belgii, gdzie pojechałem do Chrisa O’Loughlina, który teraz jest dyrektorem sportowym w Royale Union Saint-Gilloise. Wtedy był tam trenerem, a poznaliśmy się też na kursie UEFA A, gdzie był razem ze mną uczestnikiem kursu. Utrzymywaliśmy kontakt, był ciekawy tego, co robię. No i przyszła szansa w marcu 2020. Zadzwonił, zaoferował pracę. Miałem tydzień czasu na to, co zrobić dalej ze swoim życiem.
Pandemia, świat się zatrzymuje, ty dostajesz szansę życia.
Trochę się wahałem, bo miałem już poukładane wiele spraw w Irlandii Północnej. Było co zostawiać. Poszedłem do dziewczyny, przedstawiłem co i jak. Znowu powiedziała: idź, musisz spróbować. Musiałem zamknąć firmę. W zasadzie musiałem pozamykać wszystko, co zbudowałem. Ale z perspektywy, dobra decyzja.
Pandemia jednak sprawiła, że to było wszystko dziwne. 17 marca miałem jechać do Belgii na podpisanie kontraktu. 18 okazało się, że Belgia jest zamknięta. Kazali być pod prądem i czekać. W międzyczasie podrzucali mi materiały, żebym oglądał zawodników, drużynę, patrzył jak to wszystko wygląda. Trzy miesiące pracowałem zdalnie. Sztabowi przedstawiano mnie przez Zooma. Trenerem był wtedy Thomas Christiansen, ten, co pracował w Leeds.
Pamiętam. Klicha wycinał. Już był Klich spakowany, a potem przyszedł Bielsa.
Wcześniej pracował też na Cyprze. Poza nim w sztabie był też Karel Geraerts, były kapitan Standardu Liege, Club Brugge i dwudziestokrotny reprezentant Belgii. Też młody trener, 38 lat, na początku swojej drogi, choć w klubie od dwóch lat. Natomiast ten początek to był rollercoaster. Ogarniałem te materiały, a tu zwolnili Christiansena nim zdążyłem go poznać osobiście. Trochę trudna sprawa, bo ustalaliśmy co zrobić w nowym sezonie, jaki jest plan na okres przygotowawczy, a tu zmiana. Natomiast w czerwcu w końcu dojechałem – będąc zatrudnionym od marca, po trzech miesiącach pierwszy raz przyszedłem do klubu.
Opowiedz o Union Saint-Gilloise. Jaki to klub?
Południe Brukseli. Jedenastokrotny mistrz Belgii, choć wszystkie tytuły przedwojenne. Duża historia, choć w ostatnich dziesięcioleciach tułali się po drugiej, trzeciej lidze. To trwało do 2018 roku. Wtedy klub został wykupiony przez Toniego Blooma, właściciela Brighton z Premier League. Zainwestowano duże pieniądze. Jest parcie na to, by nie tylko wrócić do Jupiler League, ale żeby w perspektywie paru lat grać w Europie. W tym momencie mamy dziewięć punktów przewagi nad drugim miejscem.
Baza kibiców jest duża, 5-6 tysięcy na meczach, czyli jak na drugoligowca nieźle. Zaplecze treningowe też dobre. Sztab szkoleniowy to około 17-18 ludzi, nie wiem jak to wygląda w Polsce, nigdy tu nie pracowałem, ale wydaje mi się, że poziom Ekstraklasy. Mamy swoją siłownię, masażystów, dwóch lekarzy, fizjoterapeutów. W klubie z takich bardziej znanych nazwisk gra Sebastian Pocognoli. Jest Dante Vanzeir, reprezentant belgijskiej młodzieżówki, czy Aron Sigurdarson, islandzki kadrowicz. Kadra jest budowana już pod wyższy poziom. Jak wrócimy, to będzie powrót po czterdziestu latach. A potem… Tony Bloom nie po to wchodził w ten klub, żeby nic z nim nie osiągać. Pierwszym trenerem jest Felice Mazzu, który sześć lat pracował w Charleroi, a ostatnio pracował w Genku. Prowadził ich sezon temu w Lidze Mistrzów, choćby w meczach z Liverpoolem. Ma dużą reputację w Belgii. Taki trener nie schodzi do drugiej ligi, jeśli nie ma tam dużych ambicji.
Ty za co dokładnie odpowiadasz?
Jestem drugim asystentem, odpowiadam za treningi indywidualne z zawodnikami. Chcemy zagwarantować piłkarzom wszystko do rozwoju, więc jak ktoś chce pracować nad swoimi słabościami indywidualnie, to jest taka możliwość. Poza tym, wiadomo, na zajęciach z drużyną różne mam przydzielone zadania – to rozgrzewka, to jakiś element treningu. Pracuję też z drużyną do lat 21 i najzdolniejszymi z rezerw. Dla mnie to nauka, nauka, nauka. Ale jako ciekawostkę powiem, że na kursie UEFA A pracowałem z Alanem Nixonem, szkoleniowcem mającym UEFA Pro, no i on kazał mi napisać swoje plany na kolejne lata. Dogrzebałem się do tego ostatnio, spojrzałem: w 2020 chciałem pracować jako asystent przy seniorach w profesjonalnym klubie. Spełniło się. Nie samo, bo ja wiem, ile to godzin pracy, ile dokształcania, ile wszystkiego. To nigdy nie było tak, że siadłem z papierem UEFA A i OK, już jestem trenerem.
To jaki masz plan na kolejne pięciolecie?
Na razie sprowadzić rodzinę do Belgii, bo zawsze wszystko łatwiej przejść, jak masz ich obok. Poza tym nauczyć się francuskiego, teraz mnie to trochę blokuje. A poza tym – zobaczymy co przyniesie czas. Życie lubi zaskoczyć. Wczoraj graliśmy sparing z Anderlechtem. Pomyślałem, że rok temu o tej porze byłem w Belfaście, trenując na poziomie Grassroots. A teraz jestem na tym samym boisku z Vincentem Kompanym i Craigiem Bellamym. Życie potrafi się tak zmienić nawet na przestrzeni roku.
Leszek Milewski