Przez lata był jednym z najlepszych bramkarzy na świecie. Miejsce w czołówce zająłby też wśród najbardziej charakterystycznych. Choć największy sukces w karierze odniósł w Realu Madryt, to legendą stał się w Valencii. Przez dziesięć lat bronił jej bramki, biorąc udział w niemal wszystkich najważniejszych meczach tej ekipy. Z charakterystycznym czerwonym ręcznikiem i pofarbowanymi włosami był postrachem napastników i idolem fanów.
Miał też jednak pecha. Poza Valencią zawsze trafiał na bramkarzy równych sobie bądź lepszych. W reprezentacji nigdy w pełni nie stał się golkiperem numer jeden. W Realu – klubie, który w dużej mierze go wychował – też nie otrzymał pełni zaufania. A mimo tego do dziś, gdy tylko wymieni się jego nazwisko, wiele osób wspomni go jako genialnego golkipera. W ślady ojca stara się dziś iść Lucas, grający w młodzieżowych drużynach Realu. Jednak nawet jeśli stanie się w przyszłości wielkim golkiperem, nie zmieni jednego – Santiago Cañizares był tylko niepowtarzalny.
Łzy
Płakał.
Widziało to całe San Siro. I telewidzowie, którzy oglądali ten finał Ligi Mistrzów. Widzieli też, jak podchodzi do niego bramkarz rywali. Widzieli, jak stara się go pocieszyć. Do dziś to właśnie ten obrazek wspomina się jako jeden z najpiękniejszych gestów fair play w historii futbolu. Do dziś to jedno z najsłynniejszych zdjęć związanych z Ligą Mistrzów. Santiago Cañizares i Oliver Kahn. Dwóch wielkich golkiperów tamtych lat.
– Oliver był kimś, kogo szczerze podziwiałem. Jednak, o ile mnie pamięć nie myli, nie rozmawialiśmy zbyt wiele. (śmiech) On nie mówił po hiszpańsku, a ja nie znałem choćby jednego słowa z niemieckiego. To głównie gest, okazaliśmy sobie wzajemny szacunek. Mnóstwo szacunku – wspominał Hiszpan. A Niemiec mówił po latach dziennikarzom, że przecież on podobnie czuł się po finale z 1999 roku, gdy w ostatnich minutach Manchester United dwukrotnie posłał piłkę do jego siatki. Nie mógł więc zostawić Santiago samego sobie.
*****
Przełom wieków był dla Valencii drugim najlepszym okresem w historii klubu. Nietoperze, jak potocznie zwie się tę drużynę, w kilka lat przeszły od poważnego kryzysu finansowego, do walki o najważniejsze trofea i na arenie krajowej, i międzynarodowej. Gablotę z trofeami zapełniać zaczął w 1999 roku Claudio Ranieri, który wygrał dla hiszpańskiej ekipy Puchar Króla, a sezon później… spuścił z ligi Atlético Madryt, do którego odszedł.
Przed swoim przejściem do stolicy Hiszpanii zrobił jednak dla Valencii jeszcze jedną ważną rzecz – zwrócił uwagę władz klubu na Héctora Cúpera, którego namaścił na swego następcę. Ci zaufali tej opinii i to im się opłaciło. Argentyński szkoleniowiec nie kombinował przesadnie – swój zespół budował na wprowadzonym przez Ranierego ustawieniu 4-4-2. Postawił jedynie na futbol nieco bardziej defensywny, oparty na grze w obronie. Co nie oznacza, oczywiście, że Valencia nie potrafiła atakować. Wręcz przeciwnie.
Do dyspozycji Cúper miał znakomitych graczy. W bramce stał Cañizares, a przed nim grali Miroslav Djukić i Mauricio Pelligrino. Obaj w przyszłości mieli zresztą zostać trenerami Nietoperzy. Na bokach obrony zwykle wybiegali Jocelyn Angloma i Amedo Carboni. W pomocy, ustawionej w diamencie, Javier Farínos grał na pozycji defensywnego pomocnika, na bokach biegali Gaizka Mendieta i Kily González, a przed nimi Gerard, wówczas jedna z największych młodych gwiazd hiszpańskiej piłki. Dwójka napastników – Miguel Angulo i Claudio Lopez – nie strzelała dużo, ale była niezwykle ważna choćby pod kątem odgrywania piłek do wchodzących w okolice szesnastki Mendiety i Gerarda.
Początkowo wydawało się jednak, że ekipa Cúpera szybko się rozpadnie – Valencia przegrała cztery pierwsze ligowe mecze tamtego sezonu, a kolejny bezbramkowo zremisowała. Przełamała się jednak w najlepszym momencie – gdy pojechała na Bernabéu, by zagrać tam z Realem. Od tego momentu przyszły dla niej lepsze czasy, a sezon ligowy zakończyła ostatecznie na trzecim miejscu. Prawdziwie wielki rok zaliczyła jednak w Lidze Mistrzów, choć musiała przedzierać się w tym celu przez rundę kwalifikacyjną. Hapoel Hajfa nie sprawił jej jednak żadnych problemów.
W grupie z Bayernem Monachium piłkarze z Hiszpanii okazali się najlepsi. Nie przegrali spotkania – trzy mecze wygrali, trzy zremisowali. W drugiej fazie grupowej przegrali już z Manchesterem United i Fiorentiną, ale zgromadzili 10 punktów i weszli do ćwierćfinału. Tam ograli Lazio. Dwumecz rozstrzygnęli już w pierwszym starciu, gdy u siebie dali pokaz prawdziwie ofensywnej gry – zdobyli pięć goli, stracili dwa, a bohaterem został Gerard, który ustrzelił hat-tricka. Porażka w rewanżu nie miała znaczenia. Podobnie było zresztą w półfinale z Barceloną. Wygrana 4:1 w pierwszym meczu sprawiła, że przegrana w drugim starciu (1:2) niczego zmienić nie mogła. Valencia po raz pierwszy w historii doszła do finału Ligi Mistrzów.
– Staliśmy się przykładem dla innych europejskich klubów – mówił po latach Cañizares. – Pokazaliśmy, że ciężką pracą i w dobrze poukładanym klubie nie trzeba mieć mnóstwo pieniędzy, by osiągnąć swój cel. Pokonywaliśmy kluby z dużo większym doświadczeniem w Europie. Mieliśmy bardzo mocny zespół.
Santiago po latach wspominał też, że dla Valencii finał był „mission impossible”. Napotkali tam Real. Ten sam, który Ligę Mistrzów wygrał dwa lata wcześniej, pokonując Juventus. Ten sam, w którym – choć nie wystąpił w finale – grał wówczas… Santiago Cañizares. Ale do tego jeszcze przejdziemy. Nadzieje w Valencii przed starciem z Królewskimi mimo wszystko były spore – ich ligowe starcia z tamtego sezonu zakończyły się wynikami 3:2 i 1:1. To Nietoperze wypadły w nich lepiej.
VALENCIA POKONA DZIŚ REAL? KURS 6,66 W EWINNER
W Lidze Mistrzów było jednak inaczej. Skończyło się najbardziej jednostronnym finałem od sześciu lat, czyli meczu, w którym Milan łatwo ograł Barcelonę. Real też nie pozostawił złudzeń swoim rywalom – Fernando Morientes, Steve McManaman i Raúl podzielili się bramkami, piłkarze Los Che nie odpowiedzieli ani jednym trafieniem. Królewscy wygrali 3:0.
Ale Valencia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
*****
Wydawało się, że Nietoperze mogą mieć problemy. Z klubu przed kolejnym sezonem odeszli Claudio Lopez, Gerard i Francisco Farinós, zawodnicy stanowiący o jego sile. W zamian przyszli jednak świetni zawodnicy. Linię pomocy wzmocniono Diderem Deschampsem i Pablo Aimarem, a do ataku sprowadzony został John Carew. Do tego ważnymi zawodnikami stali się tacy piłkarze jak Roberto Ayala, Ruben Baraja czy Vicente, z którymi w jedenastce Valencia znów prezentowała się naprawdę dobrze.
Choć fani, oglądając grę swojej ukochanej ekipy, potrafili narzekać – mówiono, że Valencia powinna grać ofensywnie, spychając rywali do obrony. A Cúper preferował raczej elastyczny styl gry, dopasowany do przeciwnika. Najważniejszy był dla niego cel, nie droga, jaką do niego dochodził. Inna sprawa, że tym razem w lidze cel nie został osiągnięty – Valencia finiszowała piąta i pewnym było, że nie dostanie się w ten sposób do Ligi Mistrzów. Nie została jednak całkowicie pozbawiona szans.
Miała bowiem w zanadrzu jeszcze kolejny, drugi z rzędu, finał Ligi Mistrzów. Droga do niego znów była stosunkowo trudna. Zaczęła się w Innsbrucku. Tamtejszy Tirol musiał uznać wyższość Valencii, choć w pierwszym meczu wywalczył remis. Potem była grupa z Lyonem, Olympiakosem i Heereenven, która nie sprawiła Hiszpanom problemu. Wyszli z niej na pierwszym miejscu. W drugiej fazie grupowej trafili na Panathinaikos, Sturm Graz i Manchester United. Od Czerwonych Diabłów zaczęła się zresztą ich brytyjska przeprawa do finału.
Z ekipą Sir Alexa Fergusona dwukrotnie zremisowali. Z grupy wyszli na pierwszym miejscu dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu. Zresztą w całych tamtych rozgrywkach znakomicie spisywała się ich defensywa, na czele z Cañizaresem. W 19 rozegranych wówczas spotkaniach stracili ledwie 10 goli. Dwa z nich w ćwierćfinałowym starciu z Arsenalem. Londyńczycy wygrali 2:1 u siebie, ale w rewanżu piłka do siatki wpadła tylko raz – bramkę zdobył John Carew. Valencia awansowała za sprawą goli strzelonych na wyjeździe.
W półfinale z Leeds Cañizares nie przepuścił już ani jednego strzału. W pierwszym meczu jego koledzy też nie znaleźli jednak drogi do bramki. Dopiero w rewanżu zrobili to trzykrotnie i mogli cieszyć się ze swojego drugiego finału Ligi Mistrzów. – Od początku rozgrywek czuliśmy się dobrze. Doświadczenie z poprzedniego roku zaprocentowało. Graliśmy dobrze i wygrywaliśmy kolejne mecze. Wygranie Ligi Mistrzów byłoby dla klubu takiego jak Valencia niesamowitym osiągnięciem. Znaczyłoby, że klub, dzięki swojemu kolektywowi zawodników, był w stanie pokonać największe zespoły świata – mówił golkiper Nietoperzy.
W meczu o tytuł zawodnicy Valencii trafili na Bayern, który dopiero co wyeliminował Real Madryt. To miał być finał dwóch ekip walczących o zmazanie z siebie przegranych z poprzednich lat. Tylko jednej miało się udać.
*****
Wszystko, co w tym meczu najważniejsze, działo się przy okazji rzutów karnych. Najpierw, na samym początku, gola z jedenastu metrów zdobył Gaizka Mendieta. Potem karnego dostali Bawarczycy, ale strzał Melmeta Scholla nogami wybronił Cañizares. W drugiej połowie do kolejnej podyktowanej jedenastki podszedł jednak Stefan Effenberg. Kapitan Bayernu już się nie pomylił. Więcej bramek w regulaminowym czasie gry nie padło. Podobnie jak w dogrywce. I Santiago Cañizares, i Oliver Kahn – dwaj wielcy rówieśnicy – nie dali się pokonać strzałem z gry.
Teraz obaj mieli jedno zadanie: wybronić jak najwięcej strzałów z jedenastego metra.
– Od pobytu w szkółce Realu marzyłem o zwycięstwie w Lidze Mistrzów. A wyobraźcie sobie wygranie jej po rzutach karnych… Oczywiście, że młody bramkarz o tym marzy! Zwycięstwa jest się blisko już wtedy, gdy dochodzi się do finału. A gdy w tym finale wszystko kończy się karnymi, to nie da się być bliżej – mówił Cañizares. W tamtym meczu w teorii zrobił wszystko, by być bohaterem. Wybronił karnego w regulaminowym czasie gry. Nie wpuścił innych goli. W serii jedenastek jego rywale dwukrotnie nie trafili do strzeżonej przez niego bramki.
Powinien przejść do historii. I przeszedł. Ale nie z powodu zwycięstwa, a przez łzy, które wylał. Bo tak, Bawarczycy mylili się dwukrotnie. Ale zawodnicy Valencii zmarnowali trzy karne. – Płakałem więcej, niż fani Atlético – mówił Santiago, gdy w 2016 roku madrycka ekipa przegrała drugi finał z Realem. – Stałem się znany z powodu łez po finale z Bayernem. Oczywistym jest, że w takich chwilach czuje się rozczarowanie, ale równocześnie ma się wdzięczność, że dotarło się tak daleko. W tamtym momencie jednak rozpaczałem, byłem w żałobie. Zastanawiałem się, czy możliwe jest cofnięcie czasu i ponowne wykonanie ostatniego karnego.
Po latach jego łzy obrosły legendą. Mówiono, że jakiś czas wcześniej zmarła mu matka. W jednej z wersji tego piłkarskiego mitu Santiago dowiaduje się o tym w przerwie spotkania. Tak jednak nie było. Jeszcze po wielu latach Cañizares musiał tę historię prostować. Jego matka żyła, a on płakał, bo stracił swoją wielką szansę. Po prostu.
Choć trzeba przyznać, że w swojej karierze wykorzystał wiele innych.
Madryt w CV
Urodził się 18 grudnia 1969 roku w Madrycie, choć z niego nie pochodził. Do tamtejszego szpitala skierowano jego matkę ze względu na problemy związane z ciążą. Poród był dla niej trudny. – Łożysko wyszło pierwsze, dopiero potem ja. W tamtych czasach był to spory problem – opowiadał sam Santiago dziennikarzom. Większych komplikacji jednak nie było. Urodził się zdrowy i wkrótce wyjechał wraz z rodzicami do Puertollano, jakieś 250 kilometrów na południe od Madrytu.
Pierwszym sportem, który trenował na poważnie, było… judo. Jego ojciec przez lata był zawodnikiem, nauczycielem, sędzią i jednym z krajowych egzaminatorów tej dyscypliny. Sam Santiago już jako młodzieniec miał czarny pas i zawsze twierdził, że doświadczenia z judo pomogły mu między słupkami. Że ma talent do bronienia odkrył ponoć z kolei w salezjańskiej szkole, do której uczęszczał. Ale to też nie tak, że potem w klubie faktycznie od razu ustawiono go na bramce.
– Młodych chłopaków sprawdzano wtedy na każdej pozycji i ustawiano tam, gdzie radzili sobie najlepiej. Na bramce przyciągałem uwagę i lubiłem, gdy koledzy mówili mi, że dobrze sobie radzę. Dla mnie była to najlepsza pozycja. Uwielbiałem ją, bo dzięki niej dostawałem jako dziecko uwagę i pochwały – wspominał. Ale przy innych okazjach dodawał też, że bramki się bał. Bo owszem, dostaje się sporo uwagi. Równocześnie jednak każdy błąd jest szeroko komentowany, a „nikt nie lubi robić z siebie durnia”, jak to ujął sam Cañizares.
REAL WYGRA Z VALENCIĄ? KURS 1,48 W SUPERBET
Swoją karierę zaczął w Calo Sotelo de Puertollano, lokalnej drużynie. Jak mówił, miał w sobie jeszcze wtedy głębokie przekonanie o tym, że każdy dzieciak z tego miasta i tej drużyny zagra kiedyś w Primera División. Dlatego, gdy Eduardo Catarla, jego pierwszy trener, namawiał go do pełnego poświęcenia się piłce – nawet kosztem szkoły – postanowił go posłuchać. – On zmienił moje życie. Zawsze mi ufał i jako pierwszy powiedział mi, że muszę zostać profesjonalnym piłkarzem – mówił Santiago o byłym szkoleniowcu.
Catarla przestał być jego mentorem, gdy Cañizares miał 16 lat. To wtedy Santiago zdecydował się na przeprowadzkę do Madrytu, zachęcony ofertą z samego Realu. Trafił do szkółki Królewskich, gdzie początkowo naprawdę trudno było mu się odnaleźć. – Wspaniale było grać dla Realu i podróżować z zespołem. Gdy ma się jednak 16 lat – a dziś takie sytuacje dotyczą nawet dwunastolatków – trudno jest znieść samotność. Trafiają się ciężkie chwile, na przykład gdy jest się chorym, a wokół nie ma rodziny. Ale zniosłem to, bo kochałem, to co robię i spełniałem swoje marzenia – mówił.
Santiago powoli piął się więc do góry. W sezonie 1989/90, mając 20 lat na karku, rozegrał swój pierwszy sezon w drugiej ekipie Realu. Nie było jednak możliwości, by wywalczył sobie miejsce w pierwszym zespole. Tam bramki wciąż strzegł legendarny Paco Buyo. Cañizaresa ostatecznie wypożyczono. Najpierw do Elche, gdzie jednak kompletnie mu nie poszło. Głównie siedział na ławce, a w międzyczasie klub popadł w długi i nie był w stanie wypłacić pensji swoim zawodnikom. Problem gonił problem.
Dużo lepsze okazało się drugie wypożyczenie. Santiago trafił do Méridy, trenowanej przez legendę Realu Madryt – Juanito. Tamten sezon zakończył się jednak tragicznie. Dokładnie 2 kwietnia 1992 roku Juanito zginął w wypadku samochodowym, zostawiając wszystkich w szoku i niedowierzaniu. – Dzieliłem z nim niesamowite chwile. Nawet dziś, po latach, wspaniale go wspominam. Jego strata była wielkim ciosem. Pamiętam, że pojechaliśmy wtedy z dwoma kolegami z drużyny do Madrytu, by obejrzeć mecz Realu z Torino. Kiedy zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej na stacji benzynowej, dowiedzieliśmy się z radia, że Juanito zmarł. Dokładnie na tej samej drodze, którą jechaliśmy – wspominał Cañizares.
Potem trafił na dwa sezony do Celty Vigo. I to był klub, w którym jego kariera wreszcie nabrała rozpędu. To w barwach ekipy z Galicji zdobył pierwsze Trofeo Zamora – nagrodę dla najlepszego bramkarza Primera División w danym sezonie. Wreszcie osiągnął jakiś sukces, choć na razie indywidualny, będąc pierwszoplanową postacią zespołu. Tego mu bowiem brakowało.
Sukcesy, ale głównie z ławki
Przez lata zasada była podobna: Santiago Cañizares odnosił sukcesy, ale nie jako postać z pierwszego szeregu. A bramkarz, jeśli nie gra w pierwszym składzie, to siedzi na ławce rezerwowych. Tak właściwie wyglądała cała jego przygoda z reprezentacją. Choć zaliczył w niej 46 meczów i uczestniczył w trzech mistrzostwach Europy oraz trzech mundialach, to nigdy nie stał się bramkarzem pierwszego wyboru. Zresztą dobrze o tym świadczy statystyka jego występów w najważniejszych turniejach: rozegrał w nich ledwie pięć spotkań. Zawsze był ktoś inny, kogo trenerzy woleli wystawić między słupkami – czy to Andoni Zubizarreta, czy, później, Iker Casillas.
Choć raz miał swoją wielką szansę. Przed mistrzostwami świata w Korei i Japonii wszyscy twierdzili, że to na niego postawi José Antonio Camacho. Ale Santiago nawet nie pojechał na mundial. To wtedy przydarzyła mu się jedna z najbardziej znanych historii o piłkarskich kontuzjach. Golkiper Valencii był na obozie kadry, golił się. W pewnym momencie spadła mu butelka wody po goleniu. I tu wersje są dwie: w jednej spróbował złapać ją na stopę, w drugiej rozbiła się i kawałek szkła go poharatał. Efekt w obu historiach jest jednak taki sam: Cañizares uszkodził sobie w ten sposób ścięgno, wypadł na miesiąc.
– Ile razy odpowiadałem na pytania o tę kontuzję? Myślę, że kilka tysięcy. Ale to nie tajemnica. Ot, stało się. Ludzie myślą, że gdy widzę butelkę wody po goleniu, to uciekam. A ja już następnego dnia śmiałem się z tego, jak głupie to było. Nie uważam się za pechowca. W ciągu mojej kariery wiele razy sprzyjało mi szczęście, ale miewałem też pecha. Jak każdy inny – wspominał. A na jego pechu skorzystał wówczas Casillas. To on wskoczył do bramki reprezentacji i miejsca w niej nie oddał na kolejnych kilkanaście lat.
Czy z Cañizaresem w bramce Hiszpanie zdziałaliby na tamtym mundialu coś więcej? Nie wiadomo. Ale Santiago najprawdopodobniej otrzymałby swoją szansę na osiągnięcie sukcesu reprezentacyjnego, faktycznie grając w pierwszej jedenastce. Bo jego jedyny medal wywalczony w kadrze – nie licząc mistrzostwa Europy do lat 16 – to złoto igrzysk z 1992 roku. Hiszpanie, jak zapewne dobrze pamiętacie, wygrali wtedy po finale z Polską. Ale nie macie co pytać naszych ówczesnych reprezentantów o Santiago. Musiałby zdarzyć się cud, by go zapamiętali.
– Nie grałem ani minuty. Zawsze siedziałem na ławce. Brałem udział w sześciu sparingach, ale potem Vicente Miera, nasz trener, wybrał Toniego. Po prostu – wspominał bramkarz. Z igrzysk najlepiej pamiętał więc ogólną radość po zdobyciu złota. Ale swój wielki moment w kadrze jednak miał. Przypadł na… debiut, który zresztą sam Santiago określał „najlepszym momentem swojej kariery”. W 10. minucie decydującego o awansie na MŚ 1994 meczu z Duńczykami, Andoni Zubizarreta dostał czerwoną kartkę. Cañizares wszedł na boisko. A potem wybronił Hiszpanom mecz, wprowadzając – na spółkę z Fernando Hierro, zdobywcą jedynej bramki – swoją reprezentację na mundial. Tam jednak zagrał już tylko w pierwszym meczu.
Z ławki oglądał też swój największy sukces w karierze – triumf w Lidze Mistrzów wraz z Realem Madryt. Do Królewskich wrócił po dwuletniej przygodzie w Celcie, ale nigdy na stałe nie wywalczył sobie miejsca w pierwszym składzie. Najpierw był zmiennikiem kończącego karierę Paco Buyo, a gdy ten finalnie odszedł, to Fabio Capello postanowił sprowadzić Bodo Illgnera. – Capello powiedział mi, że nie można być bramkarzem, mając tylko 181 centymetrów wzrostu. Chciał wyższego golkipera i udało mu się sprowadzić Illgnera w ostatnim dniu okienka.
W sezonie 1996/97 niemal nie grał. Wystąpił jedynie w pierwszej i ostatniej kolejce sezonu. Z ławki przyglądał się, jak jego koledzy zdobywają tytuł mistrzowski. Capello po sezonie zastąpił jednak Jupp Heynckes i początkowo postawił na Cañizaresa. Hiszpan korzystał też z pecha rywala – Illgner zmagał się wówczas ze zdrowiem. Niemiec zresztą ogłaszał, że skoro siedzi na ławce, to chce odejść, interesowała się nim Borussia Dortmund. Ale pod koniec lutego Heynckes nagle zmienił zdanie. Santiago ustąpił miejsca między słupkami koledze po fachu. I już do bramki Realu nie wrócił.
W tamtym sezonie w Lidze Mistrzów – choć wystąpił we wszystkich spotkaniach grupowych – nie rozegrał więc ani minuty w fazie pucharowej. Paradoksalnie jednak to on zaliczył w tych rozgrywkach więcej – sześć do pięciu – występów od Illgnera. Ale to Niemca zapamiętano z finału. Illgner zresztą spisywał się świetnie – w pięciu spotkaniach wpuścił tylko jedną bramkę (z Bayerem w ćwierćfinale) i przyczynił się do zdobycia przez Real trofeum. A Cañizares? I tak się cieszył.
– Real długo czekał na zwycięstwo w tych rozgrywkach. 32 lata to mnóstwo czasu! Wierzę, że w najnowszej historii Realu to najważniejsza Liga Mistrzów. […] W finale nie byliśmy faworytami, ale każdy zagrał znakomicie. Dla mnie to wszystko było ważne, bo gdy cztery lata wcześniej podpisywałem kontrakt, prezydent skusił mnie perspektywą zwycięstwa w Lidze Mistrzów. A gdy w końcu nadszedł finał, to wiedziałem już, że odchodzę do Valencii i to będzie moje ostatnie spotkanie w Realu, nawet jeśli obejrzane z ławki. Całe miasto wyszło nam potem na powitanie. Świętowaliśmy na ulicach. To niezapomniane chwile – mówił.
Nie wiedział wtedy jeszcze, że zaliczy w swojej karierze kolejne dwa kolejne finały tych rozgrywek. Przegrane, ale odchodząc do Valencii nie mógł spodziewać się, że w ogóle się w nich znajdzie. Tak samo jak nie mógł w żadnym razie oczekiwać, że wraz z kolegami stanie się częścią najwspanialszego okresu w historii tego klubu.
Niepowtarzalny
Dla Nietoperzy jest legendą. W głosowaniu fanów został kilka lat temu wybrany najlepszym golkiperem, jaki kiedykolwiek strzegł bramki tej ekipy. Jego pofarbowane na jasny blond włosy i czerwony ręcznik miały stać się symbolami klubu. Choć akurat z fryzury wielokrotnie musiał się tłumaczyć, bo przez pierwszych kilka sezonów w Valencii – choć o tym mało kto już pamięta – grał w naturalnych, ciemnych włosach.
– Lubię zmieniać swój wygląd. Zanim przefarbowałem włosy, nie miałem zbyt dobrego okresu, bo męczyła mnie kontuzja. Pomyślałem, że taka zmiana pomoże. I tak się stało. […] Ręcznik? Kiedyś nosiłem ze sobą jeden bardzo brzydki, miał mi służyć tylko do wycierania potu, więc nie był potrzebny żaden inny. Potem jednak dostałem ten czerwony, przepiękny – z moim imieniem i herbem Valencii. Od tego czasu używam tylko takich – wspominał.
Znany stał się też zresztą z innych cech – w Europie uznawano go powszechnie za jednego z najlepszych specjalistów od rzutów karnych, ale też zauważano, że uwielbia zmieniać kolory koszulek oraz… zawija getry ponad kolanami, a nie pod nimi. Nawet gdy w 2004 roku Peter Schmeichel mówił, że Santiago jest najlepszym bramkarzem świata, nie mógł powstrzymać się od komentarza na ten temat.
– Wiem, że farbuje swoje włosy i zawija skarpetki powyżej kolan, ale to nie ma znaczenia! Jak długo broni na najwyższym poziomie i nie popełnia błędów, może to robić. Takie jest moje zdanie – komentował. A historia tych skarpet? Wyjątkowo zrozumiała – hiszpańskie murawy były w tamtych latach w naprawdę różnym stanie. Santiago po prostu chronił w ten sposób swoje kolana.
*****
Przede wszystkim jednak zapamiętany został jako genialny bramkarz. Już w pierwszym sezonie gry w Valencii pomógł zgarnąć Nietoperzom Puchar Króla i Superpuchar Hiszpanii. Potem przyszły dwa wspomniane finały Ligi Mistrzów. Po nich odszedł Héctor Cúper, a jego miejsce w zespole zajął Rafa Benítez. To Hiszpan miał doprowadzić Valencię na szczyty. Co prawda w Lidze Mistrzów Cañizares i spółka nigdy już nie doszli do finału, jednak na krajowym podwórku ograli wszystkich.
W sezonie 2001/2002 to nie Real Madryt czy Barcelona zostali mistrzami Hiszpanii, a właśnie Valencia.
Benítez szybko wyrobił sobie markę znakomitego szkoleniowca. Zmienił taktykę zespołu, jego podopieczni zaczęli grać ustawieniem 4-2-3-1, które wkrótce zawładnęło Europą. Kluczowymi postaciami tamtej ekipy stali się David Alvelda, Ruben Baraja i, oczywiście, Cañizares. Choć początków pracy nowego trenera Santiago nie mógł zaliczyć do najlepszych – na szesnaście pierwszych spotkań ligowych, Valencia wygrała ledwie pięć. Ale potem ruszyła maszyna. I dojechała aż do mistrzowskiego tytułu.
Cañizares zresztą mocno się do tego przyczynił. Zgarnął wówczas swoje trzecie Trofeo Zamora (pierwsze w Celcie, drugie w sezonie 2000/2001), potwierdzając, że jest jednym z najlepszych bramkarzy świata. Jak już wiecie – miał to pokazać też na mundialu. Ale przeszkodziła mu woda do golenia. W kolejnym sezonie za to słabsza postawa całej ekipy przeszkodziła w zdobyciu trofeów. I fani Valencii musieli poczekać do sezonu 2003/04, by znów świętować. Jednak jak już to zrobili, to na całego.
W tamtym roku Nietoperze nie tylko po raz drugi w ciągu trzech lat wygrały w lidze, ale do tego doszedł też triumf w Pucharze UEFA. Valencia grała już wtedy zupełnie inny futbol, niż w pierwszym sezonie Beníteza – wówczas Hiszpan raczej opierał się na defensywie, z czasem jednak główne akcenty przeniosły się na atak. To była znakomita drużyna, regularnie spychająca rywali do obrony i zaznaczająca swoją przewagę. Fani zakochali się w tej ekipie tym bardziej, że za stylem poszły też sukcesy. Po sezonie trener zażądał jednak większych środków na transfery. Władze klubu się nie zgodziły, Benítez odszedł do Liverpoolu, a reszta jest już historią.
*****
Cañizares ostatecznie dobił do ponad 400 spotkań w barwach Nietoperzy. Trzykrotnie zdobywał w ich koszulce Trofeo Zamora, zgarnął dwa tytuły mistrzowskie, Puchar UEFA, wygrywał też w Superpucharach: Hiszpanii i Europy. Ile razy ratował klub w niemalże niemożliwych do wybronienia sytuacjach? Trudno zliczyć. Bywały też trudniejsze chwile, ale fani zawsze go wspierali. On pokochał Valencię, Valencia pokochała jego. – Mam wobec tego klubu dług. Zawsze będę go nosił w sercu, bo zawsze będę pamiętany jako bramkarz Valencii. To był najpiękniejszy czas w mojej karierze. Nigdy ich nie zapomnę – mówił.
Choć pewnie chciałby, by ostatni sezon wyglądał inaczej.
Cañizares był akurat po słabszym roku, a na Mestalla ściągnięto Timo Hildebranda, świeżo upieczonego mistrza Niemiec ze Stuttgartem. Ale Santiago nie składał broni i początkowo to on wybiegał w podstawowym składzie. Zresztą w Valencii nadal w niego wierzono, choć na karku miał już prawie 38 lat. Najlepszym tego dowodem podpisany przed tamtym sezonem kontrakt. Sam bramkarz też powtarzał, że czuje się świetnie.
– Nie myślę wcale o piłkarskiej emeryturze. Wiem, że za rok i dziesięć miesięcy, kiedy wygasa moja umowa z Valencią mogę patrzeć na to inaczej, jednak jak na razie chcę grać. Czuję się bardzo dobrze, jestem w formie i nie mam zamiaru kończyć kariery, chcę grać. Wierzę, że podpisany ostatnio kontrakt z Valencią nie jest ostatnim w mojej karierze. Czuję się bardzo dobrze. Podczas wakacji przeanalizowałem wiele rzeczy i wróciłem do treningów w dobrej dyspozycji psychicznej, jak i fizycznej – powtarzał.
VINICIUS STRZELI GOLA VALENCII? KURS 2,54 W EWINNER
Wszystko zmieniło się, gdy do klubu trafił Ronald Koeman. Holender przyszedł na początku listopada i niemal od razu zakomunikował kilku piłkarzom – w tym Cañizaresowi i Davidowi Albeldzie, dwóm legendom klubu – że nie będzie na nich liczyć. – Po skończonym treningu zostałem poproszony na prywatną rozmowę. Koeman powiedział mi, że w czasie, gdy on będzie trenerem, nie zostanę powołany i nie pojawię się na boisku w ani jednym meczu. Dodał, że nie chce ujawniać dlaczego, żeby uniknąć komplikowania całej sytuacji. Prawdą jest, że zostałem zaskoczony. Rozumiem, gdyby na koniec sezonu zespół nie osiągnął zamierzonych celów, ale w grudniu, skoro Hildebrand nie mógł zagrać, a ja prezentowałem się dobrze? Byłem zdumiony – mówił bramkarz.
Santiago miał wtedy jeszcze półtora roku do końca kontraktu. Albelda był w gorszej sytuacji – jego umowa była znacznie dłuższa. Kibice stali, rzecz jasna, po ich stronie. Tym bardziej, że Koeman nie pomógł sobie wynikami. Jego ekipa cieniowała, stała się średniakiem. W tym czasie dwie legendy klubu oglądały wszystkie mecze z trybun lub domu. Cañizares w tym czasie regularnie powtarzał, że nie myśli o końcu kariery. Ale stało się jasne – mimo zmiany trenera, gdy tymczasowym szkoleniowcem został Voro – że z Valencii odejdzie.
Wrócił jednak do bramki. Z drużyną żegnał się w wygranym 3:1 meczu z Atlético. Już wcześniej porozumiał się z władzami klubu w sprawie przedwczesnego rozwiązania kontraktu. – Był ikoną naszego klubu, więc życzymy mu całego szczęścia tego świata. Zasługuje na pełny szacunek. Chciałbym, by skończyło się to inaczej, ale chciał odejść, a zasługuje na to, by zrobić to przednimi drzwiami – mówił Agustín Morera, ówczesny prezydent klubu. I Santiago faktycznie odszedł w najlepszym możliwym stylu – po zwycięstwie, w którym brał udział i mógł pożegnać się z kibicami.
Przez jakiś czas myślał jeszcze, że będzie kontynuować karierę. Dostawał oferty z Anglii i USA. Ostatecznie jednak wszystkie odrzucił. Rękawice odłożył do szafy. Przeszedł na emeryturę.
Nowe życie legendy
Sporo działo się w jego życiu od tamtego czasu. Regularnie pokazuje się w mediach, bywał nawet komentatorem. W swoim debiucie za mikrofonem od razu nie dał się zapomnieć. Komentował wówczas Superpuchar Hiszpanii pomiędzy Realem a Valencią i nie bał się mówić tego, co myśli, nawet o swoich byłych kolegach z boiska czy arbitrze. „W pół godziny powiedział więcej, niż większość komentatorów przez cały sezon” pisano potem o tym, jak się zaprezentował.
Na Twitterze zaprezentowała się za to… jego żona. Fani doznali niemałego szoku, gdy kilka lat temu na koncie Cañizaresa pojawiło się zdjęcie jego drugiej małżonki w czasie, gdy ta brała prysznic. Widać było dosłownie wszystko. – Moja trzyletnia córka zrobiła to zdjęcie telefonem mojej żony, która ma swój Instagram podpięty do mojego Twittera. I tak się to skończyło. Choć nikt mi w to nie wierzy – mówił Santiago.
Swoją drogą z ojcostwem Cañizaresa związana jest też znacznie smutniejsza historia. Spośród siódemki jego dzieci (troje z pierwszego małżeństwa, czwórka – w tym trojaczki – z drugiego), jedno już nie żyje. Santi, jeden z trojaczków, chorował na raka. Długo trwała walka o jego życie, którą jednak ostatecznie zakończyła się niepowodzeniem, gdy chłopiec miał pięć lat. – Santi opuścił nas w spokoju, otoczony przez rodzinę. Chciałem podziękować wam wszystkim za wasze wsparcie, jakie nam dawaliście – pisał były bramkarz w swoich social mediach.
– Santi przez lata walczył z chorobą. W pewnym momencie wszystko szło dobrze, znów się uśmiechał, ale fizycznie był ograniczony. W końcu doszliśmy do chwili, gdy stało się wiadome, że nie uda się zrobić nic więcej. Doświadczenia, które z nim miałem, sprawiły, że dziś jestem lepszą osobą – mówił po latach. W międzyczasie postanowił stworzyć projekt fundacji pomagającej w walce z rakiem u dzieci. Współpracować miała z nim Valencia, ale – wedle jego własnych słów – klub się z tego wycofał. Wtedy bramkarza wspomógł Real Madryt. Ekipa Nietoperzy zaprzeczyła później słowom swojego byłego bramkarza w oficjalnym oświadczeniu.
Santiago Cañizares działa więc w mediach, ma swoją fundację i dużą rodzinę, ale też… startuje w rajdach samochodowych. Sam przyznawał, że przez lata po prostu go to kręciło i po karierze piłkarskiej postanowił spróbować swoich sił. Robił to hobbystycznie, więc wielkich wyników nie było, ale kilka razy zdołał pokazać, że potrafi pojechać naprawdę nieźle. – Koncentracja bramkarza jest podobna do tej u kierowcy, gdy jedzie etap. Jedyna duża różnica jest taka, że za błędy więcej płaci się w rajdach – mówił.
Poza tym wszystkim jakiś czas temu kupił farmę. I w kilku krótkich filmikach dla Movistaru opowiadał o życiu na niej – zwierzętach, hodowli, a nawet zielonych jajkach. Sam twierdzi, że jego pasja do natury rozpoczęła się, gdy oglądał programy przyrodnicze Félixa Rodrígueza de la Fuente – znanego hiszpańskiego prezentera. Sam w roli prowadzącego i narratora tego typu wideo radził sobie na tyle dobrze, że na hiszpańskojęzycznym Twitterze niektórzy namawiali go, by stworzył cały program, w którym prezentowałby przyrodnicze cuda. Ale na razie się na to nie zdecydował.
W przyszłości za to… kto wie? Bo jeśli coś można powiedzieć o jego zawodowej drodze po opuszczeniu Valencii, to tylko tyle, że zdolny jest zrobić wszystko. I zawsze wypada co najmniej przyzwoicie. Tak jak na boisku.
Następca?
Najstarszy z synów Santiago Cañizaresa podąża podobną drogą. W wieku kilkunastu lat trafił do Realu Madryt, za sobą ma już też debiuty w juniorskich reprezentacjach Hiszpanii. Ma też niezłą motywację do tego, by niezmiennie się rozwijać. – Uwielbiam w nim to, że chce być lepszy niż ja – mówił Santiago. Starszy z Cañizaresów pękał z dumy, gdy jego syn debiutował w kadrze do lat 16. Przyznawał też, że stresował się znacznie bardziej, niż wtedy, gdy sam zaliczał pierwsze mecze w narodowych zespołach.
O Lucasie Cañizaresie sporo mówiło się kilka tygodni temu, gdy Zinédine Zidane powołał go do kadry pierwszego zespołu na mecz z Cádiz. Nastolatek, oczywiście, w lidze nie zadebiutował, ale sama jego obecność wystarczyła, by media o niej informowały. Naturalnie też zaczęto zastanawiać się, czy młody golkiper może w przyszłości zrobić karierę na miarę swego ojca. Odpowiedź brzmi: potencjał ma na pewno. Ale trudno napisać, by do tej pory go zaprezentował.
– Lucas spisuje się raczej dobrze, ale to tyle. W 2018 roku był bliski przenosin do Valencii, ponieważ nie otrzymywał tylu szans na grę, ile by chciał. W poprzednim sezonie w zespole Realu Madryt do lat 18 dzielił pierwsze miejsce w składzie z Adriánem Romero. Trudno nawet powiedzieć, żeby tę rywalizację wygrał. Czy zrobi taką karierę jak ojciec? Na razie zupełnie nic na to nie wskazuje. Otrzymał już co prawda powołania od Zidane’a do pierwszej drużyny, ale w szkółce w żadnym momencie nie był wybijającym się zawodnikiem. Ma już 18 lat, a nie znalazł się nawet w trójce bramkarzy Castilli na obecny sezon – mówi Mateusz Kupiec, dziennikarz portalu realmadryt.pl.
Inna sprawa, że jego ojciec też z pewnym opóźnieniem przebijał się na szczyty hiszpańskiego futbolu. Kto wie, może Lucas pójdzie podobną drogą?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube
*****
Źródła: 247valencia.com, futbolretro.es, El Pais, futbolemotion.com, MARCA, France Football, eldebatehoy.es, AS, atodomotor.com, elperiodico.com, 20minutos.es, Superdeporte, BBC, El Mundo, lainformacion.com, GOAL, La Razon, elespanol.com, cazavision.com, bdfutbol.com, vcf.pl, hola.com, okdiario.com, Movistar, Canal+, lasprovincias.es, Ole Magazyn, Guardian, Football Espana, Eurosport.