Aby sobie uświadomić, jak ważny jest dzisiejszy mecz ze Szkocją, należałoby prześledzić reprezentacyjne kariery zawodników, którzy wyjdą na murawę. Obserwować będziemy zmagania ludzi spełnionych piłkarsko na niwie klubowej – rzecz jasna, w różnej skali – ale też takich, dla których mecze reprezentacji to do tej pory było pasmo upokorzeń i wstydu. Zobaczymy ludzi, którzy przegrali dosłownie wszystko, co było do przegrania, przez lata nie potrafili zakwalifikować się do żadnej imprezy, a jeśli już awans do ME dostali w prezencie, to zajęli ostatnie miejsce w najsłabszej grupie. Ludzie o wielkich nazwiskach, którzy jednak ze zgrupowań kadry nie przywozili nic, poza zgryzotą. Gdy w tabeli kogoś wyprzedzali, to San Marino i Mołdawię. Jeśli z kimś wygrywali na wyjeździe, to… tylko z San Marino.
Lubimy się natrząsać z rankingu FIFA, lecz to przecież jedynie bezlitosna matematyka, odarta z uczuć, bez rozdętego ego, niezanurzona w historii futbolu z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Suche wyliczenia pokazują najdobitniej, ile warci byli ci ludzie, którzy przez ostatnie sezony grali w kadrze. My mówiliśmy o pechu, albo o niewykorzystanych sytuacjach, o potencjale, rezerwach, oni obiecywali, że się poprawią i że nigdy więcej. A matematyka robiła swoje, zliczała te nasze punkciki: zero, zero, zero, zero. Ranking FIFA nie jest niczym więcej jak tylko wyliczeniem, co wygraliśmy przez ostatnie lata. Nic. Żałość. I jeśli wyprzedzają nas „śmieszne” drużyny, to tylko dlatego, że – cokolwiek nam się zdaje – były mniej śmieszne od biało-czerwonych.
Sporo było krytyki wobec reprezentantów, ale też bardzo dużo wyrozumiałości. Bez względu na wyniki, witały ich pełne i kolorowe trybuny, a podczas konferencji prasowych salki pękały w szwach. Nie do końca wiadomo dlaczego – ale tak było. Ludzie cierpliwie czekali, aż los się odmieni. Nigdy na tej reprezentacji, na tym pokoleniu piłkarzy nie postawiono krzyżyka raz na zawsze, mimo że dawali ku temu powody. Czekano na taki dzień, jak ten. Jak dzisiaj. I sami piłkarze czekali. Wypatrywali momentu, w którym gra w reprezentacji przestanie być udręką, a przyniesie niewyobrażalną wręcz satysfakcję. Myślę, że dzisiaj od rana to czują: są podnieceni, oto jest punkt zwrotny, wszystko się może odmienić, co złe – pójdzie w zapomnienie. Nagle ta cała grupa ludzi może być kojarzona nie z przerżniętym Euro 2012 i nie z kolejnymi zawalonymi meczami eliminacyjnymi. Nagle może zacząć pisać wspaniałą kartę, dawać sobie i innym radość. Sądzę, że oni liznęli tego uczucia w sobotę i je pokochali, uzależnili się. I dlatego zrobią wszystko, by pójść za ciosem. Wiedzą, że albo znowu wypuszczą szansę z rąk i przywrócona im zostanie rola sportowych pośmiewisk, pewnie już na zawsze, albo staną się takimi piłkarzami, jakimi zawsze chcieli być. Wygrywającymi mecze dla reprezentacji, dumnie śpiewającymi hymn, zwycięskimi. O tym marzyli jako dzieci.
Przełomem dla polskiej piłki nie mógł być sobotni mecz z Niemcami, może nim być dopiero dzisiejszy ze Szkocją. Niemcy – miły, wspaniały, historyczny, wspominany przez lata… incydent. Bo wygrać z Niemcami, to wielka sprawa, ale jeśli po chwili przegrasz ze Szkocją – to znaczy, że nie jesteś wiele wart, tylko po prostu czasami wiatr nieznośnie zawieje w oczy przeciwnikowi. Incydent trzeba zamienić w regułę, zrobić drugi krok, potem trzeci i czwarty. Obstawiam, że jeśli dziś Polska wygra, to weźmie te eliminacje szturmem. Nabierze takiego rozpędu, że wyhamuje dopiero we Francji. Ale najpierw trzeba wygrać – nie licząc już, że przeciwnik będzie oddawał takie strzały jak w sobotę (bo tak naprawdę Szczęsny był bezbłędny, ale gdyby cokolwiek przepuścił – to tylko ze swojej winy, wykonał dla dobrego bramkarza robotę po prostu obowiązkową). Trzeba wyjść na boisko i pokazać: ok, może przeciwko Niemcom konieczna była spora dawka szczęścia, ale was, Szkoci, to my rozwalimy na własnych warunkach.
Dzisiaj chciałbym zobaczyć drużynę, która… wyciągnęła mylne wnioski z meczu z Niemcami. Taką, która wierzy, że jest naprawdę silna i która od pierwszej minuty ruszy na przeciwników, by wgnieść ich w murawę. Napompowaną i przekonaną o własnej wielkości.
* * *
W sporcie najważniejszy jest wynik. To oczywista, ale też prostacka zasada. Wynik usprawiedliwia wszystko, do gotowego wyniku da się dorobić sto różnych teorii. Są na przykład tacy, którzy uważają, iż należy przeprosić Adama Nawałkę za wszystko, co pisało się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy.
Zupełnie się nie zgadzam.
Uważam, że Adam Nawałka ma olbrzymie zasługi w pokonaniu Niemców. Olbrzymie – czyli nie był tylko trenerem, który powiedział w szatni „powodzenia”, a potem obejrzał mecz z ławki. Moim zdaniem u żadnego innego trenera nie zagraliby ani Milik, ani Mila. Zapewne zagralibyśmy taktyką z jednym napastnikiem, a u większości trenerów Milik nawet nie zostałby powołany, bo niby na jakiej podstawie? Przecież chłopak nie gra w klubie już… hmm… odkąd odszedł z Górnika Zabrze. O Mili nawet nie wspominam, bo to zawodnik, który nie dostawał powołań nawet wtedy, gdy ciągnął swój klubowy zespół do mistrzostwa Polski. Możecie się ze mną nie zgodzić, ale ja powtórzę: u żadnego z innych trenerów nie zagralibyśmy taką taktyką i w tym zestawieniu personalnym. Nawałka trafił w stu procentach i kłaniam mu się nisko.
To jednak nie znaczy, że dziś nagle wszystko się wykrystalizowało i jednak powołania dla Leszczyńskiego, Kokoszki, Wilusza, Pazdana, Kosznika, Marciniaka, Lewczuka, Ćwielonga, Madeja, Soboty, Plizgi, Nowaka, Cionka, Zachary, Kowalczyka czy Sadloka miały sens. Ja wciąż sądzę, że nie miały. Tak samo jak nie uważam, by sparingi, w trakcie których sprawdzano czterystu piłkarzy, przyniosły cokolwiek pozytywnego. Moim zdaniem nie. Jeśli przypomnę sobie, jak oceniano reprezentantów po jesiennych, pierwszych meczach Nawałki, to najwięcej komplementów kierowano w stronę Marciniaka i Pazdana. A jednak dziś ich nie ma ani na boisku, ani na ławce, ani na trybunach.
Ta nasza reprezentacja jest dziś trochę jak wycieczka last minute. W ostatniej chwili wszyscy zebrali się do kupy, ruszyli w pośpiechu na lotnisko, jakimś cudem okazało się, że każdy ma paszport, że nikt nie zapomniał bagażu i jeszcze – w co aż trudno uwierzyć – że już czeka piękny, pięciogwiazdkowy hotel, a nie dwugwiazdkowa piwnica. Wszystko w reprezentacji zazębiło się za pięć dwunasta, nie wiadomo jak i kiedy. Bo chociaż przez kadrę przewinęło się blisko siedemdziesięciu zawodników, to nagle na boisko wychodzi skład taki dość logiczny i bez niespodzianek.
Moim zdaniem uczciwie jest krytykować, gdy ktoś na krytykę zasługuje i chwalić, gdy ktoś zapracuje na pochwały. Natomiast – jak to wielu czytelników Weszło ma w zwyczaju – wymuszanie przepraszania kogoś, tylko dlatego, że jeden Niemiec z drugim oddali kiepskie strzały, przy czym gdyby strzelili dobrze, to nie trzeba byłoby przepraszać, jest dziwaczne. Nawałka świetnie poprowadził mecz w sobotę i za to mu chwała.
Mnie obecny selekcjoner tak naprawdę zdenerwował dwa razy: raz, gdy pojechał do Polanskiego i drugi raz, gdy wymyślił sobie Thiago Cionka. Polanskiego na szczęście w kadrze nie ma, więc tu złość mi trochę przeszła, Cionek niestety ciągle jest, ale mam nadzieję, że już niedługo. Poza tymi dwoma sytuacjami, uważam Nawałkę za człowieka dalece bardziej pasującego do funkcji selekcjonera niż jego poprzednicy: Smuda i Fornalik. Smuda był po prostu śmieszny – w pozytywnym i negatywnym znaczeniu, a Fornalik nie miał bigla, nie miał werwy, tego błysku w oku. Ot, śnięta ryba. Nawałka natomiast jest osobą o niezłych predyspozycjach do bycia trenerem kadry, nawet jeśli czasami doprowadza mnie do szewskiej pasji.
Faktem jest, że – na wariackich papierach czy nie – zdążył. Już migało zielone światło, zaraz by go jedni potrącili, a inni rozjechali. Ale zdążył.
Chyba.
Przekonamy się dzisiaj późnym wieczorem.
KRZYSZTOF STANOWSKI