Jesteś legendą Wisły Kraków. Strzeliłeś grubo ponad sto goli w Ekstraklasie. Zagrałeś w niej grubo ponad trzysta razy. Zwiedziłeś trochę świata, miałeś okazję grać z orzełkiem na piersi. To ma być twój ostatni mecz w karierze. Niby słabiutka Arka, niby już po ptakach, niby nie ma już żadnego ciśnienia, ale jednak wyobrażasz sobie, że będzie to pożegnanie z przytupem. Że dostaniesz sporo minut, że będziesz miał okazje, może nawet coś strzelisz. Jaka jest rzeczywistość? Wisłę Kraków pokonuje spadająca Arka Gdynia, która wcale nie gra dobrej piłki. Show kradnie ci 20-letni bramkarz rywala, który – na domiar złego – broni karnego wykonywanego nie przez ciebie, a twojego równie doświadczonego kumpla z drużyny, który też żegna się z Wisłą. Oj, Pawła Brożka musiał ten mecz boleć.
Wiecie, nie będziemy teraz rozpisywać się na temat kariery Pawła Brożka. Miał wybitne momenty, miał dobre momenty, ale miał tez gorsze – geniuszem nigdy nie był, ale pierwszorzędnym snajperem – jak najbardziej. Nawet w tym – trudnym dla niego – sezonie jego statystyki go bronią. Osiem goli w dziewiętnastu meczach. Kurczę, wielu mogłoby mu pozazdrościć. Na większe podsumowania zresztą pewnie jeszcze przyjdzie czas. Oczywiście, o ile Brożkowi znów się coś nie odmieni w głowie i nie postanowi wrócić na murawę, na co teraz się nie zanosi, ale kto wie, co przyniesie czas. Już nie takie scenariusze widzieliśmy w polskiej piłce.
Ale dobra, dobra, nie o tym.
Artur Skowronek posadził bowiem Brożka na ławce rezerwowych obok znajdującego się w takiej samej sytuacji Marcina Wasilewskiego. Zamiast nich zagrali młodzi Hoyo-Kowalski i Aleksander Buksa. Z jakim efektem? Absolutnie nieoszałamiającym. Tak jak pierwszy niczym szczególnym się nie wyróżniał, nieźle dopełniał Rafała Janickiego i neutralizował (wątpliwe) atuty Oskara Zawady, tak ten drugi cholernie irytował. Jego występ najlepiej definiuje sytuacja, kiedy dostał idealny przerzut na wolną przestrzeń od Sadloka.
Buksa miał mnóstwo czasu. Jednego obrońcę przed sobą i niezłą pozycję do oddania strzału. Mógł zrobić wszystko. Co zrobił? Strzelił leciutko wprost w ręce debiutującego w bramce Arki, Kacpra Krzepisza, który był absolutnym bohaterem tego spotkania, ale o tym za chwilę. Wszedł w buty Steinborsa, czyli najbardziej zapracowanego bramkarza ligi, i zadaniu absolutnie podołał.
20 latek nakręcał się z minuty na minutę. Mocne huknięcie Sadloka z rzutu wolnego? Nie ma problemu, przenosi piłkę nad bramką. Próba Niepsuja po ziemi? Pewny chwyt. Potem jeszcze parę niezłych wyjść, pewna gra nogami, mogło się to podobać. Tym bardziej, że sprzyjało mu szczęście. Pawłowski główką trafił w poprzeczkę, a Boguski nie miał wystarczająco życiowej witalności, żeby złożyć się do nożyc w naprawdę fajnej okazji do takiego strzału. Ale rozumiemy, ma swoje lata na karku, a jak za młodu Jaś się nie nauczył, to na starość Jan nie będzie umiał.
Tak czy inaczej, to nie był dobry mecz.
Ogrywała się młodzież. Mnóstwo było niedokładności. Między formacjami tworzyły się ogromne połacie przestrzeni, których nikt nie potrafił wykorzystać, bo piłkarzom obu drużyn zwyczajnie brakowało umiejętności. A jak komuś w tej lidze brakuje umiejętności, to… zaczyna grać dośrodkowaniami. Oczywiście. I tak też właśnie zrobiła Arka. Trzy razy swoich sił próbował Marcus.
Za pierwszym razem spudłował po mierzonym dośrodkowaniu młodego Chmielnickiego. Swoją drogą ten drugi też niezły gagatek. Fatalnie nie zagrał, ale rozbawiło nas, że już o dwudziestej minuty na jego skroni wyszła żyłka! Idealny przykład przyjmowania wzorców od starszych kolegów z drużyny – w tym wypadku od Adama Marciniaka.
Za drugim razem trafił w słupek po dośrodkowaniu właśnie Marciniaka.
No i za trzecim razem już nie strzelał, tylko głową podawał. Ze skutkiem bramkowym, że tak ładnie powiemy. Nalepa dorzucił z rzutu wolnego. Lis obronił strzał Marciniaka. Piłka spadła na łeb Marcusa, który dograł do Zawady, a ten – jak raz – trafił do bramki.
Trochę akcji było. Szarpał Niepsuj, szarpał Sadlok, starał się Nalepa, coś tam dawał od siebie Marcus, ale generalnie nie był to mecz dla wieszczów teraźniejszości. Ot, taki do zapomnienia. Trochę jak ten sezon Arki i Wisły. A może właśnie dokładnie taki – słaby. Ale mimo to czekaliśmy na tego Brożka i Wasilewskiego. Czas mijał, a dalej nie wchodzili. W końcu wszedł Wasilewski.
A po chwili w akcji machnęli się Krzepisz z Danchem, na ziemię padł Szot i sędzia odgwizdał karnego. Zabrakło komunikacji.
Podszedł właśnie “Wasyl”.
Efekt? Lekki strzał, który na raty, wyciągając jeszcze dobitkę, obronił Krzepisz, który tym samym zrehabilitował się za sprokurowanie jedenastki i dodatkowo podbił ocenę swojego już i tak udanego debiutu. Wasyl był załamany. To był zresztą jego słaby mecz, bo niewiele później w kuriozalny sposób przepuścił Antonika i tylko partactwo skrzydłowego Arki uratowało go od meczu-koszmaru.
Brożek robił dobrą minę do złej gry. Zagrał niewiele ponad dwadzieścia minut. Plątał się, szukał pozycji, jeden jego strzał obronił Krzepisz (znów klasa), drugi wylądował w siatce, ale wcześniej Brożek faulował Dancha. Dostał za mało czasu. Brakowało mu wsparcia, kreatorów, pomocników. Sam nic nie mógł wskórać. W międzyczasie Arka mogła podwyższyć, ale strzał Soboczyńskiego (ale miałby wejście do ligi) obronił Lis, a o Antoniku już pisaliśmy i cieszymy się – daj Boże – że w przyszłym sezonie Ekstraklasy nie będziemy musieli pisać o nim nic więcej.
Jaka jest puenta całej tej historii? Ano taka, że po Xavierze Dziekońskim z Jagiellonii, bardzo dobry debiut ligowy zaliczył kolejny bramkarz młodszego pokolenia. Że za Arką, choć dzisiaj wygrała, nie będziemy specjalnie tęsknić. Że Wasyl i tak był już po drugiej stronie rzeki. No i w końcu, że Paweł Brożek nie dostał pożegnania na jakie zasłużył.
Fot. Newspix